Литмир - Электронная Библиотека

Skoczył do szczeliny i wyciągnął z niej barretta model 82A1 kaliber.50. Potężny karabin był cały. Minor szybko napełnił wielkie kieszenie zarówno pociskami przeciwpancernymi, jak i zwykłymi, po czym z bronią w rękach pobiegł skalną krawędzią z powrotem do podstawy wąwozu.

Zapomniał, jak ciężka i nieporęczna jest ta „lekka pięćdziesiątka”. Powiększający dziesięciokrotnie celownik teleskopowy dodawał jej jeszcze wagi. Będąc w marines, Dar zawsze żałował radiooperatorów i żołnierzy odpowiedzialnych za broń ciężką. Nieszczęśnicy nosili na plecach prawdziwe ciężary, takie jak sprzęt radiowy szyfrująco-deszyfrujący PRC-77, karabiny maszynowe M60 albo granatnik M79 na pociski kaliber czterdzieści milimetrów. Minor zastanowił się, czy wszyscy ci mężczyźni… to znaczy ci, którzy przeżyli… przypłacili tamtą wojnę chorobą kręgosłupa.

Gdy wdrapał się na ostatnie zbocze i przyłączył do czekającej za głazem Syd, nie tylko ociekał krwią z obu ran, ale był też cały mokry od potu. Dobrze chociaż, że zachował się przytomnie i zostawił jedenastokilogramową kamizelkę kuloodporną.

– Żadnych ruchów – oznajmiła Sydney. – Patrzyłam przez lornetkę zamiast przez celownik karabinu.

Darwin skinął głową ze zrozumieniem.

– Żadnych hałasów?

– Nie słyszałam odgłosu uruchamianego silnika suburbana… tyle że stoi dość daleko w dole drogi.

– A jesteś pewna, że nie przejechał przez otwarty teren? – spytał Minor.

– Mówiłam chyba, że nie widziałam żadnych ruchów, prawda? – odcięła się Syd lekko rozdrażnionym tonem.

Darwin wziął „lekką pięćdziesiątkę” i pobiegł z nią na lewo, nieco w dół zbocza, dzięki czemu nie był widoczny ani z lasu, ani z pobliskiej drogi. Kierował się ku głazowi o spłaszczonym szczycie, tuż nad ostatnim małym zagajnikiem jodeł, niedaleko miejsca, gdzie stok przechodził w pokryte trawą błonie. Gdy Minor szczęśliwie przeciął ten obszar i nikt do niego nie strzelił, dał znak Syd, ażeby do niego dołączyła.

Ustawił barretta na płaskim szczycie głazu i położył się na brzuchu, ustawiając celownik i regulując go ze względu na wiatr i wysokość. Wiatr nie był tego dnia szczególnie porywisty – nawet tutaj na otwartej przestrzeni – gdyż najsilniejsze podmuchy nie przekraczały pięciu kilometrów na godzinę. Darwin wiedział jednak, że przy tak dużej odległości trzeba było brać pod uwagę nawet najmniej ważne czynniki.

– Żartujesz sobie ze mnie – mruknęła Sydney, patrząc przez „pożyczoną” lornetkę 7 x 50 na odległy fragment drogi. Przecież to będzie co najmniej półtora kilometra.

– Oceniam odległość na dokładnie tysiąc pięćset metrów – odrzekł Dar, nadal poprawiając ustawienia. – Niemal idealnie. – Na nowo przyzwyczajał się do tej broni, dotykał kciukiem spustu, przykładał policzek do kolby, wyrównywał oddech. W oddali oboje usłyszeli odgłos uruchamianego silnika.

– No dobrze – powiedział Minor. – Wiemy, gdzie Yaponchik jest teraz. O ile nie wróci. Ma osiemset metrów, potem znajdzie się na tym zakręcie.

– Nie myślisz chyba poważnie o…

– Posłuchaj mnie – przerwał jej. – Mam czas tylko na dwa próbne strzały. – Spojrzał przez lunetkę M3a Ultra. – Wyceluję teraz w ten wielki kamień, który leży przy zakręcie drogi w prawo.

– Który kamień? Ten ciemny czy ten jasny?

– Jasny – odrzekł Dar i strzelił. Broń nie miała tłumika i pod wpływem głośnego wystrzału Sydney aż podskoczyła.

– Och, przepraszam – bąknęła. – Nie zauważyłam, w co trafiłeś.

– Nic nie szkodzi – powiedział Minor. – I tak widzę, że chybiłem. Patrz teraz. – Wystrzelił jeszcze dwa razy.

– Dostrzegłam drugi strzał – stwierdziła Syd, teraz podekscytowana. – Około trzydziestu metrów od drogi. Mam używać metrów czy jardów?

– Cholera! – mruknął Darwin, poprawiając ustawienia. – To bez różnicy, mogą być metry – odparł, znów patrząc przez celownik. Miał jeszcze dwa naboje w magazynku i wiedział, że suburban nadjedzie lada chwila. Nawet nie mierząc, wystrzelił ostatnie dwa pociski, po czym wyjął magazynek i włożył nowy, tym razem z nabojami przeciwpancernymi.

– Oba były blisko – zauważyła Syd, starając się utrzymać lornetkę w poziomie. – Jeden o metr w prawo, drugi o półtora metra w górę, na prawo od jasnego kamienia.

– Teraz się uda – odparł Dar podczas ostatnich ustaleń. – Będzie dobrze, zobaczysz. Od tej chwili nie spuszczam wzroku z celownika, więc mnie powiadom natychmiast, gdy zobaczysz maskę samochodu.

– Zostanie ci wtedy sekunda albo dwie…

– Wiem o tym – uciął. – Nie odzywaj się aż do przejazdu chevroleta. Wtedy krzyknij: „Teraz!”.

Sydney milczała, spoglądając przez lornetkę, Minor tymczasem mrugał, ponieważ obraz miał niewyraźny i starał się zachować między prawym okiem i szkłem obiektywu odpowiedni dystans, czyli 6,35 centymetra. Lewe oko powinno pozostawać stale otwarte i skoncentrowane na celu. Wiedział, że będzie musiał ocenić prędkość suburbana. Droga była marna, zakręt ostry, ale wątpił, czy Yaponchik postanowi jechać powoli, dbając o zawieszenie pojazdu. Darwin na miejscu Rosjanina próbowałby wziąć zakręt z prędkością co najmniej pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Minor pomyślał też, że hamując na zakręcie, chevrolet wznieci sporo kurzu.

Nagle obraz w jego celowniku znów się zamglił – tym razem z powodu niemal pionowych, migoczących fal. Minor znał to zjawisko jako gorący miraż; wiedział, że tworzą go wznoszące się w pewnej odległości fale gorąca, które zresztą pozwalały obliczyć siłę wiatru. Gdyby dziś równoległe fale opadały nieco bardziej w lewo – a Darwin wiedział, że temperatura tego dnia wynosi dwadzieścia sześć stopni Celsjusza – oceniłby prędkość wiatru na pięć do ośmiu kilometrów na godzinę. Ponieważ jednak fale były dzisiaj prawie pionowe, wiatr w tej chwili musiał być naprawdę słaby. Minor instynktownie czuł też, że wyższa temperatura zwiększy prędkość pocisków opuszczających lufę „lekkiej pięćdziesiątki”, wylatujących z minimalną szybkością 853,5 metra na sekundę, co oznaczało, że kula uderzy wyżej w cel niż chłodniejszego dnia. Tyle że dzień był parny – Dar podejrzewał, że wilgotność wynosiła około sześćdziesięciu pięciu procent – powietrze było zatem gęstsze, stawiając przez to większy opór i spowalniając lecący pocisk. Dar dodał te wszystkie czynniki do swojego równania zasięgu i ostatecznie wyszło mu dokładnie tysiąc sześćset metrów. Podczas tych obliczeń przez cały czas żałował, że nie ma przy sobie lornetki Leica z laserowym dalmierzem. Pomnożył zasięg (czyli 1,6 kilometra) przez prędkość wiatru (czyli 2,4 kilometra na godzinę), podzielił przez piętnaście i zastosował wynik jako poprawkę dla celownika.

Czekał.

Na sekundę czy dwie przed spodziewaną akcją zdał sobie sprawę z absurdalności sytuacji. Przy tym zasięgu i z tą amunicją uwzględnienie samej grawitacji oznaczało, że Darwin mierzył właśnie w punkt, który znajdzie się niecałe pięć metrów nad oknem pojazdu. Cel będzie się poruszał prawie pod kątem prostym do jego pola ostrzału, co nie było złe, jeśli jednak Yaponchik wyhamuje przy ostrym zakręcie do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, Dar będzie musiał naprowadzać poruszającego się suburbana jeszcze przez ponad sześć metrów. Obliczył, że będzie miał zaledwie około dziesięciu, jedenastu metrów od momentu, w którym samochód stanie się widoczny, do chwili jego dojazdu do celu. Nie mógł go „śledzić”, trzeba go zatem będzie „złapać w pułapkę”, co oznaczało w praktyce, że suburban i pocisk przeciwpancerny muszą równocześnie przybyć do punktu celowania. Na szczęście chevrolet był duży. No tak, Dar powinien jeszcze wziąć pod uwagę ostrzeżenie Sydney…

– Teraz! – zawołała kobieta.

Akurat wypuszczał powietrze, więc teraz je wstrzymał i delikatnie nacisnął spust. Starając się ignorować odrzut, strzelał raz za razem, celując w to samo miejsce przy kamieniu. Mierzył, strzelał, mierzył, strzelał, mierzył, strzelał… W pewnym momencie kątem oka dostrzegł coś ciemnego i znów wystrzelił.

– Trafiony! – powiedziała Syd.

– Tylko raz? – spytał Minor, podskakując na równe nogi i sprawdzając efekt swoich poczynań przez celownik Redfield lżejszego M40.

Chevrolet suburban przechylił się na prawo i zarył prawą przednią częścią boczną nadwozia, tuż za kamieniem, który Darwin wybrał sobie jako cel. Patrząc przez celownik, odnosił wrażenie, że chybił kabinę, ale chyba trafił za to dwoma pociskami w wielki blok cylindrów V-8. Maskę zdmuchnęło, lecz przednia szyba pozostała w miejscu, poprzecinana mnóstwem pęknięć. Trzecia kula rozwaliła lewe tylne koło; zresztą Dar przypuszczał, że także tylną oś. Tył pojazdu płonął. Nie doszło do jakiejś potężnej, natychmiastowej eksplozji, Darwin wiedział, że jeśli zapalił gigantyczny zbiornik paliwowy sub-urbana, samochód będzie nieźle płonął. I wtedy rzeczywiście podniosły się płomienie. Dar mierzył w drzwiczki od strony pasażera, dostrzegł bowiem, że te po prawej stronie zaklinowały się przy głazie.

Przez chwilę był pewien, że Gregor Yaponchik postanowił spłonąć żywcem, gdyż pojazd naprawdę zajął się ogniem, a czarny dym wznosił się kłębami w poranne powietrze. Wtedy drzwiczki się otworzyły i Rosjanin niedbale wysiadł. Trzymał w rękach jakąś broń, ale sądząc po jej kształcie – nawet mimo migoczącego i zniekształcającego widok powietrza – nie była to wintowka, z której strzelał do Darwina ze stanowiska snajperskiego.

– Ma karabin – Dar poinformował Sydney, po czym opadł na kolana, a następnie na brzuch i spojrzał przez powiększający dziesięciokrotnie celownik „lekkiej pięćdziesiątki”. – Cholera – powiedział bardzo cicho. Twarz Yaponchika rozmazywała się w falach mirażu, niemniej Dar rozpoznał karabin po jego niezwykłym magazynku o kolistym układzie na pięć naboi. – Scharfschützen-gewehr Neun-und-sechzig - wymamrotał do siebie.

– Co takiego? – spytała Syd, opuszczając lornetkę.

– Karabin wyborowy SSG 69, produkcji austriackiej – odparł Darwin, patrząc, jak Rosjanin odchodzi drogą, a później kieruje się stromym stokiem ku nim obojgu. Dzieliło ich teraz pole o szerokości półtora kilometra. – Znacznie lepszy niż rosyjski dragunow, którego używał w pobliżu domu. Niezwykle celny do ośmiuset metrów…

98
{"b":"96997","o":1}