Литмир - Электронная Библиотека

– Alioł – głos był pełen napięcia, zadyszany.

– Będę się streszczał – powiedział Jason cicho po francusku. -

Proszę zostać tam, gdzie pan jest i nie używać telefonu. Dokładnie za osiem minut zapukam do pańskiego pokoju dwa razy szybko i po przerwie jeszcze raz. Proszę mnie wpuścić, ale nikogo poza tym. Zwłaszcza pokojówki czy sprzątaczki.

– Kim pan jest?

– Pańskim rodakiem, który musi z panem porozmawiać. Dla pańskiego własnego bezpieczeństwa. Za pięć minut. – Bourne odwiesił słuchawkę i wrócił na swój fotel. Odmierzał mijające minuty i obliczał, w jakim czasie winda z normalną liczbą pasażerów może przejechać z jednego piętra na drugie. Po wyjściu z windy wystarczy trzydzieści sekund, by dotrzeć do dowolnego pokoju na tym piętrze. Sześć minut minęło i Jason wstał. Ukłonił się zdziwionemu nieznajomemu, który siedział obok, po czym podszedł do windy; świecąca nad nią cyfra wskazywała, że to właśnie ona pierwsza zjedzie na dół do holu. Osiem minut to było w sam raz tyle, ile trzeba, by odpowiednio przygotować obiekt. Pięć to zbyt mało, żeby wytworzyć odpowiedni stan napięcia. Sześć – to już lepiej, ale mijały zbyt szybko. Natomiast osiem wciąż stwarzało wrażenie nagłości sprawy, a przy tym dostarczało dodatkowych chwil niepokoju, osłabiających zdolność oporu obiektu. Bourne nie miał jeszcze skrystalizowanego planu. Cel jednak był wyraźnie określony, jedyny. Tylko to mu pozostało i wszelkie instynkty kryjące się w jego meduzyjskim ciele nakazywały mu do niego dążyć. Delta Jeden znał orientalny sposób myślenia. Pod jednym względem nie zmienił się on od stuleci. Zachowanie tajemnicy warte jest dziesięć tysięcy tygrysów albo nawet królestwo.

Stanął przed drzwiami z numerem 1743 i spojrzał na zegarek. Dokładnie osiem minut. Zastukał dwa razy, odczekał i stuknął jeszcze raz. Drzwi otworzyły się i wstrząśnięty Ardisson wytrzeszczył na niego oczy.

– C'est vous\ – zawołał Francuz podnosząc rękę do ust.

– Spokojnie – powiedział Jason po francusku. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. – Musimy porozmawiać – ciągnął dalej, – Muszę się od pana dowiedzieć, co się zdarzyło.

– To pan! To pan stał koło mnie w tym koszmarnym miejscu. Rozmawialiśmy. Wziął pan moją plakietkę identyfikacyjną! To pań był przyczyną wszystkiego!

– Czy wspomniał pan o mnie?

– Nie ośmieliłem się. Przecież sprawiłoby to wrażenie, że zrobiłem coś nielegalnego – oddając moją przepustkę komuś obcemu. Kim pan jest? Sprawił mi pan wystarczająco dużo kłopotów jak na jeden dzień! Uważam, że powinien pan wyjść, monsieur!

– Nie zrobię tego, dopóki nie opowie mi pan dokładnie, co się wydarzyło. – Bourne przeszedł przez pokój i usiadł przy czerwonym stoliczku z laki. – Muszę się dowiedzieć. To niezwykle pilne.

– Cóż, to, co panu powiem, wcale nie jest pilne. Nie ma pan prawa tu wchodzić, rozsiadać się i wydawać mi rozkazów.

– Obawiam się, że mam takie prawo. Nasza wycieczka miała prywatny charakter, a pan się do niej wmieszał.

– Przecież zostałem d o ł ą c z o n y do tej cholernej wycieczki!

– Na czyje polecenie?

– Recepcjonisty czy jak się tam nazywa ten idiota na dole.

– Nie o niego mi chodzi, lecz o kogoś nad nim. Kto to był?

– Skąd mogę wiedzieć? Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym pan mówi.

– Odłączył się pan.

– Mój Boże, przecież to pan mi powiedział, żebym się odłączył!

– Wystawiałem pana na próbę.

– Próbę?… To nie do wiary!

– Proszę mi wierzyć – rzekł Jason. – Jeżeli mówi pan prawdę, nie stanie się panu nic złego.

– Złego?

– Nie zabijamy niewinnych, jedynie wrogów.

– Zabijacie… wrogów?

Bourne wsadził rękę pod marynarkę, wyciągnął pistolet zza paska i położył go na stoliku. – A teraz proszę mnie przekonać, że pan nie jest wrogiem. Co się zdarzyło, kiedy się pan od nas odłączył?

Oszołomiony Ardisson zatoczył się aż pod ścianę. Nie spuszczał przerażonych, szeroko otwartych oczu z broni. – Przysięgam na wszystkich świętych, że rozmawia pan z niewłaściwą osobą – wyszeptał.

– Niech mnie pan przekona.

– O czym?

– O swojej niewinności. Co się wydarzyło?

– Ja… tam na placu – zaczął przerażony biznesmen – myślałem o tym, co mi pan powiedział: że coś strasznego zdarzyło się w mauzoleum Mao, że chińscy strażnicy wykrzykują coś o zagranicznych gangsterach, i że ludzie zostaną oddzieleni i zatrzymam… szczególnie tacy jak ja, którzy w zasadzie nie są członkami grupy wycieczkowej… Dlatego zacząłem biec… Mój Boże, przecież nie mogłem znaleźć się w takiej sytuacji! W grę wchodzą miliony franków, zyski, o jakich nie słyszano w przemyśle pracującym dla świata mody! Nie jestem przecież jakimś tam kupcem, ja reprezentuję konsorcjum!

– Dlatego zaczął pan biec i zatrzymali pana – przerwał mu Jason, chcąc uniknąć wdawania się w zbędne szczegóły.

– Tak! Mówili tak szybko, że nie zrozumiałem ani słowa i dopiero po godzinie znaleźli jakiegoś urzędnika, który znał francuski.

– Dlaczego nie powiedział im pan po prostu prawdy? Że był pan z wycieczką?

– Dlatego, że przecież uciekałem od tej cholernej grupy, a oprócz tego oddałem panu swoją plakietkę identyfikacyjną! Jak przyjęliby to ci barbarzyńcy, którzy w każdym człowieku o białej twarzy widzą faszystowskiego zbrodniarza?

– Naród chiński nie jest barbarzyński, monsieur – powiedział łagodnym głosem Bourne. I natychmiast potem wrzasnął: – Jedynie polityczna filozofia ich rządu jest barbarzyńska! Pozbawiona łaski Boga Wszechmogącego i powstała z poduszczenia Szatana!

– Słucham?

– Może później wyjaśnię – odparł Jason. Jego głos znowu raptownie złagodniał. – A więc przybył urzędnik, który mówił po francusku. I co zdarzyło się wtedy?

– Powiedziałem mu, że poszedłem na przechadzkę – to była pańska sugestia, monsieur. I że nagle przypomniałem sobie o oczekiwanym telefonie z Paryża. Zacząłem spieszyć się do hotelu i dlatego biegłem.

– Całkiem prawdopodobne.

– Ale nie dla urzędnika, monsieur. Zaczął odnosić się do mnie w bardzo grubiański sposób, czynił niezwykle obraźliwe uwagi i wysuwał najobrzydliwsze insynuacje. Zastanawiałem się, co, na litość boską, zdarzyło się w mauzoleum?

– To był prawdziwy majstersztyk, monsieur – odpowiedział Bourne. Oczy rozszerzyły mu się z zachwytu.

– Słucham?

– Może później. A więc urzędnik zachowywał się w grubiański sposób?

– Całkowicie! Ale posunął się za daleko, kiedy zaatakował' paryską modę, nazywając ją dekadenckim, burżuazyjnym przemysłem! Przecież w końcu płacimy im za te ich cholerne tekstylia, a oni oczywiście wcale nie muszą wiedzieć, jaka jest nasza marża.

– I co pan zrobił?

– Zawsze mam przy sobie spis nazwisk osób, z którymi prowadzę negocjacje. Niektórzy z tych ludzi są, o ile się orientuję, nader ważnymi osobistościami. Zważywszy na to, jak wielkie sumy wchodzą w grę, jest to zupełnie zrozumiałe. Zażądałem, by urzędnik porozumiał się z nimi i odmówiłem – proszę zwrócić uwagę: odmówiłem – odpowiedzi na dalsze pytania, dopóki nie zjawi się przynajmniej kilku z nich. No cóż, trwało to następne dwie godziny, ale niech mi pan wierzy, wszystko się odmieniło! Odwieziono mnie tu chińską wersją limuzyny, cholernie ciasną jak na mężczyznę o moich wymiarach, wraz z czterema osobami towarzyszącymi. A co gorsza, powiedzieli mi, że nasza końcowa konferencja znowu została odłożona. Nie odbędzie się jutro rano, lecz po południu. Cóż to za pora na robienie interesów? – Ardisson odsunął się od ściany. Oddychał głośno, w jego oczach widać było błaganie. – I to wszystko, co mogę panu powiedzieć, monsieur. Jak pan widzi, musiał mnie pan z kimś pomylić. Nie zajmowałem się tu niczym poza sprawami mojego konsorcjum.

– Ale pan powinien! – zawołał Jason oskarżycielsko, ponownie podnosząc głos. – Robienie interesów z bezbożnikami jest działaniem na szkodę Pana naszego!

– Słucham?

– Przekonał mnie pan – oznajmił kameleon. – Jest pan pomyłką.

– Czym?

– Powiem panu, co zdarzyło się w mauzoleum Mao Tse-tunga. M y to zrobiliśmy. Ostrzelaliśmy kryształową trumnę i ciało tego podłego ateisty.

– Co zrobiliście?

– I w dalszym ciągu będziemy niszczyć wrogów Chrystusa, gdziekolwiek zdołamy ich znaleźć! Przyniesiemy na nowo światu Jego posłannictwo miłości, nawet gdybyśmy musieli w tym celu zabić każdą zarażoną owcę w owczarni, która myśli inaczej! Będzie to chrześcijański świat albo nie będzie go w ogóle.

– Z całą pewnością musi jednak istnieć możliwość jakichś negocjacji. Proszę pomyśleć o pieniądzach, o możliwości wsparcia finansowego.

– Ale nie od Szatana! – Bourne wstał z krzesła, wziął ze stolika pistolet, wsunął go za pasek, a następnie zapiął marynarkę i obciągnął ją, jakby to była kurtka munduru. Podszedł do zdezorientowanego biznesmena. – Nie jest pan jeszcze wrogiem, ale niewiele panu do tego brakuje, monsieur. Proszę o pański portfel i dokumenty handlowe, a także nazwiska tych, z którymi prowadzi pan pertraktacje.

– Pieniądze…

– Nie przyjmujemy datków. Nie potrzebujemy ich.

– To dlaczego?

– Dla pańskiego bezpieczeństwa, jak również dla naszego. Nasze tutejsze komórki muszą sprawdzić poszczególne osoby, żeby ustalić, czy przypadkiem nie został pan wyprowadzony w pole. Istnieją dowody, że wróg mógł przeniknąć w nasze szeregi. Wszystko zostanie panu zwrócone w dniu jutrzejszym.

– Doprawdy, muszę zaprotestować…

– Dość – przerwał mu kameleon. Jego ręka wsunęła się pod marynarkę i pozostała tam. – Pytał pan, kim jestem? Musi panu wystarczyć, co powiem. Wiadomo, że nasi nieprzyjaciele korzystają z usług takich sił, jak OWP, różne Czerwone Armie, fanatycy ajatoiłaha, grupa Baader-Meinhof. A więc i my zorganizowaliśmy nasze własne brygady. Nie dajemy ani nie prosimy o zmiłowanie. To walka na śmierć i życie.

– Mój Boże!

– Walczymy w Jego imieniu. Niech pan nie opuszcza pokoju. Niech pan wyda polecenie, żeby posiłki przynoszono panu tutaj. Niech pan nie dzwoni do swoich kolegów ani partnerów tu, w Pekinie. Inaczej mówiąc, ma pan pozostać w ukryciu i modlić się. Muszę panu powiedzieć, że jeżeli mnie śledzono i wyjdzie na jaw, iż przyszedłem do pańskiego pokoju, po prostu zniknie pan bez śladu.

99
{"b":"97651","o":1}