Литмир - Электронная Библиотека

– Mam mnóstwo pracy do nadrobienia… – zaczął.

Stewart potrząsnął głową.

– Przestań. To tylko kilka kilometrów stąd… w połowie drogi do mojego domu. Poza tym, nie daruję ci, jeśli ze mną nie pojedziesz.

– Cóż… – mruknął Darwin.

– Próba zabójstwa zakonnicy kurzym działkiem – kusił Lawrence.

– Co takiego? – Dar wyłączył ekspres do kawy.

– Próba zabójstwa zakonnicy kurzym działkiem – powtórzył Stewart po drodze do łazienki. Zamierzał skorzystać z toalety i prysznica przed gospodarzem.

Darwin westchnął. Podszedł do okna i otworzył żaluzje, po czym pociągnął sznurek, który wciągnął je do góry. Był piękny, słoneczny dzień, typowy dla letniego San Diego. W rześkim powietrzu wyraźnie odbijał się każdy szczegół muzealnego lotniskowca, trwale przycumowanego do nabrzeża po drugiej stronie zatoki. Odgłosy ruchu ulicznego docierały w postaci jednostajnego, uspokajającego szumu. Nad lotniskiem Lindbergh Field z rykiem opadał samolot. Przez okienka widać było pasażerów popatrujących ze strachem na okoliczne budynki; większość trzymała w rękach poranne gazety. Darwin niemal mógł odczytać nagłówki, gdy DC-9 przelatywał obok.

– Próba zabójstwa zakonnicy kurzym działkiem – szepnął. – Chryste Panie!

***

W garażu przy samochodzie posprzeczali się o to, który z nich poprowadzi. Lawrence nienawidził jeździć obok kierowcy, a Dar był już zbyt zmęczony rolą pasażera. Stewart wreszcie przyznał się, że musi wrócić do miasta, aby zeznawać. Minor logicznie dowodził, że powinien zostawić swojego troopera na parkingu i wsiąść w land cruisera. Lawrence przez chwilę milczał z obrażoną miną, aż w końcu zasugerował, aby pojechali dwoma samochodami. Urażony Darwin ruszył do windy.

– Dokąd idziesz? – krzyknął za nim Stewart.

– Wracam do łóżka – odrzekł Dar. – Nie potrzebuję tych nonsensów przed śniadaniem.

No i w końcu prowadził on. Nieoznakowany samochód policji San Diego, który parkował po drugiej stronie ulicy, towarzyszył im aż do granicy miasta, po czym zawrócił.

Miejsce zdarzenia rzeczywiście znajdowało się niedaleko, w połowie drogi do Escondido. Lawrence podał Darwinowi adres autoryzowanego przedstawiciela saturnów tuż obok autostrady. Dar znał ten salon.

W przeszłości on i Stewart podzielali pogardę dla Saturnów. Obaj wiedzieli, że niektóre droższe modele są całkiem przyzwoite, ale obraz typowego właściciela Saturna wynikający z reklam firmy przyprawiał takich miłośników samochodów jak Lawrence i Darwin o mdłości.

– Oto pierwszy samochód Jennifer – mówił w jednej z reklam kierownik działu sprzedaży. Wszyscy inni sprzedawcy bili brawo, podczas gdy zarumieniona Jennifer stała nieruchomo z kluczykami w ręce.

– Saturna wymyślono dla ludzi, którzy boją się kupować samochody – powiedziała kiedyś Trudy.

Lawrence i Trudy kupowali auto lub wymieniali stary model na nowy mniej więcej co pięć miesięcy. Uwielbiali to.

– Tak jak volvo są dla ludzi, którzy nienawidzą samochodów i muszą swoją niechęć obwieścić światu – dodał Stewart. – Dla profesorów college’ów, zwariowanych ekologów, liberalnych demokratów… Wszystkich tych, którzy muszą jeździć autem, chociaż stale dają nam do zrozumienia, że tak naprawdę woleliby chodzić piechotą lub pedałować na rowerze.

– Może kupują volvo ze względów bezpieczeństwa – mruknął Darwin, wiedząc, że prowokuje tym stwierdzeniem małżeństwo rzeczoznawców do dalszych opinii.

– Ha! – zawołała Trudy. – Dobre auto powinno szybko odjechać, zanim zacznie coś zagrażać pasażerom. A kierowcy jeżdżący volvo kupowaliby najchętniej czołgi, gdyby tylko rząd pozwolił im ich używać na autostradzie.

– A pamiętacie tę wzruszającą reklamę saturna sprzed kilku lat? Tę, w której wszyscy pracownicy produkującej saturny filii w Tennessee wstawali o trzeciej rano, ponieważ pragnęli obejrzeć w telewizji relację z wyładunku pierwszej partii tych aut w Japonii – wtrącił Lawrence. – Wszystkie te szczęśliwe anglosaskie, czarne i latynoskie twarzyczki ludzi oglądających w telewizji relację na żywo… Saturn, wielka duma Ameryki. Nie pokazali niestety ponownego załadunku saturnów, gdy w rok później Japończycy je odrzucili.

– Japończycy lubią dżipy – zauważyła Trudy. Dar pokiwał głową. To była prawda.

– I ogromne stare cadillaki – dodał.

– Takie lubi tylko Yakuza – poprawił go Stewart.

***

W połowie drogi do przedstawicielstwa saturna Lawrence spytał:

– Więc wiesz, co to jest kurze działko?

– Oczywiście – odparł Darwin, prowadząc samochód jedną ręką, gdyż w drugiej trzymał kubek z kawą z McDonalda, którą co chwilę popijał. Na kubku widniał krótki napis ostrzegający, że napój jest gorący i można się nim poparzyć, jeśli kubek się przewróci, a kawa wyleje. Na przykład na genitalia. Minor zawsze wierzył w opinię, że ludzie zbyt głupi, by sobie ten fakt uprzytomnić, i tak nie umieją pić z takiego kubka ani… czytać. – Oczywiście, że wiem, co to jest. Stewart spojrzał na niego strapiony.

– Naprawdę? Wiesz, co to jest kurze działko?

– Pewnie – odrzekł Dar. – Pracowałem dla Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu, pamiętasz? Kurze działko to potoczna nazwa urządzenia, które Urząd Lotnictwa Cywilnego postanowił przetestować na przednich szybach kokpitu. Miało zapobiec atakom ptaków. Właściwie nie były to działka sensu stricto, raczej grube przewody olejowe pełniące funkcję fantazyjnej sprężarki powietrznej, z której wystrzeliwano kurczaki prosto w wielowarstwowe szyby kokpitu z prędkością maksymalną dziewięćset sześćdziesiąt kilometrów godzinę, choć zwykle mniejszą. Używano martwych kurcząt, ponieważ mały kurczak odpowiada wagą przeciętnym latającym w górze ptakom, czyli jest cięższy niż mewa, za to mniejszy niż flaming lub jastrząb.

– Och – powiedział Lawrence. – Zgadza się. Cholernie dobrze się zgadza.

– Co zatem może mieć wspólnego saturn z kurzym działkiem? – spytał Minor, kiedy dojeżdżali do przedstawicielstwa.

Stewart westchnął, wyraźnie rozczarowany, że przyjaciel zna tyle szczegółów.

– No cóż, firma Saturn promuje nowe tak zwane nietłukące szyby przednie, które mają około trzydziestu procent więcej plastiku niż zwykłe szyby samochodowe. No i właściciel tego przedstawicielstwa postanowił w celu demonstracji pożyczyć z siedziby Urzędu Lotnictwa Cywilnego w Los Angeles kurze działko.

– Nie wiedziałem, że Urząd ma zwyczaj pożyczać te działka – zadumał się Darwin.

– Rzeczywiście, zwykle tego nie robią – odparł Lawrence. – Ale jeden z pracowników jest szwagrem dealera saturnow.

– Ach tak – mruknął Dar. – Czyli co? Nie strzelali chyba martwym kurczęciem w okna nowego saturna z prędkością dziewięćset sześćdziesiąt kilometrów na godzinę?

Stewart potrząsnął głową i wypił łyk kawy.

– Nie. Wybrali prędkość trzysta dwadzieścia kilometrów na godzinę, która i tak, niestety, okazała się zbyt duża. Dziś rano kręcili reklamówkę jednego z modeli przed salonem „U Sama. Z góry” i posadzili za kierownicą siostrę Marthę.

– O cholera! – zaklął Darwin. Siostra Martha rzeczywiście była zakonnicą, zanim opuściła klasztor i oddała się pełnoetatowemu sprzedawaniu saturnow. Od tej pory występowała w większości reklam saturna. Kobieta mierzyła około metra pięćdziesiąt dwa, miała sześćdziesiąt jeden lat, rumiane policzki i nieco niebieskawy odcień siwych włosów. Kiedyś, gdy sprzedawała samochód, często skakała po zdjętych plastikowych drzwiczkach sedana saturna, usiłując w ten sposób pokazać, że drzwi nie wgniotą się ani nie pękną. Było to jednak dość dawno, zanim saturn wrócił do drzwiczek stalowych – ponieważ podczas wypadków drogowych plastik zazwyczaj płonął niczym cuchnący efekt przeróbki ropy naftowej, którym był w istocie. Teraz siostra Martha kopała jedynie opony i uśmiechała się uprzejmie, zachęcając do kupna sedanów o ustalonej z góry wartości, oraz coupe, o których cenę klient mógł się targować. Trudy, oglądając pewną reklamę z byłą zakonnicą, skomentowała: „Ta kobieta jest zimna jak lód”.

***

Poruszeni zdarzeniami sprzedawcy kręcili się nerwowo lub dyskutowali w grupkach. Równie skonsternowani członkowie ekipy filmowej kłócili się z sobą przez krótkofalówki, nawet jeśli dzieliła ich odległość zaledwie sześciu metrów. Reżyser reklamówki wyglądał na dziewiętnaście lat, nosił bejsbolówkę, miał włosy sczesane w koński ogon i rzadką kozią bródkę. Twarz mu pobladła i wydawał się prawdziwie wstrząśnięty.

Kurze działko było imponujące: dziewięciometrową lufę zamocowano na platformie ciężarówki podnoszonej przez nożycowy podnośnik hydrauliczny (na ten widok Darwin natychmiast wspomniał nieszczęsnego mecenasa Esposito) z prowizorycznym mechanizmem, który przypominał z wyglądu śluzę powietrzną, tyle że miniaturową – umożliwiającą wejście na kosmiczny wahadłowiec komuś wielkości… kurczęcia. Sprężarka nadal cicho warkotała, a armatka była wycelowana w nowiutkiego saturna coupe, który stał około piętnastu metrów od wylotu lufy.

Minor przeszedł między nerwowym, rozgadanym tłumem i przyjrzał się autu. Wystrzelone kurczę niczym wielki pocisk wpadło przez przednią szybę, przeleciało przez saturna, urywając podgłówek siedzenia kierowcy, wybiło otwór w tylnej szybie i wbiło się w betonowy mur przedstawicielstwa, które znajdowało się piętnaście metrów za coupe.

Dealer Sam, chudy mężczyzna, humanista z wykształcenia, nieco już podstarzały, nadal miał zwyczaj ubierać się w młodzieżowe marynarki marki Harris Tweed. Nosił taką nawet dziś, mimo gorącego, letniego dnia. Nie wiedział, kim są Lawrence i Dar, tym niemniej przemówił do nich rozwlekłe, jak gdyby spowiadał się kapłanowi.

– Nie mieliśmy pojęcia… najmniejszego pojęcia… Byli tu eksperci mojego szwagra z FAA… kilku ekspertów… powiedzieli, że przednia szyba powinna wytrzymać, o ile prędkość wystrzelenia nie przekroczy czterystu kilometrów na godzinę. Ustawiliśmy tarczę na trzysta dwadzieścia… Jestem tego pewien. Siostra Martha siedziała za kierownicą… Byliśmy gotowi kręcić… potem reżyser zasugerował próbny wystrzał… Nie chciałem marnować czasu i pieniędzy, szczególnie że ekipa każe sobie słono płacić za każdą minutę, ale siostra Martha nalegała i wysiadła z samochodu… Pomyśleliśmy, że powinniśmy zetrzeć resztki kurczaka z przedniej szyby w kilka minut, a wtedy będziemy mogli wykonać prawdziwy strzał…

54
{"b":"96997","o":1}