– Była przy bramie Oianmen!…
– Ale nie była na Tiananmen. Ja sam to ustaliłem! – krzyknął mężczyzna z mieczem. – Twoje informacje są fałszywe. Pozostaje tylko jedno proste pytanie. Dziecko! Czy mówiłaś o nas? Czy twoje słowa mogły zostać przekazane naszym wrogom tu lub na południu?
Dziewczyna wiła się na ziemi, gwałtownie wyginała całe ciało w tył i w przód, starając się zaprzeczyć oskarżeniu.
– Uznaję twą niewinność, tak jak uczyniłby to ojciec, ale głupota zasługuje na skarcenie, dziecko. Byłaś zbyt swobodna w zawieraniu znajomości, zbyt lubiłaś błyskotki. Kiedy nie służy to naszej sprawie, może stać się niebezpieczne.
Młodą kobietę oddano pod nadzór znajdującego się wśród zgromadzonych tęgiego, pewnego siebie mężczyzny w średnim wieku, z zaleceniem, by ją „pouczał i skłaniał do medytacji”. Z wyrazu twarzy przyszłego opiekuna łatwo było wyczytać, że powierzone mu obowiązki będzie rozumiał o wiele szerzej. A kiedy już będzie miał jej dosyć, to dziecko, które wydobywało tajemnice od przedstawicieli pekińskiej hierarchii, domagających się, by sprowadzano im młode dziewczynki, w przekonaniu, że takie związki odnawiają ich siły witalne, po prostu zniknie.
Dwóm z pozostałych trzech Chińczyków dosłownie wytoczono proces. Oskarżono ich o handel narkotykami za pośrednictwem siatki działającej między Szanghajem a Pekinem. Ich przestępstwem nie było jednak rozprowadzanie narkotyków, lecz nagminne podkradanie zysków i przekazywanie poważnych sum na prywatne konta w bankach w Hongkongu. K-ilka ze zgromadzonych osób wystąpiło, by potwierdzić te ciężkie zarzuty. Oznajmili oni, że jako podlegli braciom dystrybutorzy wręczali obu „szefom” duże sumy w gotówce, które nie zostały nigdy zarachowane w tajnych księgach organizacji. Był to wstępny, ale nie najważniejszy punkt oskarżenia. Wypowiedział go dopiero główny mówca swym wysokim, przenikliwym głosem.
– - Podróżowaliście na południe do Koulunu. Raz, dwa albo i trzy razy w miesiącu. Port lotniczy Kai Tak… Ty! – wrzasnął fanatyk z mieczem wskazując więźnia stojącego po lewej stronie. – Przyleciałeś z powrotem tego popołudnia. Byłeś ubiegłej nocy w Koulunie. Ubiegłej nocy! Kai Tak! A właśnie ubiegłej nocy zostaliśmy zdradzeni na Kai Tak! – Mówca wyszedł poza krąg światła wokół pochodni i złowieszczo zbliżył się do klęczących, zmartwiałych z przerażenia mężczyzn. – Wasza miłość do pieniędzy przytłumiła waszą miłość do naszej sprawy – zaintonował jak przepełniony smutkiem, ale rozgniewany patriarcha. – Bracia poprzez krew i bracia w złodziejstwie. Wiedzieliśmy o tym już od wielu tygodni, wiedzieliśmy, gdyż wasza chciwość wzbudziła wiele zaniepokojenia. Wasze pieniądze musiały mnożyć się jak szczury w śmierdzącym ścieku, a więc zwróciliście się do przestępczych triad w Hongkongu. Jakie to pomysłowe, oryginalne i jakże głupie! Czy sądzicie, że nie mamy powiązań z niektórymi triadami?
Sądzicie, że nie istnieją sfery, gdzie nasze interesy się pokrywają? Sądzicie, że żywią oni mniejszą pogardę dla zdrajców niż my?
Dwaj związani bracia tarzali się w kurzu, klękali błagalnie, kręcili przecząco głowami. W stłumionych okrzykach słychać było prośbę o to, by ich wysłuchano, by pozwolono im mówić. Mówca zbliżył się do więźnia po lewej stronie i zsunął mu gwałtownie knebel, szarpiąc skórę na twarzy.
– Nie zdradziliśmy nikogo, wielki panie! – wrzasnął więzień. – Nie zdradziłem nikogo! Tak, byłem na Kai Tak, ale tylko w tłumie. Żeby obserwować, panie! Żeby się uradować!
– Z kim rozmawiałeś?
– Z nikim, wielki panie! Ach tak, z urzędnikiem. Żeby potwierdzić mój lot następnego ranka i to wszystko, przysięgam na duchy moich przodków. Mojego młodszego brata i moich, panie!
– Pieniądze. Co powiesz o pieniądzach, które ukradłeś.
– Nie ukradłem ich, wielki panie, przysięgam! Wierzyliśmy w naszych dumnych sercach, dumnych z naszej sprawy, że będziemy mogli wykorzystać te pieniądze dla dobra prawdziwych Chin! Każdy juan dochodu miał być oddany sprawie!
Tłum zahuczał w odpowiedzi. Pod adresem więźniów posypały się pogardliwe okrzyki, odnoszące się do dwóch spraw – zdrady i kradzieży. Mówca podniósł ręce żądając ciszy. Głosy umilkły.
– Niech rozejdzie się wieść – powiedział wolno potężniejącym głosem. – Niechaj ci z naszej powiększającej się gromady, którzy myślą o zdradzie, wysłuchają tego ostrzeżenia. Nie ma w nas litości, ponieważ nam jej nie okazano. Nasza sprawa jest słuszna i czysta, i sama myśl o zdradzie jest wstrętna. Niech rozejdzie się wieść. Nie wiecie, kim jesteśmy ani gdzie jesteśmy – czy urzędnikiem w ministerstwie, czy członkiem Służby Bezpieczeństwa. Jesteśmy wszędzie i nie ma nas nigdzie. Ci, którzy się wahają i wątpią, są jak martwi… Proces tych jadowitych psów jest zakończony. Teraz wszystko zależy od was, moje dzieci.
Orzeczenie było błyskawiczne i jednogłośne: winni w pierwszym punkcie oskarżenia, prawdopodobnie winni w drugim. Zapadł następujący wyrok: jeden brat umrze, drugi będzie żył; pojedzie pod eskortą na południe, do Hongkongu, by odzyskać pieniądze. Wybór zostanie dokonany za pomocą znanego od wieków rytuału yi zangli, co w dosłownym tłumaczeniu znaczyło: „jeden pogrzeb”. Obaj mężczyźni otrzymali noże o ząbkowanych i ostrych jak brzytwy klingach. Walka miała odbyć się w kole o średnicy dziesięciu kroków. Dwaj bracia stanęli twarzą w twarz i okrutny rytuał rozpoczął się. Jeden z nich całym ciałem rzucił się rozpaczliwie w przód. Drugi zrobił unik i ostrze jego noża przecięło twarz atakującego.
Pojedynek w kręgu śmierci oraz barbarzyńskie reakcje publiczności zagłuszały każdy hałas powodowany przez Bourne'a. Jason postanowił działać szybko. Biegł przez zarośla, łamiąc gałęzie i przecinając splątane źdźbła wysokiej trawy, aż wreszcie znalazł się dwadzieścia metrów od drzewa, za którym stał morderca. Mógł skręcić i podejść bliżej, ale najpierw musiał zająć się d'Anjou. Echo powinien się dowiedzieć, że Jason tu jest.
Francuz i ostatni chiński więzień stali nieco na prawo od kręgu. Po ich obu bokach znajdowali się strażnicy. Jason przesuwał się do przodu, podczas gdy tłum wykrzykiwał obelgi lub słowa zachęty dla walczących. Jeden z braci zadał niemal decydujący cios nożem, ale jego przeciwnik do końca walczył o życie. Bourne był zaledwie trzy czy cztery metry od d'Anjou. Obmacał ziemię wokół siebie i podniósł leżącą gałąź. Korzystając z kolejnej eksplozji wrzasków oszalałych widzów, przełamał ją w dwóch miejscach. Oczyścił wszystkie trzy kawałki z liści i otrzymał stosunkowo proste kijki. Wycelował i cisnął pierwszy patyk, który poleciał niskim łukiem i upadł tuż za nogami Francuza. Rzucił drugi i ten trafił Echo pod kolanami! D'Anjou dwukrotnie skinął głową na znak, że wie o obecności Delty. A potem zrobił coś dziwnego. Zaczął lekko kiwać głową. Próbował mu przekazać w ten sposób jakąś informację. Nagle lewa noga d'Anjou ugięła się i Francuz runął bezwładnie na ziemię. Stojący po prawej stronie strażnik brutalnym szarpnięciem natychmiast postawił go na nogi, choć cała jego uwaga była zwrócona na krwawe zmagania w kręgu „jednego pogrzebu”.
Echo ponownie zaczął kiwać głową powoli, znacząco. Potem obrócił ją i zaczął wpatrywać się w stojącego po lewej stronie siwowłosego mordercę, który odsunął się od drzewa, by lepiej widzieć śmiertelne zmagania. Francuz ponownie odwrócił głowę, kierując teraz wzrok na szaleńca z mieczem.
D'Anjou upadł ponownie, ale tym razem podniósł się, zanim strażnik zdołał go dotknąć. Wstając poruszył szczupłymi ramionami w górę i w dół. A Bourne wziął głęboki oddech i przymknął oczy. Była to jedyna króciutka chwila żalu, na jaką mógł sobie pozwolić. Wiadomość była wyraźna. Echo sam wycofywał się z gry i zlecał Delcie, by zajął się sobowtórem – a przy okazji załatwił również tego opętanego rzeźnika. D'Anjou zdawał sobie sprawę, że jest zbyt poturbowany, zbyt słaby, żeby brać udział w ucieczce. Byłby jedynie zawadą, a poza tym sobowtór miał pierwszeństwo… Marie miała pierwszeństwo. Życie Echa dobiegło końca. Ale jego nagrodą będzie śmierć szalonego kata, fanatyka, który z całą pewnością go zabije.
Ogłuszający wrzask wypełnił dolinkę, a potem tłum ucichł gwałtownie. Bourne szybko spojrzał w lewo, w przerwę między widzami. To, co zobaczył, było równie obrzydliwe, jak wszystko, czego był świadkiem w ostatnich, pełnych przemocy minutach. Profetyczny mówca zatopił swój obrzędowy miecz w karku jednego z walczących braci. Wyciągnął go, gdy ciało zwinęło się w konwulsjach i upadło na ziemię. Mistrz tej morderczej ceremonii uniósł głowę i zawołał:
– Lekarzu!
– Tak, panie? – odezwał się głos z tłumu.
– Opatrz tego, który przeżył. Wylecz go najlepiej, jak potrafisz, żeby był zdolny do podróży na południe. Gdybym pozwolił, by walka trwała nadal, obaj by zginęli i przepadłyby nasze pieniądze. Te zżyte rodziny wnoszą do yi zangli wrogość nagromadzoną przez lata. Zabierzcie jego brata i wrzućcie do bagna wraz z innymi. Wszyscy staną się doskonałą padliną dla mięsożernych ptaków.
– Tak jest, panie. – Mężczyzna z czarną lekarską torbą wszedł, w udeptany krąg. Trupa odciągnięto i zaraz potem pojawiły się nosze. Wszystko było przygotowane, zaplanowane. Lekarz wbił igłę w jęczącego, zakrwawionego mężczyznę, którego później wyniesiono z kręgu śmierci. Mówca wytarł miecz w kolejną jedwabną chustę i skinął głową w stronę dwu pozostałych więźniów.
Oszołomiony Bourne zobaczył, jak stojący obok d'Anjou Chińczyk spokojnie uwalnia swoje skrępowane ręce, a potem sięga za kark i rozwiązuje rzekomo duszący go kawałek szmaty i sznur, które miały zapobiec wydostawaniu się z jego rozwartych ust jakichkolwiek dźwięków poza gardłowymi jękami. Mężczyzna podszedł do mówcy i odezwał się podniesionym głosem zwracając się zarówno do niego, jak i do zgromadzonych. milczy i nie chce niczego wyznać, mimo że mówi biegle po ilirs! u i miał doskonałą okazję do rozmowy ze mną, zanim wsadzono nas do ciężarówki i zakneblowano. Nawet kiedy odzywałem się do niego rozluźniwszy mój knebel i proponowałem mu, że jego knebel także rozluźnię. Odmówił. Jest uparty i barbarzyńsko odważny, ale jestem pewien, że wie to, czego nie chce nam powiedzieć.