Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Nie widzę żadnej dziury – powiedziałem.

– Płyń w prawo – zdecydowała.

Posuwałem się wzdłuż ściany, trzymając latarkę nad głową. Wciąż jednak nie dostrzegałem żadnego otworu.

– Jesteś pewna, że w prawo? – spytałem. Do tej pory rozgrzewaliśmy się ruchem, dopiero teraz poczułem, że naprawdę skostniałem z zimna. Z trudem otwierałem usta, żeby coś powiedzieć.

– Na pewno. Jeszcze trochę w prawo.

Dygocząc z zimna, przesunąłem się jeszcze kilka metrów w prawo. Po chwili lewą ręką, którą wciąż dotykałem ściany, wyczułem coś dziwnego. Było to coś w rodzaju okrągłej, wypukłej tarczy wielkości płyty gramofonowej. Przejechałem po niej palcami i zrozumiałem, że pokryta była jakimiś rowkami. Skierowałem światło na tarczę.

– Relief – stwierdziła dziewczyna.

Nie byłem w stanie wydobyć z siebie głosu, toteż skinąłem tylko głową. Był to taki sam relief, jaki widzieliśmy przy wejściu do świątyni. Dwie ryby, z których cielsk wyrastały pazury, złączone ze sobą pyskami i ogonami. W jaki sposób wyrzeźbiono coś tak kunsztownego i to w miejscu, w którym nie można było nawet stanąć?

– Wyjście musi być gdzieś tutaj – powiedziała dziewczyna. – Pewnie przy każdym wejściu i wyjściu ze świątyni znajduje się taki relief. Poszukaj w górze.

Skała wybrzuszała się nieco w tym miejscu, toteż światło latarki nie docierało wyżej. Postanowiłem wspiąć się na górę.

Szczęśliwym trafem ponad reliefem znalazłem w skale występ, na którym mogłem oprzeć obie dłonie. Ze wszystkich sił podciągnąłem się na rękach w górę i zahaczyłem nogami o relief. Następnie wysunąłem w górę jedną rękę, położyłem ją na krawędzi skały i wyprostowałem nogi. Głową sięgałem już ponad wypukłość. Rzeczywiście, to tutaj musiało znajdować się wyjście. Moją latarkę trzymała dziewczyna, więc nie mogłem niczego zobaczyć, ale poczułem lekki powiew wiatru. Był chłodny i śmierdział zbutwiałymi liśćmi. Podciągnąłem się na łokciach, oparłem nogi na występie i wczołgałem się na górę.

– Jest! – krzyknąłem w dół.

– Całe szczęście – powiedziała.

Wciągnąłem dziewczynę za rękę i usiedliśmy obok siebie przy wejściu do tunelu. Dobrą chwilę nie mogliśmy opanować dreszczy.

Nasze ociekające wodą ubrania były tak lodowate, jakbyśmy wyszli wprost z zamrażalnika.

Zdjęliśmy z głów bagaże i zmieniliśmy koszule. Sweter pożyczyłem dziewczynie. Mokre koszule i kurtki wyrzuciliśmy do wody. Od pasa w dół nie mogliśmy się przebrać, bo nie wzięliśmy zapasowych spodni ani bielizny.

Dziewczyna sprawdziła nadajnik, a ja powiadomiłem profesora o tym, że szczęśliwie dotarliśmy do korytarza. Żółty punkt zawieszony w ciemności zamrugał do mnie w odpowiedzi, po czym zgasł. Świat znów pogrążył się w absolutnej ciemności. Był to świat pustki, bez wymiarów, bez głębi ani odległości.

– Chodźmy – powiedziała dziewczyna.

Włączyłem zegarek. Było osiemnaście po siódmej. Wszystkie stacje telewizyjne nadawały teraz poranne wiadomości. Ludzie siedzieli przed telewizorami i przełykając śniadanie, upychali do wpół uśpionych jeszcze głów prognozę pogody, reklamę proszku od bólu głowy i informacje na temat japońsko-amerykańskich pertraktacji na rynku samochodowym. Nikt z nich nie wiedział o tym, że przez całą noc błąkałem się po podziemnym labiryncie i że z rozciętym brzuchem pływałem w lodowatej wodzie. Ani że za dwadzieścia osiem godzin i czterdzieści dwie minuty skończy się mój rzeczywisty świat. I nikt im o tym nie powie z telewizyjnego ekranu.

Tunel był znacznie węższy niż wszystkie, którymi przeszliśmy do tej pory. Miejscami był tak niski, że musieliśmy się czołgać. W dodatku co chwila skręcał, podnosił się i opadał, przypominając jakieś ogromne jelito. Czasami przechodził w prostopadły komin, którym należało zejść parę metrów w dół albo wspiąć się na górę. W ogóle podobny był do trasy kolejki w wesołym miasteczku. Posuwaliśmy się zatem do przodu bardzo wolno. Korytarz ten nie był chyba dziełem Czarnomroków. Nawet Czarnomroki nie utrudniałyby sobie drogi aż do tego stopnia. Powstał zapewne w wyniku erozji skały.

Po półgodzinnym marszu wymieniliśmy aparat, a po następnych piętnastu minutach strop nagle się podniósł i znaleźliśmy się w dość obszernej grocie. Ciemność, cisza i zapach pleśni, jaki unosił się w powietrzu, przywodziły mi na myśl hall w jakimś starym, zapomnianym budynku. Znajdowaliśmy się na rozwidleniu dróg – tunel, którym przyszliśmy, pod kątem prostym łączył się tutaj z innym korytarzem. Czułem lekki przeciąg. Wiatr przemieszczał się z prawej ku lewej stronie korytarza. Swoją wielką latarką dziewczyna oświetliła najpierw lewą, potem prawą część korytarza. Obydwie drogi biegły prosto i ginęły w mroku.

– W którą stronę powinniśmy iść? – spytałem.

– W prawo. Jesteśmy pod Sendagaya. Teraz musimy skręcić w prawo i iść w kierunku stadionu Jingu.

Spróbowałem przypomnieć sobie, co znajdowało się nad nami. Zaraz… to chyba tutaj, dwie chińskie restauracje, księgarnia Kawade i Studio Nagraniowe Victor. Niedaleko znajdował się też fryzjer, u którego strzygłem się od dziesięciu lat.

– Tu w pobliżu jest fryzjer – powiedziałem.

– Naprawdę? – nie przejawiała zainteresowania.

Może to nawet niezły pomysł, żeby iść do fryzjera i ostrzyc się przed końcem świata? Co ostatecznie mogłem zrobić w ciągu dwudziestu czterech godzin? Najwyżej iść do łaźni, przebrać się w czyste ubranie i pójść do fryzjera, to wszystko.

– Teraz uważaj – powiedziała. – Już niedługo przejdziemy obok gniazda Czarnomroków. Będziesz słyszał ich głosy i czuł ich wstrętną woń. Nie oddalaj się ode mnie nawet na krok.

Wytężyłem słuch i głęboko wciągnąłem powietrze nosem, lecz nie usłyszałem ani nie poczułem nic szczególnego. Owszem, zdawało mi się, że słyszę jakiś dziwny przeciągły dźwięk, ale doszedłem do wniosku, że to tylko złudzenie.

– Wiedzą o tym, że się do nich zbliżamy?

– Oczywiście – powiedziała. – To ich teren. Tu nie wydarzy się nic, o czym by nie wiedziały. W dodatku aż kipią ze złości. Nie dość, że przeszliśmy przez ich świątynię, to jeszcze zbliżamy się do ich gniazda. Dlatego nie wolno ci się oddalać. Wystarczy chwila nieuwagi, a wyciągną po ciebie swe łapy i zawloką cię nie wiadomo dokąd.

Linę, którą byliśmy do siebie przywiązani, skróciliśmy tak, żeby odległość między nami nie przekraczała pół metra.

– Ostrożnie! Tu nie ma ściany! – krzyknęła i skierowała światło w lewo. Rzeczywiście, ściana z tej strony nagle znikła, a przestrzeń wypełniła gęsta ciemność. Światło latarki przebijało się przez nią jak strzała, jedną prostą linią, po czym grzęzło w mroku. Zdawało mi się, że ta ciemność żyje, oddycha, ba, nawet wydaje jakieś jęki. Była gęsta i nabrzmiała jak galareta.

– Słyszysz? – spytała.

– Słyszę – odparłem.

Teraz wyraźnie już słyszałem ich głosy, chociaż dźwięk nadal nie był realny. Przypominało to raczej dzwonienie w uszach. Przecinało ciemność i niczym jęk owadów głęboko wwiercało się w moją głowę. Otaczało mnie ze wszystkich stron i czułem, że jakoś dziwnie na mnie wpływa. Chciałem rzucić w tej chwili latarkę i zasłaniając uszy, położyć się na ziemi.

Nigdy dotąd nie słyszałem głosu takiej nienawiści. Była jak powiew wiatru prosto z piekła, który miał nas zdusić i roznieść na strzępy. Jakby ogromna kula, ulepiona z myśli tak czarnych jak skondensowana ciemność całych tych podziemi, napierała w naszym kierunku. Nawet nie przypuszczałem, że nienawiść może mieć taki ciężar.

– Nie zatrzymuj się! – dziewczyna wrzasnęła wprost do mojego ucha. Jej głos był suchy, ale nie drżał. Dopiero teraz zauważyłem, że stoję w miejscu.

Dziewczyna ze wszystkich sił szarpała za linę, którą przywiązaliśmy do bioder. – Rusz się! Wciągną nas w ciemność!

Ale ja nie mogłem się ruszyć. Ich nienawiść dociskała mi stopy do ziemi takim ciężarem, że nie byłem w stanie ich podnieść. Zdawało mi się, że czas płynie w przeciwnym kierunku, a ja nigdy już stąd nie wyjdę.

Ręka dziewczyny uderzyła mnie w policzek. Uderzenie było tak silne, że na moment straciłem słuch.

70
{"b":"101013","o":1}