Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Być może to tragiczne doświadczenia młodości sprawiły, że Rothgar wolał kryć swoje uczucia. Został przecież markizem w wieku dziewiętnastu lat i od tego czasu kon-sekwentnieł budował swoją pozycję.

Dlaczego? Czy po to, żeby nie czuć wewnętrznej pustki?

Matka Rothgara zwariowała po porodzie i własnymi rękami udusiła swoje dziecko. Rothgar, który miał wówczas zaledwie parę lat, mógł na to tylko patrzeć.

Bryght odnosił czasami wrażenie, że precyzja i chęć panowania nad wszystkim też była rodzajem szaleństwa, które brat przeciwstawiał swojej matce. To prawda, że dzięki temu skorzystali nie tylko Mallorenowie, ale i kraj, lecz gdzieś za precyzyjnym mechanizmem, który stworzył Rothgar, rozbudowując swoje imperium, czaiły się pustka i strach. Bryght wciąż go podziwiał, ale miał też nadzieję, że jego syn będzie zupełnie inny.

Markiz jeszcze raz przejrzał się w lustrze, po czym przy-pasał sobie krótką, bogato zdobioną szpadę. Stanowiła ona jedynie ozdobę, ponieważ byłoby mu trudno walczyć w takim stroju. Rothgar ubrany był w jedwabne pończochy i ciasno pasowane spodnie. Licowana skóra butów aż lśniła, podobnie jak ich srebrne klamry i obcasy. W dłoni trzymał chusteczkę z najcieńszego jedwabiu. Na koniec Fet-tler przypiął mu do lewej piersi gwiaździsty order Łaźni ze złotym krzyżem w środku.

Rothgar odwrócił się do brata i złożył mu wspaniały dworski ukłon.

– Voila – powiedział.

W tej chwili stanowił doskonałe połączenie piękna i grozy. Tak jak tygrys albo lampart czający się do skoku.

Bryght zaczął klaskać, a Rothgar uśmiechnął się tylko ironicznie. Co prawda swoją rolę miał opanowaną do perfekcji, ale zachowywał do niej, w odróżnieniu od wielu, całkowity dystans. Często też mawiał, że życie dworskie to jeden wielki bal kostiumowy, ale niestety na tym balu podejmuje się niesłychanie ważne decyzje.

Wyszli z pokoju. Za markizem ciągnęła się smuga delikatnego różanego zapachu, ponieważ skropił wcześniej swoją chustkę perfumami. Z tyłu wyglądał jak bawidamek, niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek walki.

Pozory, pozory, pomyślał Bryght.

– Chciałem jeszcze porozmawiać o Francisie – rzucił,

zrównując się z bratem. Wiedział, że wybrał zły moment na tę rozmowę.

– Tak? – Oczy markiza zalśniły jak dwa kawałki lodu, ale Bryght postanowił nie dawać za wygraną.

– Poznasz go lepiej, jak przyjedziesz na ślub Branda.

– Aż drżę z radości na tę myśl – rzekł Rothgar, najwyraźniej już wchodząc w dworską rolę. – To taki cudowny berbeć. Jak uważasz, czy Brand rzeczywiście osiądzie na północy? – dodał już normalnym tonem.

– Tak sądzę. Nigdy nie pociągało go światowe życie -odparł Bryght, wiedząc, że i tym razem pozwolił zwekslo-wać rozmowę na inne tory.

– Nie uda mu się go zupełnie uniknąć – powiedział Roth-gar, otwierając drzwi wiodące na schody przed podjazdem. -Kuzynka jego narzeczonej jest tam ważną figurą. Jej posiadłość dorównuje Rothgar Abbey.

– Mówisz o lady Arradale? – upewnił się Bryght. Rothgar skinął głową.

– Hrabina to współczesna Amazonka. Potrafi walczyć nie tylko za pomocą szpady, czy pistoletu, ale też swej urody. Nie wolno jej lekceważyć.

– Ale…

– Czy Brand opowiadał ci o tym, jak go omal nie zabiła? W dodatku zdołała wyprowadzić mnie i moich ludzi w pole. – Rothgar nie chciał dopuścić go do słowa. – Ma sporą władzę i chce ją utrzymać.

– Ale nie każdy lubi władzę! – Bryght zdołał w końcu coś powiedzieć. – Nie chciałbym, żeby Francis dziedziczył po tobie.

Milczenie, które nastąpiło po tych słowach przypominało ciszę przed burzą. Przerwał ją dopiero turkot nadjeżdżającego powozu.

– Wobec tego-zapewniam cię, że postaram się go przeżyć – rzekł w końcu markiz.

Jego brat pokręcił energicznie głową.

– Wolałbym, żebyś się ożenił.

– Nigdy. Nawet dla ciebie – padła odpowiedz.

– Poza matką nie miałeś w rodzinie żadnej… tego typu choroby. Może to był przypadek – zasugerował Bryght.

– Wolę nie ryzykować.

– Więc co ja mam zrobić?

Markiz już chciał wsiąść do powozu, ale zatrzymał się w drzwiach i spojrzał poważnie na brata.

– Są dwa wyjścia: albo dasz mi syna na wychowanie, albo powinienem pozwolić mordercom zrobić, co do nich należy

– oddał szybko, chcąc uprzedzić wszelkie protesty. – Wtedy ty zostaniesz markizem, a Francis będzie się spokojnie uczył nowej roli. Możemy założyć, że ktoś chce się zemścić na

mią a nie na całej rodzinie. Inaczej wybrałby łatwiejszy cel. Bryght wolał nie pytać, kogo ma na myśli.

– Może jednak zaryzykujesz małżeństwo – powtórzył. Rothgar zmarszczył brwi.

– Mam podjąć ryzyko tylko po to, żebyś ty się przestał martwić?! Nic z tego. Musisz przywyknąć do myśli, że któryś z was będzie musiał przejąć moje obowiązki. Albo ty, albo twój syn. I tak masz lepiej, bo ja nie byłem w ogóle prz ygotowany do tej roli.

Przyjął jeszcze laskę i kapelusz od jednego z lokajów i wsiadł do odkrytego powozu, którym miał odbyć krótką podróż do St. James's Palące. Stali już tutaj zbyt długo i przed pałacem pojawili się ludzie gotowi błagać markiza o to, by zrobił coś w ich sprawie.

Bryght patrzył za oddalającym się pojazdem, któremu towarzyszylo dwóch uzbrojonych służących. Markiz Rothgar znów znalazł się na scenie.

Westchnął ciężko, zmęczony i zdenerwowany wydarzeniami poranka. Czasami żałował, że w ogóle ma starszego brata.

Harrogate, Yorkshire

– Tam do diabła! – Hrabina Arradale cofnęła się, widząc, że zaślepione ostrze znajduje się tuż na wysokości jej serca. Gdyby to była prawdziwa walka, już by nie żyła.

Fechtmistrz zdjął maskę i spojrzał na nią stalowym wzrokiem.

– Za mało ćwiczysz, pani – stwierdził.

Diana również ściągnęła maskę, którą następnie podała służącej.

– Bo nie chcesz przyjeżdżać do mego zamku, Carr. Clara powiesiła maskę i pospieszyła do pani, by pomóc

jej zdjąć napierśnik. William Carr sam radził sobie ze swoimi ochraniaczami.

– Wiesz pani, że cię uwielbiam, ale nie mogę pozwolić, żebyś mną całkowicie zawładnęła.

Diana zerknęła na przystojnego Irlandczyka. Miał niebieskie oczy i niemal granatowe, falujące włosy. Kiedyś nawet myślała, czy z nim nie poflirtować, ale uznała to za zbyt niebezpieczne. Carr, tak jak większość mężczyzn, chciałby ją po prostu mieć na własność. I to po to, żeby zrobić z niej swoją żonę!

– Przynajmniej strzelam lepiej – powiedziała, podchodząc do lustra, żeby związać swoje kasztanowe, wijące się włosy.

– Ale przy strzelaniu twoje policzki nie nabierają tak wspaniałych kolorów.

– Za to serce bije mi szybciej – odparowała.

– Bo strzelanie daje ci władzę. Władzę nad życiem. A ty uwielbiasz władzę, pani. – Spojrzał na nią smutno. – Może dlatego jesteś tak piękna i… niebezpieczna.

Lustro powiedziało jej, że fechtmistrz mówi prawdę. Zwłaszcza teraz, zarumieniona po walce, wyglądała szczególnie atrakcyjnie. Jej uroda często przyciągała mężczyzn, nawet tych o niskim statusie. Czasami żałowała, że jej pozycja nie pozwalała na krótki romans z którymś z nich.

Diana związała włosy aksamitką i odwróciła się od lustra.

– Zaraz ci pokażę, jak niebezpieczna – rzekła z pewnym siebie uśmiechem. – Do strzelania nie potrzebuję partnera, więc mogę ćwiczyć codziennie.

– Wierzę. – Otworzył przed nią drzwi prowadzące na zalane słońcem podwórze. – Lubisz wygrywać.

– Wszyscy lubią, ale ja szczególnie – przyznała.

– I pewnie do tej pory żałujesz, że chybiłaś – zauważył Carr. – Chociaż wcale nie chciałaś zabić tego młodzieńca.

– Lorda Branda? – Hrabina wyprostowała się dumnie. -Oczywiście cieszę się, że go nie zabiłam. Przede wszystkim jednak, żałuję tego, że w ogóle strzeliłam. To był nagły wypadek. Powinieneś nauczyć mnie, jak sobie radzić w takich sytuacjach.

Zatrzymali się przy wejściu na strzelnicę.

– Przede wszystkim, dama powinna unikać takich sytuacji. – Spojrzał na nią, nie bardzo wiedząc, jak to przyjmie.

– Ta była nie do uniknięcia – stwierdziła. – Gdyby rzeczywiście było tak, jak myślałam, straciłybyśmy z Rosą ży-

eśli coś podobnego się zdarzy, muszę wiedzieć, jak się bronić. Inaczej, po co w ogóle ćwiczyć?! Żeby się sprawdzić, lady Arradale, Diana zaśmiała się krótko. To prawda. Znasz mnie aż nazbyt dobrze. – Nagle spoważniała. – Ale muszę też umieć się bronić. Ucz mnie, Carr. Ucz mnie tak, jakbym była mężczyzpą. Żebyipi mo gła pokonać wszystkich moich wrogów!

Carr przez chwilę dzukał klucza w kieszeni, a botem otworzył drzwi. Weszli na strzelnicę

Chętnie zrobię to za ciebie, o pani – pospieszył z pfertą. Dziękuję, nie trzeba, Znaleźli się w długim pomieszczeniu, w którym unosił się zapach prochu i metalu. Diana wciągnęła go z przyjemnością. To prawda, uwielbiała pistolety. Tylko one dawały jej takie poczucie siły i władzy.

Pomyślała jednak, ze nieprędko będzie mogła z nich skorzystać. Wbrew temu, co powiedziała Carrowi, nie mia ła zbyt wielu wrogów, No, może za wyjątkiem pewnego markiza. A i on nie łagrażał raczej jej yciu i cpocie, a w każdym razie nie temu pierwszemu. Carr wskazał kolekcję krótkiej broni,

7
{"b":"91893","o":1}