Литмир - Электронная Библиотека
* * *

Jako naukowiec nade wszystko cenię sobie obiektywizm i muszę powiedzieć, że wszelkie legendy na temat seksualnych możliwości doktora Schillinga nie były w najmniejszym stopniu przesadzone. Olbrzymi samiec znęcał się nade mną do białego świtu, wyczyniając bezeceństwa na miarę najgorszych opowieści swawolnych pań i panów. W międzyczasie zapadaliśmy w przelotne drzemki, ale nie trwały one długo.

Wszystko jednak ma swój kres. Mocniejszy sen chwycił nas gdzieś o szóstej nad ranem i z jego głębin wyrwał mnie dopiero histeryczny głos Evvi.

– Davidzie, jak możesz!

Ocknąłem się w mgnieniu oka. Schilling zresztą też. Ale nie zdążył powiedzieć ani słowa, gdy smagnęło go uderzenie w policzek.

– Ty świnio! Świnio! – dyszała Evvi. – I to gdzie, w tym gabinecie, na naszej kozetce. Nie przebaczę ci nigdy. Nigdy!

Trzasnęły drzwi.

W głowie mi się kręciło. Ale Schilling już był na nogach.

– Ubierz się, co się gapisz, dziwko! – warknął, rzucając mi jakiś kitel. – I jazda stąd!

Nie było to zbyt sympatyczne podziękowanie za upojną noc. Zniknąłem w głębi laboratorium. Na szczęście, było jeszcze pusto. Znalazłem moje ubranie, którego najwyraźniej pozbyłem się w czasie transformacji, uprzątnąłem ślady libacji i torsji. A potem bocznym wejściem pobiegłem do mego pawilonu mieszkalnego położonego za parkiem. Nikt mnie nie widział. W ręku trzymałem sporządzony parę dni wcześniej antypreparat.

Zamknąłem drzwi i stanąwszy przed lustrem, pociągnąłem dobry łyk. Nie bawiłem się w dawkowanie. W nocy przecież też nie musiałem się nim przejmować.

Preparat był obrzydliwy i cuchnął jak kocie siki. Ale nie mogłem się wahać! Przez moment nie działo się nic, potem poczęły pulsować znajome już fale zimna i gorąca. Poczułem dojmujące bóle, jakby miażdżono mi kości, uderzył zimny pot. Półprzytomny starałem się jednak nie stracić żadnego z wrażeń. Piersi zaczęły mi się kurczyć jak baloniki, z których spuszczono powietrze. W potwornych bólach przemieszczały się kości miednicy. Upadłem na dywan. Całym mym jestestwem odczuwałem swędzenie, wewnątrz i zewnątrz. Zacząłem krzyczeć. Odczuwałem coś jak orgazm do sześcianu, jak przypalanie żywym ogniem. A potem przez minutę zaczęła mną targać febra, dzwoniły mi zęby, dygotały wszystkie nerwy… Boże, Boże! Daj umrzeć!

Wszystko skończyło się, jakby nożem uciął. Ból znikł, dygot też. Pozostał pot jak po kąpieli w parafinie. Spojrzałem w lustro. Poza brodą, która nie odrosła, byłem sobą. Stuprocentowym mężczyzną, Albertem Turnerem. Poza tym chciało mi się spać i tylko spać.

Obudził mnie dzwonek. Musiało być dobrze koło południa. Czując jeszcze otumanienie, otworzyłem drzwi.

– Evvi?

– Co ci się stało, Al? Nie przyszedłeś do pracy. Nie odpowiadasz na telefony?

Asystentka Schillinga wyglądała jak zwykle prześlicznie. Tylko intensywniejszy niż zwykle makijaż mógł sugerować, że jest blada i płakała.

– Trochę źle się czuję – mruknąłem. – Znaczy… czułem. Ale chyba jest już dobrze.

Stała na progu i rozglądała się niepewnie.

– Mogę wejść?

– Oczywiście.

Zrobiła parę kroków, poprawiła włosy przed lustrem, potem zaczerpnęła powietrza, odwróciła się i popatrzyła mi w oczy. Zaczerwieniłem się.

– Parę dni temu pytałeś mnie, Al, czy kogoś mam?

Skinąłem głową i chyba zarumieniłem się.

– Wtedy wykręciłam się jakimiś głupotami. Ale dziś wiem, że powinnam odpowiedzieć zupełnie inaczej. Nie mam, ale chcę mieć. Kogoś uczciwego, stałego w uczuciach i naukowego pasjonata, jak ja.

Objęła mnie i pocałowała.

Nie był to pocałunek wymuszony. Przeciwnie, zawarta w nim była szaleńcza desperacja, chęć rekompensaty (domyślałem się powodu) i smak miętowej gumy do żucia.

– Kocham cię, Al – powiedziała. – Bardzo cię kocham!

* * *

Nastał chyba najpiękniejszy okres mego życia. Miłości i pasji. Miłością była Evvi, pasją (ściśle naukową) docent Schilling.

Używałem swej cielesnej substancji jako materiału doświadczalnego z coraz mniejszymi oporami. Czyniłem to wszak dla dobra nauki. Nie przeczę, żal mi było trochę Schillinga. Przeżył mocno rozstanie (jak się okazało definitywne) z Evvi. Choć, dzięki mnie, mówię to bez fałszywej skromności, bardzo szybko doszedł do siebie. W jego mniemaniu byłem młodą zadurzoną w nim praktykantką, która odwiedzała go w jego apartamencie i podobnie jak Evvi nie miał pojęcia, że nasz wynalazek został wypróbowany na ludziach. I to ze znakomitym skutkiem.

Byłem z siebie dumny, gdyż wśród erotycznych uniesień nie zapomniałem ani na chwilę o naukowym posłannictwie – sporządzałem notatki, a jeśli tylko mogłem, dokonywałem odpowiednich pomiarów.

Niestety. Sprawy nigdy nie idą aż tak dobrze, żeby nie mogły pójść źle. Moje doświadczenia były już na ukończeniu i dzień, w którym transformator płci mogłem przedstawić światu w kwartalniku „Male and Female”, zbliżał się wielkimi krokami. Ponieważ chciałem przedstawić dzieło gotowe, wszechstronnie sprawdzone, nie zaniedbywałem niczego.

Nie wziąłem jednak pod uwagę złej woli ludzi i potencjalnych komplikacji związanych z moim podwójnym życiem.

Czy sprawcą przecieku był ktoś ze zwolnionych laborantów, czy zawistny, podglądający nas naukowiec? W każdym razie wieść o eksperymentach zmiany płci u zwierząt, w zwulgaryzowanej formie dostała się do prasy, miejscowa telewizja zaatakowała Schillinga, a po kazaniu w tutejszym kościele tłumy ludzi obiegły Instytut. Doktor, na swoje szczęście, uciekł. Ja wraz z Evvi przebywałem akurat daleko, u jej rodziców i tylko z popołudniowych dzienników mogłem dowiedzieć się o prawdziwej katastrofie. Atak na instytut, dewastacja, pożar…

Kiedy przybyłem na miejsce, zastałem jedynie okopcone zgliszcza. Wszystko przepadło, odczynniki, notatki, dyski komputerowe z wzorami i reakcjami…

Nagle znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Oczywiście, znając teoretyczne podstawy i pamiętając z grubsza zasady doboru komponentów mógłbym pokusić się o odtworzenie obu odczynników, potrzebowałbym jednak na to laboratorium, czasu i pieniędzy.

Władze niestety cofnęły wszelkie dotacje dla naszego ośrodka, Schilling wyparł się wszystkiego, mnie zwolnił. W środowisku byłem skończony. I to wyłącznie za samą teorię oraz za doświadczenia ze zwierzętami. Mój Boże, gdyby domyślono się całej prawdy! W tych czarnych dniach jedyną osłodą była mi Evvi. Wierna, kochająca, czuła, znalazła pracę w jakiejś prowincjonalnej szkole i nadal była gotowa mnie poślubić. Czy zapomniała o Schillingu?

Którejś nocy miałem dziwny sen. Śniło mi się, że jestem lampartem trenującym wysoko na cyrkowym trapezie, smaganym co jakiś czas przez tresera. Kołysałem się coraz szerzej, wyżej…

– Co ci jest, kochany!

Obudziłem się zlany potem. Nade mną pochylała się twarzyczka Evvi. Nieba za oknem różowiało.

– Nic, nic, jakiś głupi sen – wymamrotałem. Pocałowała mnie i musnęła nóżką pod kołderką. Szelma, bardzo lubiła kochać się o brzasku. Obróciłem się do niej…

– Albercie. Co się dzieje z twoimi piersiami?

– Zapaliła światło i odrzuciła kołdrę. Jej twarz skurczyło przerażenie.

– Albercie, co się stało, jesteś kobietą!? A może to twoja siostra?

Popatrzyłem po sobie ogłupiały. Miała rację. Uciekłem. Uciekłem tak jak stałem, narzuciwszy na siebie płaszcz i schwyciwszy teczkę. Za dużo musiałbym tłumaczyć, o sobie, o Schillingu.

Nie miałem dokąd pójść ani do kogo się zwrócić. Znikąd pomocy. Za resztki gotówki nabyłem jakieś babskie fatałaszki. I błąkałem się po mieście, z przerażeniem myśląc o przyszłości. Najwyraźniej częste transformacje zakłóciły działanie mego organizmu i teraz zmiana nastąpiła samoczynnie.

Po drugiej nocy spędzonej na dworcu, nieustannie nagabywany przez facetów, pomyślałem o Davidzie Schillingu. Jeśli zachował resztki dawnego sentymentu, mógłby mnie przyjąć do pracy w swoim nowym laboratorium. Może po godzinach udałoby mi się odtworzyć preparat…

– Bertuniu! Jak się cieszę, że wróciłaś? Gdzie moje maleństwo podziewało się przez tak długi czas – doktor przywitał mnie z otwartymi ramionami.

Niestety, nie był to dobry pomysł.

Już trzeciej doby w środku nocy, samoczynnie rozpoczął się proces odwrotny. Schilling najpierw wpadł w osłupienie, potem wymyślając mi od homoseksualistów i hermafrodytów, pobił i wygonił…

Zaczął się jeszcze gorszy okres mojego życia. Egzystencja włóczęgi. Zmieniałem miasta i dworce, doraźnie próbowałem pracować. Bez przerwy musiałem się kontrolować, a i tak pewnego razu transformacja chwyciła mnie nad pisuarem w męskiej toalecie…

Jednak, gdzieś po trzech miesiącach uspokoiło się. Organizm powrócił do normy. Znów byłem mężczyzną. I chyba miało już tak zostać. Odczekałem jeszcze dwa tygodnie i dałem się odnaleźć prywatnemu detektywowi Evvi. Potem wszystko jej wytłumaczyłem. Zrozumiała. Wybaczyła. A nawet była dumna.

Inna sprawa, że chyba wróciła do swych paskudnych kontaktów z Schillingiem. Dostałem ponownie pracę w dziale przekształcania ssaków drapieżnych w trawożerne.

I tak żyliśmy w trójkącie przez następny miesiąc. Nadszedł jednak dzień próby. Bardzo trudny dla mnie dzień. Akurat wróciłem do domu trochę później i zastałem Evvi przy prasowaniu bielizny Schillinga (a przy okazji mojej).

– Musimy porozmawiać – rzekłem, siląc się na spokój. – Właśnie wracam od doktora Hoffmana.

– Ty też do niego chodzisz? – zdziwiła się

– Tak! Powiedział mi bardzo ważną rzecz. Ale wpierw usiądź.

– Coś niedobrego?

– Nie wiem, będziemy mieli dziecko.

– Co ty mówisz? To cudowne – rozpromieniła się. – Tylko dlaczego Hoffman nie powiedział tego mnie, gdy byłam u niego na badaniu kontrolnym w zeszłym tygodniu?

– Bo to nie ty będziesz je miała, tylko ja!

I co powiecie, drodzy państwo, na to? Czy nie jest to pełne wariactwo? Płód ma już ósmy miesiąc. Niby jestem stuprocentowym mężczyzną, ale wyglądam, jakbym połknął czołg. Podobno nie obejdzie się bez cesarskiego.

58
{"b":"89370","o":1}