Литмир - Электронная Библиотека

I znowu nagle, zupełnie nieoczekiwanie, rozległa się kakofonia wschodniej muzyki, cymbały i prymitywne instrumenty drewniane wybuchające nagłymi crescendo za każdym krokiem zaimprowizowanej orkiestry, która maszerowała ulicą na czele pochodu niosącego ozdobione kwiatami tablice z chińskimi napisami. Bitwę przerwano, przytrzymując walczących za ręce. Na głównej alei handlowej Tuen Mun zaległa cisza. Amerykanie stracili orientację, Catherine Staples z trudem powściągnęła niezadowolenie, a Edward McAllister wzniósł w irytacji ręce do nieba.

Marie patrzyła dosłownie zahipnotyzowana widokiem za szybą. Wszystko zamarło, jakby spokój zapanował na rozkaz jakiejś osobistości z zaświatów, nie znoszącej sprzeciwu. Spojrzała na zbliżającą się grupę obdartusów. Prowadził ją bankier Jitai! Prosto do sklepu rzeźniczego!

Przenosząc wzrok w drugą stronę, Marie dostrzegła Catherine Staples i McAllistera przebiegających za dziwną grupą zebraną przed sklepem. Po drugiej stronie ulicy dwaj żołnierze znów podjęli pościg. I wszyscy zniknęli w potokach oślepiającego słońca.

Rozległo się pukanie. Białowłosy starzec zdjął wieniec i otworzył drzwi sklepu. Bankier Jitai wszedł do środka i skłonił się przed Marie.

– Czy parada podobała się pani, madame?

– Nie jestem pewna, co to było.

– Marsz żałobny na cześć zmarłych. W tym wypadku bez wątpienia chodziło o zamordowane zwierzęta w chłodni pana Woo.

– Pan? To wszystko było zaplanowane?

– Można powiedzieć, że był to stan gotowości – wyjaśnił Jitai. – Często naszym kuzynom z północy udaje się przedostać przez granicę… nie złodziejom, lecz członkom rodzin pragnącym jedynie połączyć się z bliskimi. Żołnierze zaś pragną jedynie ich chwytać i odsyłać z powrotem. Musimy być gotowi do obrony naszych ludzi.

– Ale mnie…? Pan wiedział?

– Patrzyliśmy, czekaliśmy. Pani się ukrywała uciekając przed kimś, tyle tylko było nam wiadomo. Dowiedzieliśmy się tego od pani w chwili, gdy pani oświadczyła, że nie zamierza stawić się przed urzędnikiem, by „wnieść skargę”, jak to pani sformułowała. Została pani skierowana w boczną uliczkę.

– Te kobiety z torbami na zakupy…

– Tak. Przeszły przez ulicę za panią. Musimy pani pomóc. Marie spojrzała na zaniepokojone twarze ludzi z tłumu za bambusowymi listwami, a potem na bankiera.

– Skąd pan wie, że nie jestem kryminalistką?

– To nieistotne. Istotna jest zniewaga, jakiej doznała pani od dwóch członków naszego narodu. A także, madame, nie wygląda pani ani nie mówi tak jak ktoś uciekający przed wymiarem sprawiedliwości.

– Bo nie jestem kimś takim. I rzeczywiście potrzebuję pomocy. Muszę się dostać do Hongkongu, do hotelu, gdzie mnie nie znajdą i skąd będę mogła zatelefonować. Naprawdę nie wiem, do kogo, ale muszę dotrzeć do ludzi, którzy mogą mi pomóc… nam pomóc. – Marie zawahała się, a potem oświadczyła patrząc Jitai prosto w oczy. – Człowiek o imieniu Dawid to mój mąż.

– Rozumiem – odrzekł bankowiec. – Ale najpierw musi panią obejrzeć lekarz.

– Co?

– Pani stopy krwawią.

Marie spojrzała w dół. Krew przesiąkła przez bandaże i płótno jej pantofli. Wyglądało to okropnie.

– Chyba ma pan rację – zgodziła się.

– A potem będzie sprawa ubrania, środka lokomocji… Osobiście wynajdę hotel, w którym będzie pani mogła zamieszkać pod dowolnym nazwiskiem. I jest jeszcze sprawa pieniędzy. Czy ma pani jakiekolwiek fundusze?

– Nie wiem – odparła Marie, kładąc jedwabie na ladzie i otwierając białą torebkę. – To znaczy jeszcze nie sprawdzałam. Przyjaciel… ktoś, o kim myślałam, że jest przyjacielem… zostawił mi pieniądze. – Wyciągnęła banknoty włożone przez Catherine.

– Nie jesteśmy bogaczami tutaj w Tuen Mun, ale być może zdołamy pani pomóc. Była już mowa o zrobieniu zbiórki.

– Panie Jitai – przerwała Mańe – nie jestem biedna. Jeśli okaże się to konieczne, a szczerze mówiąc, jeśli jeszcze będę żyć, zwrócę wszystko co do centa, z procentem znacznie przekraczającym wysokość wkładu.

– Jak pani sobie życzy. Jestem bankierem. Ale co tak piękna kobieta jak pani może wiedzieć o procentach i wkładach? – rzekł Jitai z uśmiechem.

– Pan jest bankierem, a ja ekonomistką. Co bankierzy wiedzą o wpływie inflacyjnego oprocentowania na zmiany kursu wymiany walut, szczególnie oprocentowania wkładu pierwotnego? – Po raz pierwszy od długiego czasu Marie uśmiechnęła się.

Siedząc w taksówce, którą jechała do Koulunu przez spokojną, wiejską okolicę, Marie miała ponad godzinę na rozmyślania. Przed nimi jeszcze trzy kwadranse jazdy, nim dotrą do mniej spokojnych przedmieść, a szczególnie do zatłoczonej dzielnicy Mongkok. Pełni skruchy mieszkańcy Tuen Mun nie tylko okazali się szczodrzy, ale także opiekuńczy i pomysłowi. Bankier Jitai najwyraźniej zdołał ich przekonać, że ofiarą chuliganów padła biała kobieta ukrywająca się i walcząca o życie, a ponadto, ponieważ podejmuje ona próbę dotarcia do ludzi, którzy mogą jej pomóc, zarządził, iż należy zmienić jej wygląd. W kilku sklepach zakupiono odzież typu zachodniego;

odzież, która zrobiła na Marie dziwne wrażenie. Wydawała się bezbarwna, choć praktyczna, schludna, ale ponura. Nie tania, lecz tego rodzaju, jaki wybrałaby albo kobieta bez poczucia estetyki, albo przekonana, że jest ponad takimi sprawami. Jednak po godzinie spędzonej w pokoju na zapleczu gabinetu kosmetycznego pojęła, czemu wybrano dla niej taki kostium. Kobiety krzątały się koło niej; jej włosy umyto i wysuszono, a gdy już było po wszystkim i przejrzała się w lustrze, dech jej zaparło. Jej twarz – zmizerowaną, blada i wymęczoną – otaczała fryzura z włosów już nie ogniście kasztanowych, lecz mysiej szarości, z cienkimi pasemkami bieli. Postarzono ją o ponad dziesięć lat. Stanowiło to ulepszoną wersję jej własnej próby, dokonanej po ucieczce ze szpitala, ale znacznie odważniejszą i dokładniejszą. Była chińskim wyobrażeniem poważnej, pryncypialnej turystki, dość zamożnej, prawdopodobnie wdowy, która wydawała apodyktycznie polecenia, dokładnie liczyła pieniądze i nigdzie nie ruszała się bez przewodnika w ręku, do którego nieustannie zaglądała w każdym kolejnym punkcie jej dokładnie przemyślanego planu zwiedzania. Ludzie z Tuen Mun doskonale znali takie turystki i narzucony jej portret był precyzyjny. Jason Bourne pochwaliłby to osiągnięcie.

Ale podczas jazdy do Koulunu nurtowały ją także inne myśli, myśli rozpaczliwe, które starała się opanować i oddalić od siebie, tłumiąc uczucie paniki, mogące tak łatwo nią zawładnąć i popchnąć do fałszywego kroku, który mógłby zaszkodzić Dawidowi – zabić Dawida. O, Boże, gdzie jesteś? Jak mogę cię odnaleźć? Jak?

Próbowała odnaleźć w pamięci kogokolwiek, kto mógłby jej pomóc, nieustannie odrzucając każdą kolejną twarz i nazwisko przychodzące jej na myśl, bo każde w jakiś sposób związane było z ową straszliwą strategią, określaną złowieszczo terminem „nie-do-uratowania” – co oznaczało śmierć człowieka jako jedyne możliwe rozwiązanie. Oczywiście z wyjątkiem Morrisa Panova, ale Mo z punktu widzenia rządu był wyrzutkiem; wymienił po nazwisku oficjalnych zabójców, nazywając ich nieudolnymi mordercami. Nie dotrze nigdzie i zapewne przywiezie tylko następny rozkaz „nie-do-uratowania”.

Nie-do-uratowania… Nagle przypomniała sobie twarz, twarz zalaną łzami i stłumiony krzyk litości wydany drżącym głosem; twarz człowieka będącego niegdyś bliskim przyjacielem młodego pracownika dyplomacji, jego żony i dzieci na dalekiej placówce zwanej Phnom-Penh. Conklin! Nazywał się Aleksander Conklin! W okresie długiej rekonwalescencji Dawida wielokrotnie próbował się z nim zobaczyć, ale Dawid na to nie pozwalał mówiąc, że zabije agenta CIA, gdy tylko ten przekroczy próg. Inwalida Conklin bezmyślnie, niesłusznie oskarżył Dawida, nie słuchając błagań człowieka dotkniętego amnezją, a zamiast tego podejrzewając go o zdradę i przejście na stronę nieprzyjaciela. Uwierzył w to do tego stopnia, że sam próbował zabić Dawida pod Paryżem. I wreszcie zmontował ostatni zamach w Nowym Jorku na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy, w domu będącym tajną siedzibą Treadstone-71; zamach prawie udany. Gdy prawda o Dawidzie wyszła na jaw, Conklin był wstrząśnięty, obarczając się winą za to, co zrobił. Marie zaś naprawdę go żałowała; jego udręka była tak prawdziwa, poczucie winy tak dotkliwe. Rozmawiała z Aleksem przy kawie na werandzie, ale Dawid nie chciał w ogóle go widzieć. Conklin był jedynym człowiekiem, do którego zwrócenie się o pomoc miałoby sens, jakikolwiek sens!

Hotel nazywał się Empress i mieścił się na Chatham Road w Koulunie. Był to niewielki hotel w zatłoczonej dzielnicy Tsimshatsui, gdzie zamieszkiwali ludzie różnych narodowości, ani bogaci, ani szczególnie ubodzy, głównie komiwojażerowie ze Wschodu i Zachodu, którzy przybywali tu w interesach bez funduszu reprezentacyjnego, przysługującego dyrektorom. Bankier Jitai dobrze się spisał; pokój zarezerwowano dla pani Austin, Penelopy Austin. „Penelopa” była pomysłem Jitai, który przeczytał mnóstwo angielskich powieści i „Penelopa” wydała mu się,,bardzo odpowiednia”. Niech będzie, powiedziałby Jason Bourne, pomyślała Marie.

Usiadła na brzegu łóżka i sięgnęła po telefon, niepewna, co ma powiedzieć, ale równocześnie świadoma, że musi to zrobić.

– Potrzebny mi jest numer osoby w Waszyngtonie, District Columbia, Stany Zjednoczone – powiedziała do telefonistki. – To pilne.

– Pobieramy opłatę za informację zamorską…

– To ją pobierzcie – przerwała Marie. – Czekam przy telefonie…

– Słucham? – odezwał się zaspany głos. Halo?

– Aleks, tu Marie Webb.

– Jasny gwint, gdzie ty się podziewasz? Gdzie oboje jesteście? Czy on cię odnalazł?

– Nie wiem, o czym mówisz. Ani ja go nie znalazłam, ani on mnie. Ty w i e s z o wszystkim?

– A jak sądzisz, kto, u diabła, prawie skręcił mi kark przyleciawszy do Waszyngtonu w zeszłym tygodniu? Dawid! Każdy telefon, pod który może zadzwonić, zostanie przełączony na mnie! To samo załatwił Mo Panov! Gdzie ty jesteś?!

– W Hongkongu, w Koulunie, jak przypuszczam. Hotel Empress, pod nazwiskiem Austin. Dawid dotarł do ciebie?

– I do Mo! On i ja zajrzeliśmy do wszystkich mysich dziur, by się dowiedzieć, co, u diabła, się dzieje, i postawiono nam mur nie do przebicia. Nie, cofam to, nie postawiono; po prostu nikt się nie orientuje, o co tu chodzi! Dobry Boże, Marie, od zeszłego czwartku nie miałem w ustach kropli alkoholu!

90
{"b":"97651","o":1}