Podeszła do szafy i otworzyła ją. Część rzeczy, które kupili dla niej w Hongkongu, została w apartamencie, ale spodnie, bluzka i buty, które miała dzisiaj na sobie, znajdowały się tutaj; nikomu nie przyszło do głowy, żeby je zabrać. Dlaczego zresztą mieliby to robić? Widzieli przecież na własne oczy, że jest bardzo chora. Przekonały ich dreszcze i spazmy; widzieli je dokładnie. Jason Bourne by to zrozumiał. Rzuciła okiem na mały biały telefon na stoliku przy łóżku. Właściwie była to tylko słuchawka z zainstalowaną po wewnętrznej stronie tarczą z przyciskami. Namyślała się chwilę, ale nie przychodził jej do głowy nikt, do kogo mogłaby zadzwonić. Podeszła do stolika i podniosła słuchawkę. Telefon był wyłączony, tak jak się spodziewała. Był tylko przycisk, którym wzywało się siostrę; to było wszystko, czego potrzebowała, i wszystko, na co jej pozwolono.
Podeszła do okna i podniosła białą roletę. Za oknem była noc. Niebo rozświetlały jaskrawe, kolorowe światła Hongkongu, a ona znajdowała się bliżej nieba niż ziemi. Jak powiedziałby Dawid albo raczej Jason: Niech będzie. Drzwi. Korytarz.
Niech będzie.
Podeszła do umywalki. Szpitalna szczoteczka i pasta do zębów wciąż tkwiły w oryginalnym plastikowym pudełku; dziewicze było także mydło owinięte w fabryczne opakowanie. Widniejący na nim napis gwarantował, że jest czystsze od oddechu aniołów,
Obok znajdowała się ubikacja; nie było w niej nic szczególnego oprócz paczki podpasek higienicznych opatrzonej małym napisem w czterech językach informującym, czego nie należy z nimi robić. Wróciła do pokoju. Czego szukała? Cokolwiek to było, nie znalazła tego.
Przypatruj się wszystkiemu. Zawsze znajdziesz cos, czego będziesz mogła użyć. Słowa Jasona, nie Dawida. W tym momencie ujrzała to, czego potrzebowała.
Niektóre łóżka szpitalne – a jej zaliczało się do tego właśnie rodzaju – zaopatrzone są u dołu w specjalną rączkę, którą można obniżać bądź podwyższać ich poziom. Rączkę tę można usunąć – i czyni się tak dosyć często – wówczas, gdy pacjent jest odżywiany dożylnie albo kiedy lekarz chce, aby pozostał on dłużej w danej pozycji, na przykład na wyciągu. Pielęgniarka może zdjąć tę rączkę wciskając ją, a następnie przekręcając w lewo i pociągając energicznie po zwolnieniu zatrzasku. Robi się tak często w godzinach wizyt, ponieważ goście odwiedzający pacjenta mogliby ulec jego prośbom i zmienić poziom łóżka wbrew zaleceniom lekarza. Marie znała ten rodzaj łóżek i wiedziała, jak się obchodzić z uchwytem.
Kiedy Dawid dochodził do siebie po ranach, których doznał w siedzibie Treadstone-71, utrzymywano go przy życiu odżywiając dożylnie. Marie przyglądała się bacznie pielęgniarkom. Cierpienia jej przyszłego męża były czymś, czego nie potrafiła znieść, i siostry zdawały sobie sprawę, że pragnąc je złagodzić, Marie może zakłócić proces leczenia. Wiedziała, jak usunąć rączkę, a kiedy się ją usunęło, stawała się poręcznym, zakrzywionym kawałkiem żelaza.
Marie wyjęła rączkę i wskoczyła z powrotem do łóżka, chowając ją pod kołdrą. Czekała rozmyślając, jak różnymi ludźmi – w jednym wcieleniu – byli Jason i Dawid. Jej kochanek, Jason, potrafił czasem być taki zimny, taki opanowany. Cierpliwie czekał na odpowiedni moment, a potem ruszał na zaskoczonego przeciwnika, by przemocą zapewnić sobie przetrwanie. A z drugiej strony jej mąż, Dawid:
oddany, umiejący słuchać człowiek – typowy naukowiec – który za wszelką cenę starał się unikać przemocy, ponieważ ją znał i nienawidził bólu i strachu, które jej towarzyszą – a przede wszystkim konieczności zredukowania swoich uczuć do czysto zwierzęcych odruchów. A teraz go wezwano, by stał się człowiekiem, którym pogardza. Dawidzie, mój Dawidzie! Nie zwariuj od tego wszystkiego! Tak bardzo cię kocham.
Szmer na korytarzu. Marie popatrzyła na zegar na stoliku. Minęło szesnaście minut. Położyła obie dłonie na kołdrze i przymknęła powieki, tak jakby ogarnęła ją senność. Weszła siostra.
– W porządku, kochanie – powiedziała, zbliżając się do łóżka. – Nie będę zaprzeczać, że poruszyła mnie pani. Ale obowiązują mnie instrukcje, w pani wypadku bardzo ścisłe. Major i pani lekarz już wyszli. Co chciała mi pani powiedzieć?
– Nie… teraz… – wyszeptała Marie. Głowa opadła jej na poduszkę, po twarzy widać było, że zapada w sen. – Taka jestem zmęczona… Wzięłam… tabletkę.
– Czy to chodzi o tego strażnika za drzwiami?
– On jest nienormalny… Nigdy mnie nie dotyka… nie dbam zresztą o to. Każe mi robić rzeczy… Taka jestem zmęczona…
– Co pani rozumie przez „nienormalny”?
– On lubi… patrzeć na kobiety… To mi nie przeszkadza… kiedy śpię… – Marie zamknęła powieki.
– Zang\ – mruknęła pod nosem siostra. – Co za brud, co za ohyda. – Obróciła się na pięcie i wyszła na korytarz zamykając za sobą drzwi.
– Ta kobieta śpi! Rozumiesz, co mówię?! – zwróciła się do strażnika.
– No i bardzo się z tego cieszę.
– Mówi, że jej w ogóle nie dotykasz!
– Nawet mi to przez myśl nie przeszło.
– No więc nie próbuj tego przypadkiem teraz!
– Nie będziesz mi tu prawiła kazań, stara jędzo. Jestem tutaj służbowo.
– Więc rób to, co ci kazano. Jutro rano porozmawiam z majorem Linem! – Pielęgniarka spiorunowała strażnika wzrokiem i zagniewana ruszyła szybkim krokiem przez korytarz.
– Hej, ty! – Chrapliwy szept dobiegał zza lekko uchylonych drzwi izolatki. Marie otworzyła je trochę szerzej. – Ta siostra? Kim ona jest?
– Myślałem, że pani śpi – odparł skołowany strażnik.
– Uprzedziła mnie, że to właśnie ma zamiar ci powiedzieć.
– Co?
– Ona tu po mnie wróci. Mówi, że można do mnie wejść z pokoju obok. Kim ona jest?
– Jak to kim?
– Nie odzywaj się. Nie patrz na mnie. Zobaczy cię!
– Poszła korytarzem w prawo.
– Nigdy nic nie wiadomo. Lepszy diabeł znany niż nie znany. Rozumiesz, co mam na myśli?
– Nie rozumiem ani w ząb, co kto ma na myśli! – powiedział błagalnie strażnik, przemawiając cicho i z naciskiem do przeciwległej ściany. – Nie wiem, co ona ma na myśli i co pani ma na myśli.
– Wejdź do środka. Szybko. Podejrzewam, że ona jest komunist-ką. Z Pekinu!
– Z Pekinu?
– Nigdzie z nią nie pójdę! – Marie otworzyła drzwi i schowała się za nimi.
Strażnik ruszył za nią. Kiedy znalazł się w środku, drzwi zatrzasnęły się. W pokoju było ciemno, tylko zza nie domkniętych drzwi do łazienki przedostawała się wąska smuga światła. Mężczyzna był widoczny, sam natomiast nie widział nic.
– Gdzie pani jest? Proszę zachować spokój. Ona nigdzie pani nie zabierze.
Nie zdołał powiedzieć nic więcej. Marie trzasnęła go metalową rączką w podstawę czaszki z siłą wiejskiej dziewczyny z Ontario, przyzwyczajonej do posługiwania się bykowcem podczas spędu bydła. Strażnik upadł, a Marie uklękła przy nim i szybko zabrała się do dzieła.
Chińczyk był muskularny, ale nieduży, niewysoki. Marie także nie była duża, ale jak na kobietę dość wysoka. Po drobnych poprawkach ubranie i buty strażnika świetnie nadawały się do tego, by szybko opuścić szpital; problem stanowiły tylko jej włosy. Rozejrzała się po pokoju. Przypatruj się wszystkiemu. Zawsze znajdziesz coś, czego będziesz mogła użyć. Znalazła. Na chromowanej poręczy przy stoliku wisiał mały ręcznik. Ściągnęła go, zebrała włosy na czubku głowy i owinęła je ręcznikiem, zaplatając go w węzeł. Wyglądało to na pewno głupio i z bliska nikt by się na to nie nabrał, ale ręcznik stanowił w końcu coś w rodzaju turbanu.
Rozebrany do slipek i skarpetek strażnik jęknął i usiłował się podnieść, a potem ponownie stracił przytomność. Marie podbiegła do szafy, chwyciła własne ubranie i zbliżyła się do'drzwi, uchylając je nieznacznie. Na korytarzu stały rozmawiając półgłosem dwie pielęgniarki – jedna z nich była Chinką, ale nie tą, która wróciła, by wysłuchać jej skargi, druga zaś wyglądała na Europejkę. Po chwili zjawiła się kolejna pielęgniarka; kiwnęła głową tym dwóm i skręciła ku drzwiom po drugiej stronie korytarza. Mieścił się tam składzik na pościel. Piętnaście metrów dalej rozdzwonił się telefon stojący na owalnym biurku; przecinały się tam dwa korytarze. Pod sufitem wisiała oznaczona strzałką w prawo tabliczka z napisem WYJŚCIE. Dwie zajęte rozmową siostry ruszyły w stronę biurka; trzecia wyszła ze składziku z naręczem prześcieradeł. Najlepiej uciekać etapami, wykorzystując każde powstałe zamieszanie.
Marie wyślizgnęła się z izolatki i przebiegła przez korytarz do składziku. Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. Nagle zamarła w bezruchu. Korytarz wypełnił kobiecy wrzask. Słyszała głośny zbliżający się tupot, potem także odgłosy innych kroków.
– Strażnik! – wydzierała się po angielsku Chinka. – Gdzie jest ten obleśny strażnik?
Marie uchyliła drzwi składziku. Trzy podekscytowane siostry dobiegły do jej izolatki i wpadły do środka.
– Ty! Rozebrałeś się. Zang sile, ty lubieżniku! Zobacz w łazience!
– Ty! – wrzasnął niepewnym głosem strażnik. – To ty pozwoliłaś jej uciec. Odpowiesz za to przed moimi zwierzchnikami.
– Puść mnie, ty zbereźniku. Kłamiesz!
– Jesteś komunistką! Z Pekinu!
Marie wyskoczyła ze składziku ze stosem ręczników na ramieniu i pobiegła w stronę prostopadłego korytarza, tam gdzie wisiał napis WYJŚCIE.
– Zadzwońcie do majora Lina! Złapałem komunistyczną agentkę!
– Zadzwońcie na policję! To zboczeniec!
\Vydostawszy się z budynku szpitala, Marie pobiegła w najciemniejszy kąt parkingu i usiadła bez tchu w cieniu między dwoma samochodami. Musiała pomyśleć, musiała ocenić sytuację. Rzuciła na ziemię ręczniki i swoje ubranie, po czym zaczęła przetrząsać kieszenie strażnika w poszukiwaniu portfela albo portmonetki. Znalazła ją, otworzyła i w słabym świetle policzyła pieniądze. Było tam niewiele ponad sześćset hongkongijskich dolarów, co stanowiło w przeliczeniu trochę więcej niż sto dolarów amerykańskich. Z ledwością starczy na hotelowy pokój. Nagle zobaczyła kartę kredytową wydaną przez bank w Koulunie. Nie wychodź z domu bez karty kredytowej. Wzięła pieniądze i kartę i przebrała się w swoje ubranie zerkając na biegnącą wzdłuż terenu szpitala ulicę. Ku jej uldze kłębił się na niej tłum; ten tłum stanowił gwarancję jej bezpieczeństwa.