Литмир - Электронная Библиотека

– Grzeczny! Bardzo grzeczny chłopiec! Pozostało tylko mocno zacisnąć szczęki…

Noc była zimna. Różnica temperatur między południem a północą sięgała 20° C. Jeńcy nie byli w stanie zasnąć ani na chwilę. Milczeli, nadsłuchując mowy pustyni. Pohukiwała gdzieś sowa, przerzucane wiatrem ziarenka piasku, uderzając o siebie, wydawały dziwny, melodyjny dźwięk. Ledwie świt otulił ich ciepłem wschodu, ruszyli dalej. Jeńców nie nakarmiono, ale nie zawiązano im przynajmniej oczu, mogli się więc spokojnie przyjrzeć swoim przeciwnikom. Było ich ośmiu. Wszyscy w zawojach na głowach, z czołami lśniącymi od tłuszczu i potu, twarzami osłoniętymi przed pustynnym kurzem. Spod ciemnych, długich sukien wyglądały ręce i nogi. Wszyscy, poza Harrym, uzbrojeni w prymitywne karabiny i długie, przypominające szable, noże.

Jechali po dnie ogromnego, wyżłobionego potokami deszczu, wąwozu hamady, co w świetle dnia łatwo było rozpoznać. Znali widać doskonale drogę, bo nigdzie nie natrafiali na zasypane kamieniami przejścia.

Patryk jadący na wielbłądzie za jednym z nich, sprawiał wrażenie pogodzonego z losem, przestraszonego chłopca. Niezłomnie jednak wierzył, że “wujkowie” dadzą sobie radę, kiedy przyjdzie pora. Nie wiedział jak, ale jednego był pewien: żeby mogli wrócić, trzeba zapamiętać drogę. Od razu uznał, że to należy do niego. Z wysokości wielbłąda mógł obserwować otoczenie. Bezwiednie rejestrował w pamięci wszystkie dostrzeżone szczegóły.

Z wąwozu wyjechali wprost na sypkie, piaszczyste diuny. Z trudnością pięli się na szczyt każdej piaskowej góry, skąd otwierał się widok na niezliczone fale następnych. Przypominało to rozciągające się nieruchomo jezioro lub morze. Coraz częściej szukali łagodniejszych zboczy, by w ogóle móc zjechać w dół. Na ogół było jednak tak stromo, że konie staczały się, kwicząc z lęku. Nowicki i Tomasz, którym rano rozwiązano nogi, starali się utrzymać w siodłach, co ze związanymi rękami przychodziło im z trudem, choć przecież byli doskonałymi jeźdźcami. Wokół panowała głęboka cisza, rozpalony piasek oślepiał blaskiem, a powietrze drgało od gorąca.

Nadchodziło południe, ale jeźdźcy zanurzeni w piaskach pędzili dalej. Kiedy wreszcie stanęli, obaj przyjaciele, brutalnie ściągnięci z koni, upadli twarzami do ziemi. Tomek pluł piaskiem i próbował wytrzeć zapocone oczy. Wywołało to huragan drwiącego śmiechu.

– Kim jesteście! – zdołał wreszcie zapytać młody Wilmowski. – Czego od nas chcecie?

Przywódca gestem nakazał milczenie. W ciszy słychać było tylko mruczenie wielbłądów i parskanie koni.

– Chcesz naprawdę wiedzieć, giaurze? – spytał po angielsku. – Naprawdę chcesz wiedzieć?… To popatrz, bo pierwszy i ostatni raz możesz zobaczyć żelaznego faraona!

Pochylił się nad jeńcami. W zakrytej twarzy fanatycznie płonęły oczy.

– Nie zabiję was. Uczyni to skutecznie słońce. – Powiedział zimno i znowu już wyprostowany dodał. – Tu rządzi władca Doliny, nie wy, przeklęci giaurzy!

I to było wszystko. Jeźdźcy dosiedli wielbłądów i koni. Ruszyli galopem. Zakurzyło się i nastała cisza.

– A tośmy, brachu, przepadli – wykrztusił Nowicki.

– Spróbujmy się uwolnić.

Pod palącym słońcem podjęli próbę rozwiązania rąk, ale usłyszeli tętent konia. Ktoś wracał galopem. Zatrzymał konia tuż przed nimi, obsypując ich piaskiem tak, że instynktownie pochylili głowy. “Żelazny faraon” pochylił się w siodle i śmiejąc dziko, rzucił na piasek gurtę [124] z wodą.

– Jestem miłosiernym władcą! – wykrzyknął i jeszcze raz wybuchnął śmiechem. Wkrótce znikł.

W milczeniu, pospiesznie uwolnili z więzów ręce. Rozwiązali Patryka i sięgnęli po gurtę. Każdy wydzielił sobie kilka maleńkich łyków wody.

– Uff! – powiedział Nowicki, rozcierając przeguby. Ręce w tym upale zgrabiały mi, jak na mrozie. I dodał z wisielczym humorem:

– Deczko mi się pić chce… Patryk stłumił płacz.

Nie mieli dość sił, by szukać odrobiny cienia, ale żar powoli przygasał. Niemiłosierne słońce obniżyło swą tarczę, zamykając się w sobie i tuląc do snu. Znów wypili po łyku wody.

– No, marynarzu! – rzekł Tomek. – Ruszajmy w drogę.

– Ano, nie mamy wyboru!

Nowicki i Tomek zdawali sobie sprawę, że w tak beznadziejnej sytuacji chyba jeszcze nie byli: bez odrobiny pożywienia porzuceni na pustyni, z ilością wody, która w tym upale, nawet ściśle dozowana, mogła wystarczyć najwyżej na dwa, trzy dni, praktycznie nie mieli szans. Ale był z nimi chłopiec, za którego odpowiadali i który potrzebował otuchy. Nie zwykli zresztą bez walki poddawać się losowi.

– Musimy dotrzeć do studni, gdzie obozowali ostatnio.

– Hm… Nie wiem, czy obserwowałeś niebo… Zdaje się, że jechaliśmy wciąż na zachód. Przebyliśmy z pięćdziesiąt kilometrów.

– Przez cały czas?

– Nie, dziś od rana, od tamtej studni…

– Trzeba do niej dotrzeć. Niewiele mamy wody. Rzeczywiście, w gurcie było jeszcze z dziesięć litrów.

– Może starczy… – westchnął Nowicki. – A potem…

– Jeśli nie dojdziemy do studni… – zaczął Tomasz, ale rzuciwszy okiem na Patryka, dokończył inaczej niż zamierzał: -… to będziemy musieli znaleźć wodę!

– Wedle naszych porywaczy nie wchodziło to w rachubę – mruknął Nowicki.

– To dlaczego zostawili nam gurtę? – Tomek, jak mógł, ratował sytuację.

– Zakpili sobie… To ludzie z fantazją – odparł marynarz.

– Szkoda tylko, że z fantazją na tak niewiele litrów. Ja miałbym większą – uparcie żartował Tomek, któremu żal było chłopca.

Ale to właśnie Patryk w końcu ich ponaglił.

– Wujku! Chodźmy już – zażądał bardzo zdecydowanie.

– Ruszajmy! – rzekł Tomek. – Nie możemy zabłądzić.

– Z pewnością nie zabłądzimy. – Nowicki, któremu dostało się najwięcej, z twarzą naznaczoną śladami walki, uśmiechnął się do Patryka. – Lepiej jednak dobrze pomyślmy, nim wyruszymy.

– Najlepiej iść prosto na wschód! – rzekł Tomek. – Chociaż niekoniecznie. Nie wiem, Tadku, czy pamiętasz mapę. Otóż w okolicach Nag Hammadi Nil skręca dokładnie na wschód i płynie w tym kierunku aż do Kina, jakieś 70 kilometrów. Potem łagodnym łukiem zawraca w kierunku zachodnim, by niedaleko Luksoru podjąć znów swoją wędrówkę…

– Myślisz, że jesteśmy jakby wewnątrz tego łuku?

– Oczywiście! Zamiast na wschód, możemy więc udać się na północ i dotrzeć w rejon Nag Hammadi.

Nowicki przez chwilę milczał.

– Nie wiem czy to dobry pomysł – rzekł wreszcie. – Moim zdaniem, lepiej wracać po własnych śladach.

– Jest jeszcze jedno – Tomek powiedział to z pewnym naciskiem. – Nie wiem czy zauważyłeś… Gdy pędziliśmy przez pustynię, mijaliśmy dwa, czy trzy wyschnięte uady [125], wyschnięte koryta pustynnych potoków. Jakiś czas jechaliśmy dnem jednego z nich. Wszystkie biegły z południa na północ. Idąc wzdłuż nich, dojdziemy do Nilu…

– Tak – mruknął Nowicki. – Byle tylko najpierw je znaleźć. Niespodziewanie włączył się Patryk.

– Wujku… Wiem jak. Tu wszędzie piasek… Ale za tą wydmą, dobrze pamiętani… drzewo… A od drzewa, widać wszystko daleko. Tam jest taka skała. Minęliśmy ją z prawej strony. A potem…

– Wspaniale, chłopcze! – zdumiony Tomek przerwał Patrykowi, który opisując drogę, pełen przejęcia, pomagał sobie rękami.

I Tomek i Nowicki byli jednakowo zdziwieni. Wiedzieli, że chłopiec jest więcej niż spostrzegawczy, ale żeby w pełnych strachu chwilach pamiętał o takich szczegółach?

– Zatem ruszajmy!

– I jak mawiał mój dziadek spod Jabłonny: “Niech Bóg nam dopomoże” – dodał Nowicki.

Ze szczytu wydmy rzeczywiście ujrzeli zgrupowanie niskopiennych krzewów.

– Może trudno to uznać za drzewo – uśmiechnął się Tomek. – Ale, z braku laku…

– Och, wystarczy, żeby miały trochę wilgoci… – wzdychał Nowicki. Próbowali dobrać się do wnętrza suchorośli [126], ale uniemożliwił im to bardzo gruby pancerz z ziaren piasku, twardy i niełamliwy. Zrezygnowali i postanowili kilka godzin odpocząć. Zanim przytulili się do siebie i spróbowali zasnąć, Tomek wyjął chustkę do nosa i rozłożył na powierzchni piasku. Za jego radą uczynili to samo. Gdy po parogodzinnym odpoczynku ruszali dalej, chustki na skutek gwałtownego, nocnego ochłodzenia, nasiąkły rosą i z każdej udało się wyżąć dosłownie kilka kropel.

вернуться

[124] Gurta – bukłak na wodę ze skóry młodego koźlęcia. Zszyta wzdłuż linii brzucha, ma wieszak z wielbłądziego włosia, służący jednocześnie do zamykania wlqiu.

вернуться

[125] Uady (uadi, wadi, waadi) – z arab. suche łożyska rzek na pustyniach, które wypełniają się wodą jedynie w porze deszczowej na skutek gwałtownej ulewy.

вернуться

[126] Suchorośla – rośliny pustynne, przystosowujące się do niedostatku wody. Mają np. liście o małej powierzchni utrudniającej parowanie wody i bardzo rozbudowany system korzeni. Korzenie mają czasem długość 25-30 m, a sięgają na głębokość 20-25 m.

35
{"b":"100826","o":1}