– Jest pan bardzo pewny siebie.
– Założyłem określony wariant i mam nadzieję, że się nie mylę. Chciałbym jeszcze pomówić o warunkach.
Hansen zmieszał się.
– Przecież honorarium zostało ustalone.
– Honorarium tak, ale ponieważ sprawa jest wyjątkowo trudna, chciałbym jeszcze…
– Do rokowań finansowych nie mam upoważnienia – wypalił agent.
– Nie chodzi mi o pieniądze. Podczas ostatniej bezsennej nocy powziąłem poważne postanowienie. Wycofuję się.
– Co takiego? – Hansen patrzył na mnie, jakbym nagle okazał się następcą carskiego tronu.
– Jeśli mi się uda, będzie to ostatnia robota Dinga. Mocny akord przedemerytalny. Dość mam prowokowania losu. Chcę osiąść gdzieś w spokoju, założyć rodzinę. Nosiłem się z tym zamiarem od lat. Sądzę, że teraz będę mógł sobie na to pozwolić. Oczywiście, jeśli zapewnicie mi nowy życiorys, papiery, ochronę przed zbyt natarczywymi tropicielami.
– Byłaby to wielka strata dla sił niekonwencjonalnego wymiaru sprawiedliwości – stwierdził Hansen.
– Czy mogę liczyć na waszą pomoc? – naciskałem.
– Porozumiem się z szefami. Ale sądzę, że tak. Chociaż uważam, że dla takiego znakomitego fachowca myślenie o przejściu w stan spoczynku jest zdecydowanie przedwczesne.
– Chciałbym umrzeć we własnym łóżku obok młodej i możliwie pięknej żony, panie Hansen.
* * *
Zapach mleka i miodu z odrobiną piołunu… Martha pachniała jak nastolatka. Ale poza tym miała wszelkie cechy kobiety dojrzałej. Uprawiała miłość z kontrolowanym entuzjazmem. Chyba chciała czegoś więcej. Ja osiągnąłem wszystko. Była maksymalizacją mych marzeń. Spełnieniem chęci posiadania. Realizacją snu.
A potem leżeliśmy wśród ciszy i paliliśmy papierosy.
– Jesteś dobry, Graham. Powiem więcej – świetny. A tak przy okazji, jesteś żonaty?
– Jeszcze nie. A ty mężatka?
– Przelotnie. Ale jeśli chcesz mi złożyć jakieś propozycje, z góry uprzedzam, że nie mam zamiaru się z nikim wiązać.
Poczułem przykry skurcz zawodu.
– Ale nie przejmuj się, traktuję tak wszystkich mężczyzn.
Jeśli miało to być pocieszenie, wywarło dokładnie odwrotny skutek. Chyba zauważyła to, bo mnie pocałowała. Potem lekko ugryzła. Znów wziąłem ją w ramiona, mając wrażenie, że wbijam się w ciało luksusowego androida stworzonego do miłości…
Potem znów rozmawialiśmy. Zapaliłem nocną lampkę. Potargana i rozluźniona Martha przypominała dzikie zwierzątko. Znów odniosłem wrażenie, że znamy się dużo dłużej i lepiej, niż mogłoby się wydawać. Tylko ten koktajl w Glasgow? Przelotna rozmowa? Chyba wówczas mieliśmy się jeszcze raz spotkać, ale oboje utknęliśmy w korkach, które powstały podczas gigantycznej obławy zabójców irlandzkiego terrorysty, który zginął tego dnia w mieście.
– A nie byłaś półtora roku temu w Egipcie? – zapytałem, bawiąc się jej koniuszkiem ucha. – Przysiągłbym, że spotkałem cię na statku płynącym do Abu Simbel. Tylko, przysiągłbym, że byłaś wtedy brunetką.
– Co pewien czas zmieniam upierzenie, jak każda szanująca się kobieta, mister Sowley.
– Mam nadzieję, że nie zmienisz go do jutrzejszego lunchu i uda mi się ciebie rozpoznać.
– Niestety, nie mogę ci obiecać, że zjemy razem lunch. Mam zaproszenie na korso kwiatowe na Northerly Island. Obowiązki towarzyskie.
– Znasz może senatora…? – tu rzuciłem nazwisko rodu od stu lat obecnego w historii USA.
– Mam nadzieję poznać go osobiście. Ale możemy przecież zobaczyć się wieczorem…
– Tu, w hotelu?
– Tak. Ale pod jednym warunkiem. Żadnych głupstw, zakochiwań. Jesteśmy dorosłymi, wolnymi ludźmi. Mamy swoje interesy i swoje rozrywki. Nasz flirt potraktujmy jak jedną z nich. A teraz chodź już do mnie.
Przygarnąłem ją, ale tym razem nie czułem już pożądania. Bardziej uczucie zawodu. Dlaczego, Martho, nie chcesz iść na całość?
Przed świtem opuściłem jej pokój. Spała jak dziecko. Ufna i bezbronna. Czy tak samo miała wyglądać u boku innych facetów, szukając nowych wrażeń, a może nanosząc nowe punkty na skali porównawczej? Z zawodowego nawyku przetrząsnąłem jej torebkę. Obejrzałem dokumenty, zanurzyłem się w świat babskich drobiażdżków. Wychodząc po gzymsie z apartamentu, odczuwałem bezbrzeżny smutek. Na tę drogę zdecydowałem się nie tyle w ramach porannej gimnastyki, ale nie chciałem, żeby ktoś z ludzi Hansena wiedział zbyt wiele o mych związkach z panną Aldridge. Sądzę, że wieczorem, kiedy podążałem na spotkanie, udało mi się zmylić ich czujność.
Z agentem szczurkiem spotkałem się wpół do dziewiątej rano. Miał minę człowieka cierpiącego na niestrawność. Za godzinę senator o kryptonimie „Kukułka” miał wylądować na lotnisku O’Hare.
– Gdzie pan się podziewał przez całą noc, Dingo? Dlaczego uciekał pan moim ludziom?
– Z zawodowego nawyku, Hansen, dla treningu. A pan z jakiego powodu zamierzał mnie budzić po nocy?
– Sytuacja się skomplikowała. Dostaliśmy meldunek ze Szwajcarii od jednego z naszych najlepszych agentów.
– Gratuluję.
– Dzisiejszej nocy (w Europie było to popołudnie), jakaś kobieta złożyła zlecenie na pewien depozyt, który – jak podejrzewamy – należał do Orki. Pieniądze zabójcy przelano na inne, zakonspirowane konto na Kajmanach. Usiłujemy teraz ustalić jakie.
– Co z tą kobietą?
– Jakaś niemieckojęzyczna staruszka, mamy jej rysopis. Ale nasz człowiek dowiedział się o wizycie w banku z godzinnym opóźnieniem. Po staruszce na Banhofstrasse nie został nawet ślad.
Gwizdnąłem przez zęby.
– Jak to interpretujecie?
Hansen podrapał się w głowę.
– Może Orka zorientowała się, że coś zagraża jej planom. Może się zabezpiecza.
– W jaki sposób mogłaby się zorientować?
– Badamy to. O naszej akcji, wliczając w to pana, wiedzą tylko cztery osoby. Trudno założyć jakiś przeciek.
– Mówi pan nielogicznie, Hansen. Jeśli byłby przeciek, to Orka, znając sytuację, zaniechałaby akcji i z pewnością skontaktowałaby się z wami.
– Sam pan podziela nasze opinie o schizoidalnej osobowości zabójcy, Dingo. W swoich myślach już zabił „Kukułkę”. Jest jak drapieżnik na tropie. Poczuł zapach krwi i zapewne za nic nie zrezygnuje z zabawy.
Milczałem. Argumenty Hansena były nie do odparcia. Agent uśmiechnął się
– I jeszcze jedno, mister Sowley. Czy wie pan, że jest śledzony?
– Tak, wiem. Przez czterech pańskich nieudaczników. Zauważyłem ich bez trudu. Nie są to chyba najlepsi pracownicy waszej sekcji.
– Nie mówię o naszych praktykantach. Interesuje się panem ktoś jeszcze, wewnątrz hotelu.
– Zaciekawia mnie pan. Widziano tego kogoś?
– Nie. Ale na godzinę przed wspomnianymi manipulacjami bankowymi w Zurychu, ktoś z aparatu telefonicznego na pierwszym piętrze pańskiego hotelu połączył się ze Szwajcarią. To był zawodowiec, nie zostawił odcisków palców i mówił falsetem tak zniekształconym, że nasi fachowcy nie są w stanie nawet ustalić jego płci.
– I co powiedział?
– „Zebrać plony. Owoc spada. Bardzo ciężka orka”. Zacisnąłem usta. Rzeczywiście, sprawa wyglądała coraz ciekawiej.
Tymczasem Hansen usiłował dowiedzieć się czegoś o moich planach. Czy będę na lotnisku? Na cmentarzu, na korso? Nie miałem zamiaru ułatwiać mu zadania. Żywiłem nadzieję, że intuicja i tym razem mnie nie zawiedzie.
* * *
Udało mi się zaparkować wóz w pobliżu Muzeum Historii Naturalnej. Do przyjazdu senatora została mi ponad godzina. Jednym uchem nasłuchiwałem radiowej transmisji. Przerzucałem też materiały dostarczone przez Hansena. Listy pasażerów przybyłych przedwczoraj na O’Hare. Z moim własnym. Uśmiechnąłem się. Zresztą obok znalazłem Marthę Aldridge. Zamieszkałą w Waszyngtonie. Chyba pomyłka? Moja Martha przedstawiła się jako Angielka, zamieszkała we francuskim Lyonie…
Dawno już nie przystępowałem do roboty z równą niechęcią. Niestety nie miałem wyboru. A jeśli nawet miałem, to nie był on zbyt ciekawy. Przechodząc na teren wystawy rozłożonej po dwóch stronach Solidarity Avenue, między pomnikami Kościuszki a Kopernika, przeszedłem przez pobieżną kontrolę osobistą. Wykrywacz metali ani pisnął. A niby dlaczego miał pisnąć. To, co było mi potrzebne, znajdowało się od pewnego czasu wewnątrz zamkniętej strefy, w donicy pięknej astromerii, przy której klęknąłem, zawiązując sznurowadło. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Tłum gęstniał wzdłuż alei, na której miał pojawić się kandydat.
Marthę dostrzegłem w grupie aktorów i prezenterów telewizyjnych. Trudno było ją przeoczyć. Nad większością z nich górowała o pół głowy. Wiatr unosił jej włosy jak u Botticellowskiej Wenus, wynurzającej się z kąpieli. Idąc równolegle do promenady, zapleczem kwietnych ekspozycji, zmierzałem w jej kierunku. Zainteresował się mną jakiś ochroniarz, ale machnąłem tylko plakietką otrzymaną od Hansena i zrezygnował. Dobiegły mnie brawa.
Senator wysiadł już z kuloodpornej limuzyny. Dostrzegłem go w prześwicie tłumu. Mimo sześćdziesiątki na karku trzymał się wyjątkowo młodzieńczo. Zapewne to, co mówiono o jego romansach, było zaledwie częścią prawdy. Szpakowaty, zdecydowany, przypominał nieco Carringtona z „Dynastii”. No, może w nieco lepszym wydaniu. Uosabiał amerykański mit o silnym człowieku sukcesu.
Dzieliło nas jeszcze kilkanaście metrów. Parokrotnie napotkałem argusowe oczka otaczających go goryli. Znajdowałem się prawie tuż za Marthą. Tłum bił brawo i skandował. Martha stała na palcach, krzyczała jak inni i wymachiwała torebką. Musiałem to zrobić.
Poczuła ukłucie. Odwróciła głowę. W jednej sekundzie dostrzegłem i zdziwienie, i sympatię, i ból, i przerażenie.
– Graham…?
Cofnąłem się o krok. Dobrą chwilę napierający tłum nie pozwolił jej upaść. Kiedy osunęła się na ziemię, padając twarzą w trawnik, byłem już w bezpiecznej odległości.
Usłyszałem czyjś okrzyk. Potem wrzawę. Po dobrej minucie nadjechała karetka. Nie śpiesząc się przekroczyłem kordon. Do centrum poszedłem pieszo. Kolejny wóz miałem zaparkowany w podziemnym parkingu trzy przecznice dalej. Wszystko toczyło się według planu. Zanim stwierdzą zgon Aldridge, zanim w szpitalu zorientują się, że nie było to zwyczajne zasłabnięcie w ścisku… nim wypatrzą ślad po ukłuciu…