Jeśli Spring Lake wyglądało jak wyjęte ze starego filmu, to Spring Lake Heights jak jego ubogi krewny. Nie było tam slumsów, nic z tych rzeczy. Rennartowie mieszkali w typowej amerykańskiej dzielnicy podmiejskich monotonnych domków – kompromisie pomiędzy osiedlem barakowozów i osiedlem jednopiętrowców circa 1967.
Myron zapukał. Siatkowe drzwi otworzyła mu kobieta – domyślił się, że Francine Rennart – której uśmiech tonął w cieniu wydatnego nosa. Jej faliste, ciemno-rude, niesforne włosy wyglądały tak, jakby przed chwilą wyjęła z nich lokówki i nie zdążyła rozczesać.
– Dobry wieczór – przywitał się.
– Pan pewnie z „Coastal Star”.
– Tak jest. – Wyciągnął rękę. – Jestem Bernie Worley. Łowca sensacji Bolitar pod płaszczykiem.
– Świetnie pan trafił – ucieszyła się Francine. – Mam nową ekspozycję.
Mebli w salonie nie pokrywał plastik, choć powinien. Prócz zielonej kanapy stał tam najprawdziwszy Barcalounger, fotel wypoczynkowy z rozdarciami zaklejonymi taśmą izolacyjną, i konsola telewizyjna zwieńczona anteną pokojową, tak zwanymi uszami królika. Jedną ze ścian przystrajały talerze dla kolekcjonerów, takie jak z reklamy, którą Myron widział kiedyś w magazynie „Paradę”.
– Pracownia jest z tyłu – wyjaśniła gospodyni. Wprowadziła go do przybudówki obok kuchni – bardzo skąpo umeblowanego dużego pomieszczenia z białymi ścianami i kanapą pośrodku, z opartym o nią krzesłem i zrolowanym dywanem. Na kanapie, z której sterczała sprężyna, udrapowano coś podobnego do koca zdobnego w trójkątny wzorek. Ścian w głębi pilnowały cztery łazienkowe kosze na śmieci. Myron domyślił się, że pewnie przecieka dach. Czekał, aż Francine Rennart poprosi go, żeby usiadł. Nie poprosiła.
– I co pan na to? – spytała, stojąc w progu. Uśmiechnął się, zbity z pantałyku, nie na tyle głupi, żeby spytać „Na co”?, ale nie dość łebski, by połapać się, o co jej chodzi. Zastygł więc jak prezenter telewizyjny czekający z uśmiechem na wejście reklamy.
– Podoba się panu?
– Mhm – odparł, wciąż się uśmiechając.
– Wiem, że nie do każdego to przemawia.
– Hhm.
Błyskotliwa riposta łowcy sensacji Bolitara. Przyglądała się chwilę jego twarzy. Zachował idiotyczny uśmiech.
– Nic pan nie wie o sztuce instalacji, co? Wzruszył ramionami.
– Rozszyfrowała mnie pani – przyznał, szybko zmieniając front. – Szczerze mówiąc, nie pisuję zwykle dużych tekstów. Jestem dziennikarzem sportowym. To moja broszka. – Broszka! Zna się ten żurnalistyczny żargon. – Tanya, moja szefowa, potrzebowała kogoś do artykułu o stylu życia. Kiedy więc Jennifer zadzwoniła, że jest chora, zadanie to, cóż, spadło na mnie. Chodzi o rzecz o różnych tutejszych artystach: malarzach, rzeźbiarzach… – Urwał, bo wyczerpała mu się inwencja. – Ale może pani sama mnie oświeci, czym się zajmuje.
– Moja sztuka to pomysły realizowane w otaczającej mnie przestrzeni. Polega na tworzeniu nastroju.
– Rozumiem.
Skinął głową.
– Nie jest to sztuka per se, sztuka w sensie klasycznym. Wykracza poza nią. Jest kolejnym krokiem na drodze artystycznej ewolucji.
– Rozumiem.
Myron powtórnie skinął głową.
– Nic w tej ekspozycji nie jest przypadkowe. Ustawienie kanapy. Faktura dywanu. Kolor ścian. To, w jaki sposób słońce wpada przez okna. Wspólnie tworzą one określoną atmosferę.
O rany.
– A jak takie coś się sprzedaje? – spytał Myron, wskazując na jej… dzieło sztuki.
– Nie jest na sprzedaż – odparła, marszcząc brwi.
– Jak to?
– W sztuce nie chodzi o pieniądze, panie Worley. Prawdziwi artyści nie wystawiają rachunków za swe prace. Tak robią tylko wyrobnicy.
Jasne, tacy jak Michał Anioł i Leonardo da Vinci.
– A co pani z tym robi? – spytał Myron. – Pozostawia ten pokój tak jak teraz?
– Nie. Wciąż go zmieniam. Wystawiam inne rzeczy. Tworzę coś nowego.
– A co się dzieje z tym tu?
Potrząsnęła głową.
– Sztuka nie polega na trwaniu. Życie to przemijanie. Czyż sztuka ma być inna?
Doooobra!
– Czy ten rodzaj sztuki ma jakąś nazwę?
– To sztuka instalacji. Ale nie lubimy etykiet.
– Od jak dawna jest pani… artystką instalacyjną?
– Skończyłam dwuletnie studia magisterskie w Nowojorskim Instytucie Sztuki.
Postarał się ukryć wstrząs.
– Pani to studiowała?
– Tak. To bardzo wymagający program.
Jasne, pomyślał, jak reklamowany przez Sally Struthers kurs naprawy telewizorów i magnetowidów.
Wrócili do salonu. Myron usiadł na kanapie – ostrożnie. Kto wie, może była dziełem sztuki. Zaczekał na poczęstunek ciasteczkiem. Być może również dziełem sztuki.
– Widzę, że pana nie przekonałam – powiedziała Francine Rennart.
Wzruszył ramionami.
– Może gdyby tam jeszcze siedziały psy i przy stole rżnęły w pokera jak na obrazkach Coolidge’a, kto wie.
Zaśmiała się. Nie ma jak autoironia.
– Z pewnością.
– Czy mógłbym na chwilę zmienić temat? Usłyszeć coś o Francine Rennart jako osobie?
Łowca sensacji Bolitar zaczął drążyć temat osobisty.
– Dobrze, proszę pytać – zgodziła się, choć z nieco nieufną miną.
– Jest pani mężatką?
– Nie! – ucięła, co zabrzmiało jak trzaśniecie drzwiami.
– Rozwiedziona?
– Nie.
Łowca sensacji Bolitar uwielbiał gadatliwe rozmówczynie.
– Rozumiem. Z czego wnoszę, że jest pani bezdzietna.
– Mam syna.
– Ile ma lat?
– Siedemnaście. Nazywa się Larry.
O rok starszy od Chada Coldrena, Ciekawe.
– Larry Rennart?
– Tak.
– Do jakiej szkoły chodzi?
– Miejscowej, liceum w Manasquan. Zdał do ostatniej klasy.
– To miło. – Myron zaryzykował i skubnął ciasteczko. – Z nim też mógłbym przeprowadzić wywiad?
– Z moim synem?
– Tak. Z chęcią przytoczyłbym słowa pani „huncwota”, jak dumny jest ze swojej mamy, jak wspiera ją w tym, co ona robi, et cetera.
Łowca sensacji Bolitar popadł w banał.
– Nie ma go w domu.
– Ach tak?
Zaczekał. Nie rozwinęła tematu.
– A gdzie jest? – zagadnął. – Mieszka z ojcem?
– Jego ojciec nie żyje.
Wreszcie doszliśmy do sedna!
– A niech to, przepraszam – rzekł, grając na całego. – Nie chciałem… pani taka młoda. Do głowy mi nie przyszło…
Łowca sensacji Bolitar w roli Roberta DeNiro.
– Nie szkodzi – odparła Francine Rennart.
– Czuję się okropnie.
– Niepotrzebnie.
– Dawno pani owdowiała?
Przekrzywiła głowę.
– Dlaczego pan o to pyta?
– Interesuje mnie tło.
– Tło?
– Tak. Myślę, że to konieczne do zrozumienia Francine Rennart artystki. Chciałbym dowiedzieć się, jak wdowieństwo wpłynęło na panią i pani sztukę.
Łowca sensacji Bolitar wciskał kit na potęgę.
– Wdową jestem od niedawna.
– Czy śmierć męża miała jakikolwiek wpływ na kształt pani dzieła? – Myron skinął w stronę, hmm, pracowni. – Może na kolor koszy na śmieci. Albo na sposób zrolowania dywanu.
– Nie, żadnego.
– Jak umarł pani mąż?
– Dlaczego pan…
– Powtórzę: to bardzo ważne dla zrozumienia pełni wypowiedzi artystycznej. Czy, na przykład, zginął w wypadku? Śmiercią, która każe zadumać się nad kapryśnym losem. A może długo chorował? Gdy się widzi cierpienia najbliższych…
– Popełnił samobójstwo.
Myron udał szok.
– Tak mi przykro – powiedział.
Dostał dziwnej zadyszki, pierś mu zafalowała. Przyglądając się Francine Rennart, poczuł w środku nieprzyjemny skurcz. Nie zapędzaj się, ostrzegł się w duchu. Przestań myśleć wyłącznie o Chadzie Coldrenie, pamiętaj, że ta kobieta też przeszła swoje. Poślubiła tego człowieka. Kochała go, żyła z nim, miała z nim dziecko, z nim związała los.
A on, zamiast spędzić z nią życie do końca, skończył z sobą.
Myron przełknął ślinę. Takie granie na uczuciach tej kobiety było co najmniej nieuczciwe, a lekceważenie jej artystycznych dokonań tylko dlatego, że ich nie rozumiał, okrutne. Nie podobał się w tej chwili sobie. Przez moment rozważał, czy nie odejść – szanse bowiem, że ta rozmowa wniesie cokolwiek do sprawy, zdawały się minimalne – ale też nie mógł zapomnieć o szesnastoletnim chłopcu, któremu ucięto palec.