Литмир - Электронная Библиотека

– Teraz jestem.

– Teraz tak, ale jutro?…

* * *

Tajemnica męczyła mnie coraz bardziej. Musiałem się nią z kimś podzielić. Anna nie wchodziła w grę. Wyglądała na coraz bardzo podenerwowaną. Patrzyła na mnie dziwnie. W nocy wykrzykiwała przez sen słowa, których nie mogłem zrozumieć. Pozostawał ojciec Andrzej. Odwiedziłem go wczesnym rankiem, kiedy w zakrystii rozbierał się po porannej mszy. Ucieszył się moim widokiem.

– Anna martwi się twoją chorobą, Pierre – powiedział, zapraszając mnie na śniadanie.

– Jeśli fascynację można nazwać chorobą, to jestem chory, ale…

– Od fascynacji krok do szaleństwa – zauważył, przyglądając mi się uważnie.

I wtedy mu powiedziałem. Wszystko. W półgodzinnym monologu wyrzuciłem z siebie całą prawdę o porannych spacerach, mówiłem o Lucille, Filipie, budce, Krabach i Denniakach. Mówiąc, nie patrzyłem na księdza. Bałem się niedowierzania w jego oczach.

Rzeczywiście, nie uwierzył mi. Kiedy skończyłem, uśmiechnął się ciepło, serdecznie.

– Masz wielki literacki talent, chłopcze. Nie mogę pojąć, dlaczego zerwałeś z pisaniem?

Jego niewiara rozwścieczyła mnie!

– Dobrze, a zatem przekonam ojca. Natychmiast!

Specjalnie się nie opierał. Wyciągnął z szopy stary rower i popedałował obok mnie. Biegnąc truchtem, rozkoszowałem się myślą o jego zdumieniu, gdy niewiarygodne okaże się faktem.

Plaża wyglądała normalnie. Wilgotny piasek po świeżym odpływie. Załamujące się fale, grzywy palm. Grzebień raf… Ale jedno się zmieniło. Nie było budki. Krzyknąłem i przebiegłem przez płyciznę. Przeskakiwałem ze skały na skałę. Ksiądz podkasał sutannę i brodził za mną.

– Może zabrał ją odpływ, albo osunęła się trochę niżej – podsunął spokojnie. Zrzuciłem ubranie i zanurkowałem. Dwa metry od falochronu zaczynało się urwisko i bezdenna głębia. Budki ani śladu. Kabla też! Wypłynąłem. Jeszcze raz przeszukałem miejsce mych rozmów. Woda zabrała nawet pudełka po papierosach, których każdorazowo wypalałem co najmniej paczkę.

Na twarzy ojca Andrzeja malowało się współczucie. Zapewne rozmyślał już o sposobie skierowania mnie na kurację psychiatryczną.

Jeszcze raz przypomniałem sobie ustawienie budki. Czy mogło zabrać ją morze? Wykluczone. Ostatnia noc była bezwietrzna, fale słabiutkie… Nagle zauważyłem podłużny kształt błyskający w wodzie. Kawałek metalowej rurki. Coś, co mogło posłużyć jako lewar. Anna? Nie widziałem jej tego ranka w obejściu… Anna?!!! Czułem, że ogarnia mnie szaleństwo. Moje wzburzenie dostrzegł ksiądz.

– Spokojnie synu, ty naprawdę… Przerwałem mu ostro.

– Nie zwariowałem, proszę księdza, I mogę to udowodnić. Mniej więcej tydzień temu kupiłem dyktafon. Nagrywałem na nim prawie wszystkie rozmowy z Lucille…

Niestety dyktafon zostawiłem w domu. Ale czy to był wielki problem?

– Niech ksiądz tu na mnie poczeka, na rowerze obrócę błyskawicznie. Pomknąłem znów przez rozległe pasmo piasku. Wracałem po naszych śladach. Swoich i roweru. Zagłębiłem się w lasek. Rozpacz walczyła we mnie z wściekłością.

– Jak ona mogła mi to zrobić! Kretyńska czekolada! Gdzie się teraz może podziewać!?

Raptownie uderzyła mnie zupełnie inna myśl. Tak nagła, że aż się zatrzymałem. Ślady!! Przecież, jeśli Anna zepchnęła budkę, na plaży winny pozostać ślady jej stóp i to w obie strony. Zawróciłem. Przenikał mnie całego podmuch strachu. Nagle bezchmurne niebo i podnoszące się coraz wyżej słońce wydało się dziwnie zimne, nieludzkie.

– Ojcze Andrzeju! – wołałem, wierząc naiwnie, że mój głos może rywalizować z szumem przyboju. – Ojcze Andrzeju!

Nie odpowiadał.

Wreszcie dostrzegłem czubek jego głowy wystający zza skały. Podjechałem bliżej. Poza głową nie zostało z niego wiele więcej… Woda obmywała górną połowę korpusu przeciętego czymś ostrym, olbrzymim. Nie znalazłem śladów walki. Tylko pozostawione na skraju wody buty i kapelusz wskazywały, że ksiądz pragnął uciekać, nie myśląc o garderobie. Na jego twarzy malowało się bezgraniczne przerażenie. Ale kto mógł to zrobić? Śmierć nastąpiła nie dalej jak przed pięcioma minutami. Napastnik, czy raczej napastnicy, nie mogli się zbytnio oddalić. Na piasku pozostały dziwne ślady. Nagle przestrzeń dzieląca mnie od zarośli wydała się olbrzymia. Wskoczyłem już na siodełko. Zakręciłem. Chrupnął zerwany łańcuch. Rzuciłem nieprzydatny welocyped. Puściłem się pędem.

Krab oczekiwał mnie na skraju zarośli. Był wielkości wołu, dziwnie szklisty i bezbarwny. W porównaniu do swych karłowatych kuzynów zdumiewał rozwiniętą mózgoczaszką, na której chitynowe przeźroczyste płaty przykrywały ogromny mózg…

Nogi ugięły się pode mną. Byłem bezbronny i przerażony. Krab zdecydowanie ruszył mi na spotkanie. Jego śmiercionośne szczypce przypominały ramiona koparki.

Nagle gruchnął strzał. Kula odbiła się od pancerza, nie sprawiając skorupiakowi najmniejszej krzywdy. Jednak zatrzymał się, obejrzał, zawrócił. Teraz i ja dostrzegłem w tumanie kurzu pędzący jeep doktora Charbonniera, a w nim lekarza ze strzelbą. Obok siedziała Anna. Lekarz strzelił po raz drugi… trzeci… Jednak żadna z kul nie wyrządziła potworowi najmniejszej szkody. Tymczasem samochód wtoczył się na plażę, ominął szerokim łukiem kraba i najwyraźniej zmierzał w moją stronę.

Skorupiak przejrzał plan. Odwrócił się i ruszył w moją stronę z rączością geparda. Anna siedziała za kierownicą. Tymczasem doktor podniósł z siedzenia ręczną wyrzutnię, wycelował… Harpun trafił dokładnie między płaty chitynowe pancerza i mózgoczaszki. Krab odczuł ten cios. Zatrzymał się. Szarpnął liną, która omal nie przewróciła wozu. Doktor kazał Annie zatrzymać pojazd, po czym razem z moją żoną wyskoczyli na piasek. Krab zawrócił. Przestałem go interesować. Teraz jego głównym celem był samochód i harpunnik. Jednak Charbonnier ku mojemu zdumieniu nie uciekał, tylko manipulował coś przy wozie. Krab był tuż, tuż. Majestatyczny, zręczny. Skoczył. Ale w tym samym momencie doktor cisnął zapałkę. Zrozumiałem pomysł. Doświadczony podróżnik zawczasu przedziurawił zbiornik z benzyną. Masa paliwa i wyciekła na piasek. Krab już nie zdołał wyhamować. Oplatany; liną nagle znalazł się w środku ognistej kuli… Wydał niemalże ludzki wrzask. Płomienie ogarnęły odnóża stawonoga. Bestia bezsilnie turlała się po plaży, wlokąc za sobą samochód. Płonął piasek. Jeszcze sekunda, a detonował bak jeepa. Było po wszystkim.

– Anno!

Przytuliła się do mnie. Kochająca, ciepła, opiekuńcza.

– Skąd wzięliście się tutaj? Skąd przyszło wam do głowy wziąć ze sobą harpun, strzelby…

– Dzięki informacji, którą kazałeś przekazać.

– Ja kazałem?…

– Pół godziny temu zatelefonowała do mnie jakaś dziewczyna. Powiedziała, że jesteś w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Akurat przejeżdżał pan doktor…

– Na szczęście zobaczyłem tego Kraba przez lornetkę, jak wyłaził z morza. Inaczej nigdy nie uwierzyłbym w jego istnienie – wyjaśnił Charbonnier.

– Ale kto mógł dzwonić? Jaka dziewczyna?

– Powiedziała tylko, że ma na imię Lucille…

– Lucille? – wypuściłem z ramion żonę i popatrzyłem na dopalające się szczątki wozu i Kraba. – Lucille?

A więc znaleźli sposób na włączenie się do ziemskiej sieci telefonicznej. Mają kontakt. Będę mógł słuchać jej głosu, gdy tylko zechcę.

Odwróciłem głowę, żeby Anna nie zobaczyła zmiany na mojej twarzy. Charbonnier ruszył w stronę zwłok księdza. A ja pomyślałem, że koniec tej historii może być dopiero jej początkiem.

41
{"b":"89370","o":1}