Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Mam tego dosyć – powiedziałem.

– Czego? – zapytała.

– Ciemności, zapachu pleśni, Czarnomroków, wszystkiego. Mokrych spodni i rany na brzuchu. Nie wiem nawet, czy świeci słońce. Jaki jest dzisiaj dzień tygodnia?

– Już niedaleko – powiedziała. – To się zaraz skończy.

– Mam w głowie chaos. Nie umiem przypomnieć sobie świata. Moje myśli wędrują w jakimś dziwnym kierunku.

– O czym teraz myślałeś?

– O aktorach. O Kondo Masaomi, Nakano Ryoko i Yamazaki Tsutomu.

– Zapomnij o nich. Najlepiej nie myśl już o niczym. Zaraz cię stąd wyprowadzę.

Postanowiłem skorzystać z jej rady i nie myśleć o niczym. Lecz wówczas przypomniałem sobie o moich mokrych spodniach. Było mi coraz zimniej i znów poczułem ból. To dziwne, ale pomimo chłodu nie odczuwałem potrzeby oddania moczu. Kiedy ostatni raz oddałem mocz?

Z pewnością odkąd zeszliśmy do podziemi, nie robiłem tego ani razu. A wcześniej? Wcześniej jechałem samochodem, jadłem hamburgera i widziałem dwoje ludzi w skylinie. Jeszcze wcześniej? Jeszcze wcześniej spałem. Przyszła grubaska i obudziła mnie. Czy byłem wtedy w toalecie? Chyba nie. Obudziła mnie, tak jakby pakowała walizkę, i wyprowadziła z domu. A co było przedtem? Nie mogłem sobie przypomnieć. Zaraz… byłem u lekarza! Czy oddawałem wtedy mocz?

Nie. Zapamiętałbym rodzaj bólu, jaki z pewnością towarzyszyłby tej czynności. Niczego takiego nie pamiętałem, więc na pewno nie oddawałem wtedy moczu. W takim razie nie robiłem tego już bardzo długo. Ciekawe ile godzin?

Kiedy zacząłem liczyć godziny, w mojej głowie powstał taki zamęt, jaki o świcie panuje w kurniku. Dwanaście? Dwadzieścia osiem? A może trzydzieści dwie godziny? Co się stało z moim pęcherzem? Piłem przecież i piwo, i colę, i whisky. Gdzie ulotniły się te płyny?

Nie, brzuch rozcięto mi chyba przedwczoraj. Niemożliwe, żeby to było wczoraj. Ale co w takim razie robiłem wczoraj? Za nic nie mogłem sobie tego przypomnieć. Wczorajszy dzień był dla mnie tylko niejasnym przedziałem czasu. Miał kształt ogromnej napęczniałej wodą cebuli.

Różne zdarzenia zbliżały się do mnie i oddalały, zupełnie jak na karuzeli. Kiedy rozcięto mi brzuch? Czy to było przed, czy po tym, jak siedziałem nad ranem w barze kawowym? Kiedy ostatni raz byłem w toalecie? Dlaczego sprawa moczu nie daje mi spokoju?

– Jest! – odwróciła się i mocno chwyciła mnie za łokieć. – Jest kanał! Rozumiesz?

Odpędziłem z głowy myśli o moczu i spojrzałem na ścianę w miejscu, które oświetlała latarką. Znajdował się tam kwadratowy otwór, przez który, co prawda z trudem, można się było przeczołgać.

– To nie kanał – powiedziałem.

– Kanał jest w głębi. To tunel prowadzący do kanału. Powąchaj.

Wsadziłem głowę do otworu i wciągnąłem powietrze nosem. Rzeczywiście, poczułem woń ścieków. Kiedy wreszcie dotarliśmy do wyjścia z tego labiryntu, nawet smród ścieków wydał mi się bliski. Wyraźnie poczułem lekkie drżenie ziemi i usłyszałem odgłos przejeżdżającego pociągu. Nie było wątpliwości. Znajdowaliśmy się przy wyjściu.

– Nareszcie! – powiedziała dziewczyna i pocałowała mnie w szyję. – Jak się czujesz?

– Lepiej nie pytaj – powiedziałem. – Sam zresztą nie wiem. Dziewczyna zanurkowała w otwór pierwsza. Kiedy jej miękkie, jak mi się zdawało, pośladki zniknęły w ciemności, uczyniłem to samo. Ciasny tunel biegł prostą linią. W świetle latarki widziałem tylko jej biodra i łydki. Łydki przypominały mi białe i gładkie chińskie warzywa. Mokra spódnica lepiła się jej do ud, jak opuszczone dzieci lepią się do dorosłych.

– Jesteś tam? – krzyknęła.

– Jestem – odkrzyknąłem.

– Tu leży jakiś but.

– Jaki but?

– Czarny, męski. Tylko jeden.

Wkrótce doczołgałem się do niego sam. Był to stary wytarty but, oblepiony białym wyschniętym błotem.

– Jak myślisz, skąd się tu wziął?

– Pewnie spadł komuś z nogi, kiedy ciągnęły go tędy Czarnomroki.

Nie miałem specjalnie na co patrzeć, więc posuwałem się do przodu, obserwując rąbek jej spódnicy. Od czasu do czasu podwijał się bardzo wysoko i moim oczom ukazywała się biała, nieubrudzona błotem skóra na wybujałych udach. Dokładnie w tym miejscu, gdzie dawniej powinny znajdować się sprzączki od pończoch. Dawniej pomiędzy pończochą a paskiem zostawiano trochę miejsca na nagie udo. Tak było dawniej, zanim na świecie pojawiły się cienkie rajstopy.

W ten sposób, widząc jej białe uda, zacząłem wspominać dawne czasy. Czasy Jimiego Hendriksa, Creamu, Beatlesów i Otisa Reddinga. Spróbowałem zagwizdać kilka pierwszych nut I Go to Pieces zespołu Peter and Gordon. To była dobra piosenka. Słodka i smutna. Czy można ją porównać z tym, co śpiewa taki Duran Duran? A może myślę tak dlatego, że nie jestem już młody? W końcu to wszystko było modne jakieś dwadzieścia lat temu. Któż by się wtedy spodziewał, że nadejdą czasy cienkich rajstop?

– Dlaczego gwiżdżesz?

– Nie wiem. Chce mi się gwizdać – odparłem.

– Co to za piosenka?

– I Go to Pieces.

– Nie znam.

– Była modna, zanim się urodziłaś.

– O czym jest ta piosenka?

– Moje ciało rozpadnie się na kawałki i zniknie – taka mniej więcej jest treść.

– Dlaczego gwiżdżesz taką piosenkę?

– Nie wiem. Akurat taka przyszła mi do głowy.

Zanim przypomniałem sobie inną melodię, dotarliśmy do kanału. Była to zwykła betonowa rura o średnicy półtora metra, której dnem płynęła woda. Brzegi strumienia porośnięte były mchem. Znowu przejechał pociąg. To, co usłyszeliśmy tym razem, można już było nazwać hałasem. Ujrzeliśmy nawet słabe światło migoczące w oddali.

– Dlaczego kanał łączy się z linią metra? – spytałem.

– To w zasadzie nie jest kanał – odparła. – Tędy odprowadza się wodę, żeby nie zalewała metra. Ale zanieczyszczenia przedostają się z deszczem pod ziemię i dlatego woda jest brudna. Która godzina?

– Za siedem dziesiąta.

Pospiesznie wymieniła nadajnik.

– Już niedaleko. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Czarnomroki zapuszczają się nawet do metra. Widziałeś but?

– Widziałem.

– Przeszły cię ciarki?

– Owszem.

Posuwaliśmy się środkiem betonowej rury. Gumowe podeszwy naszych butów rozchlapywały wodę z dźwiękiem przypominającym mlaskanie, zagłuszanym niekiedy przez odgłos przejeżdżającego pociągu. Nigdy dotąd huk pociągów w metrze nie napawał mnie taką radością. Był tak żywy i niepohamowany, jakby sam wypełniony był światłem. Wyobraziłem sobie ludzi, którzy jechali teraz metrem, czytając gazety, kolorowe reklamy wiszące nad ich głowami i mapę metra umieszczoną nad drzwiami. Linia Ginza oznaczona jest na niej żółtym kolorem. Dlatego zawsze, kiedy myślę o tej linii, wyobrażam ją sobie na żółto.

Do wyjścia nie było daleko. Kanał odgrodzony był od tunelu metra żelazną kratą. Ktoś jednak zrobił w kracie dziurę, przez którą można się było przecisnąć na drugą stronę. Najpierw wydrążono dziurę w betonowej ścianie tuż przy kracie, a następnie powyrywano żelazne pręty. Niewątpliwie zrobiły to Czarnomroki, ale tym razem byłem im naprawdę wdzięczny. Gdyby nie one, stalibyśmy tu uwięzieni, o krok od normalnego świata.

Po drugiej stronie okrągłego wylotu ujrzeliśmy światło lampy sygnalizacyjnej i drewnianą skrzynkę, pewnie na narzędzia. Równym rzędem stały czarne betonowe słupy, odgradzające oba tory. Lampa, umieszczona na jednym z tych słupów, jak gdyby nigdy nic rozjaśniała wnętrze tunelu. Tak długo przebywaliśmy pod ziemią, że zupełnie odwykliśmy od światła.

– Poczekajmy tu chwilę – powiedziała dziewczyna. – To nie jest silne światło. Jakieś dziesięć, piętnaście minut powinno nam wystarczyć. Tylko nie patrz przypadkiem na pociąg, kiedy będzie tędy przejeżdżał. Rozumiesz?

– Rozumiem – powiedziałem.

Wzięła mnie za rękę, wskazała kawałek suchego betonu i skłoniła, żebym na nim usiadł. Następnie usiadła obok i obiema dłońmi uczepiła się mojej prawej ręki nieco powyżej łokcia.

Usłyszeliśmy następny pociąg, więc schyliliśmy głowy i mocno zacisnęliśmy powieki. Światło było jednak tak ostre, że z oczu popłynęły mi łzy. Oddaliło się wraz z ogłuszającym hukiem po kilkunastu sekundach. Wytarłem policzki rękawem koszuli.

72
{"b":"101013","o":1}