Литмир - Электронная Библиотека

– Chcę się trochę powłóczyć, a wolałbym go nie zostawiać byle gdzie na drodze – wyjaśnił Darwin zgodnie z prawdą. – Przez cały czas martwiłbym się o niego.

Lawrence doskonale zrozumiał taką odpowiedź. Trudy i Minor czasem sobie dowcipkowali, że Larry niezmiennie parkuje najbardziej w głębi każdego parkingu, a potem ma trudności z wyprowadzeniem bez zarysowań samochodu wciśniętego między krawężnik, krzewy i kaktusy. A porysowane lub wgniecione pojazdy szybko sprzedawał.

– Jasne, że cię podrzucę – powtórzył Lawrence. – I tak miałem dziś wieczorem w planie jedynie film na wideo.

– Jaki?

– Ernest jedzie na obóz - odparł Stewart. – Ale nic nie szkodzi, i tak już go widziałem.

„Dwieście trzydzieści sześć razy” – dodał w myślach Dar, głośno natomiast oświadczył:

– Będę ci dozgonnie wdzięczny, Larry.

– Lawrence – poprawił go Lawrence. – Chcesz zostawić swojego land cruisera u nas czy mam po ciebie podjechać do miasta?

– Przyjadę do ciebie – odparł Minor.

Niedługo później jechali trooperem Stewarta drogą z Escondido. Lawrence obrzucił spojrzeniem leżący na tylnym siedzeniu wypchany plecak Darwina.

– Dokąd się skierujesz? Do parku narodowego na pustyni Borrego? Do Rezerwatu Cleveland? A może aż do Parku Drzew Jozuego? Albo i dalej?

– Na Mulholland Drive – odparł Dar. Zaskoczony Lawrence o mało nie zjechał na pobocze.

– Mul… hol… land… Drive? W Los Angeles?

– Właśnie – przyznał Minor. Stewart popatrzył na niego z ukosa.

– I na kemping jedziesz?

– Taaak – odparł Dar. – Prawdopodobnie na dwa dni. Mam przy sobie komórkę, więc zadzwonię do ciebie i powiem ci, kiedy masz po mnie przyjechać.

– Jest dwudziesta trzydzieści, więc dojedziemy tam już po północy. A ty wybierasz się na kemping w okolice Mulholland Drive.

– Dokładnie tak – przyznał Darwin. – Właściwie to w okolice Beverly Glen Boulevard, więc nie musisz w ogóle wjeżdżać w Mulholland. Wystarczy, że przetniesz Beverly Hills, wjedziesz na Beverly Glen i zbocze… po stronie San Fernando Valley.

Lawrence spojrzał na niego spode łba, po czym wdusił hamulce, zakręcił i ruszył z powrotem.

– Nie podwieziesz mnie? – spytał Dar.

– Oczywiście, że cię podwiozę – odburknął jego przyjaciel. – Jeśli jednak mam wjeżdżać do pieprzonego Los Angeles w sobotnią noc, przecinać cholerne Beverly Hills i dotrzeć na Mulholland po północy, muszę wcześniej podskoczyć do domu po moją trzydziestkę ósemkę. – Zerknął podejrzliwie na Darwina. – A ty? Jesteś uzbrojony?

– Nie – odrzekł Minor. Taka była prawda.

– Masz nierówno pod sufitem – zawyrokował Stewart.

***

Po drodze Dar tylko raz poprosił Lawrence’a, aby się zatrzymał – na Ventura Boulevard. Wcześniej po trzech spędzonych w Internecie minutach wyśledził zastrzeżony numer telefonu Dallasa Trace’a. Teraz zadzwonił na ten numer z budki. Odebrała kobieta mówiąca z latynoskim akcentem, który skojarzył się Darwinowi nie z ciepłą Brazylią lecz raczej z jakimś nieokreślonym krajem w Ameryce Środkowej.

– Pan John Cochran chciałby rozmawiać z panem Trace’em – wyjaśnił Minor, usilnie udając głos sekretarza.

– Chwileczkę – odparła kobieta, a w minutę później słuchawkę podniósł słynny adwokat.

– Johnny! O co chodzi, amigol - rzucił Trace z udawanym teksańskim akcentem.

Dar zaczął mówić z fałszywym akcentem. Przyłożył do ust czerwoną chustkę i wyrzucił z siebie, z całych sił podrabiając głos gangsterów z Los Angeles:

– Hej, się pytasz, o co chodzi, pieprzony białasie, pazerny gnojku? Zdaje ci się, kurde, że możesz tak sobie wykańczać Esposito? Sądzisz, że tak łatwo się nas wszystkich pozbędziesz? Wiesz, o co mi chodzi, na pewno wiesz! O twoją pieprzoną ruską mafię, facet. Wiemy o Yaponchiku i Zukerze i gówno nas to wszystko obchodzi. Chcę ci po prostu powiedzieć, stary, że te komunistyczne dranie nas nie przestraszą. Jedziemy po ciebie, homme.

Darwin odłożył słuchawkę i wrócił do troopera. Lawrence znajdował się na tyle blisko, że dotarła do niego większa część monologu Minora.

– Dzwoniłeś do swojej dziewczyny? – spytał.

– Tak – odparł Darwin.

***

Darwin kazał Stewartowi wysadzić się niecałe dwieście metrów na wschód od skrzyżowania Beverly Glen Boulevard i Mulholland Drive. Poczekali, aż przejedzie kilka samochodów, rozejrzeli się, a gdy droga wyglądała na całkowicie pustą, Dar wysiadł z troopera, wziął plecak i pobiegł w dół wzgórza, szybko przebijając się przez porastające je wysokie trawy. Nie miał ochoty już w pierwszych pięciu minutach misji natknąć się na patrol policji Sherman Oaks.

Lawrence odjechał.

Dar sięgnął do ciężkiego plecaka i wymacał starannie zawinięte okulary noktowizyjne marki L.L. Bean oraz małe pudełko farbek w kolorach maskujących. Kostium ze skrawków był ciężki, ale jeszcze bardziej ciążyły mu starannie owinięte w gąbkę i zapakowane do plecaka „pomoce optyczne”.

Darwin miał na sobie czarne dżinsy, ciemne buty od Mephista i czarną bawełnianą bluzę od Eddiego Bauera. Włączył zasilane na baterie okulary noktowizyjne i odkrył, że właśnie o mało nie wpadł na drut kolczasty. Światła San Fernando Valley świeciły tak jasno, że okulary błyskały za każdym razem, ilekroć podnosił wzrok nad niezamieszkałe pasmo wzgórz.

„Prawnik i jego żona tak zaprojektowali dom, aby do maksimum wykorzystać widok miejskich świateł” – przeczytał Darwin wcześniej w „Architectural Digest”. „Ten sam widok najprawdopodobniej zainspirował ich ekssąsiada Stevena do stworzenia niezapomnianego modelu statku obcych”. Dar dopiero po dwudziestu minutach ustalił, że autor tekstu mówi o Spielbergu, który mieszkał w tej okolicy przed laty, gdy pracował nad filmem Bliskie spotkania trzeciego stopnia.

Teraz statek-matka – a dokładniej mówiąc trójkąt jasnych świateł widoczny między ciemnymi wzgórzami – przeszkadzał Darowi i raził go w oczy. Zdjął więc okulary, a później pomalował farbkami do ciała twarz i ręce. Zamierzał partie, w których tworzyły się cienie (czyli miejsca pod policzkami, podbródkiem i nosem oraz oczodoły), pokryć jaśniejszym kolorem, a ciemniejszym punkty wydatniejsze, takie jak nos, kości policzkowe, kości szczękowe i czoło. Dzięki temu nieregularnemu makijażowi cała postać z pewnej odległości niemal nie powinna przyciągać ludzkich spojrzeń. Szczególnie zależało mu na głowie, czyli… mózgu.

W tym momencie uznał, że nie ma już odwrotu. Gdyby reflektory Departamentu Policji Sherman Oaks nagle go oświetliły, zmarnowałby sporo czasu na wytłumaczenie, po co się tak wymalował. Wiedział, że okulary noktowizyjne i plecak ze snajperskim strojem maskującym również trudno byłoby wyjaśnić. Z drugiej strony, do tej pory w żaden sposób nie naruszył jeszcze prawa.

Po chwili jednak je złamał, gdyż przekroczył płot z drutem kolczastym i wyszedł na długie pasmo wzgórz. Minął nieliczne drzewa rosnące wzdłuż Mulholland Drive, po czym wkroczył między wysokie trawy i krzewy. Odległe po obu stronach o około dwieście metrów grzbiety górskie ściśle wypełniono budynkami, których większość oświetlały lampy nocne. Ze względu na ten blask i jasny księżyc Minor postanowił na razie nie zakładać swoich specjalnych okularów.

Mniej więcej dziesięć minut zajęło mu dotarcie do miejsca na wzgórzu, które znajdowało się dokładnie naprzeciwko rezydencji Dallasa Trace’a. Wiedział z „Architectural Digest”, że ogromny dom mecenasa od ulicy wygląda jak prawdziwa twierdza: wysokie betonowe ściany pozbawione okien, automatycznie otwierane drzwi, prowadzące do ukrytych pod parterem garaży, niewidoczne wejście główne. Pomyślał, że inwigilacja tego domu sprawiała zapewne spore problemy agencji, która ją prowadziła – czy było to Federalne Biuro Śledcze, Narodowe Biuro do Spraw Przestępstw Ubezpieczeniowych, biuro prokuratora stanowego czy też jeszcze inna organizacja.

Tylna ściana budynku prawnika jednak wręcz płonęła światłami; najprawdopodobniej zapalono lampy we wszystkich pomieszczeniach. Dar ukląkł na jedno kolano, postawił ostrożnie plecak i wyjął zeń swój stary celownik teleskopowy Redfield Accu-Range o zmiennym powiększeniu 3-9. Łatwiej mu było używać celownika niż dokładniejszej lornetki, a poza tym celownikowi nie przeszkadzały ani światła, ani słońce, które wzejdzie za kilka godzin.

Przypatrzył się uważnie. Na pewnie nie pomylił domów. Dzięki szerokiemu zaledwie na metr dwadzieścia pasowi basenu wbudowanego w beton o barwie korali, teren przed budynkiem wydawał się jaskrawo oświetlony, podobnie jak prawie pionowy trawnik porośnięty króciutką dopiero co skoszoną trawą. Minor widział ze swego miejsca płot w dole wzgórza: odległy o niecałe dwadzieścia metrów, nieco pochylony na zewnątrz i wzmocniony drutem kolczastym. Tylne światła były na tyle jasne, że doskonale oświetlały stok, lecz Dar zauważył też na ścianie i ogrodzeniu dodatkowe lampki detektora ruchu. Był przekonany, że nie tylko płot, lecz także drzwi i okna zostały podłączone do jakiegoś najnowocześniejszego alarmu antywłamaniowego i że o każdej ewentualnej wizycie intruza zostanie powiadomiona zarówno jakaś prywatna agencja ochroniarska w Sherman Oaks, jak i policja; nawet jeśli na dziedziniec wbiegnie zabłąkana wiewiórka. Podsumowując, dom Dallasa Trace’a na pewno nie stanowił łatwego celu dla leniwego lub nieostrożnego włamywacza.

Darwin nie widział nikogo w żadnym z pomieszczeń, nikt w każdym razie nie przemieszczał się, nie siedział na kanapie czy którymś z krzeseł, chociaż w jednym z pokojów na parterze migotał ekran nowoczesnego sześćdziesięcioczterocalowego telewizora o wysokiej rozdzielczości. Autor artykułu w czasopiśmie bynajmniej nie przesadzał, zachwycając się wysokimi na dwanaście metrów szklanymi ścianami na piętrze, które sterczały niczym dziób statku nad wąwozem na zachód od Dara. Jak zawsze, gdy stawał wobec takich architektonicznych monstrualności, Minor pomyślał: „Kto, u diabła, zmienia żarówki na tak wysokim suficie? I kto myje te ogromne okna?”. Co jakiś czas ze spokojem łapał się na tym, że w głębi serca najważniejsza jest dla niego praktyczność.

69
{"b":"96997","o":1}