Sukces nie przyniósł szczęścia zwycięskim Denniakom Pacyfiku. Ich dotychczasowa zwartość rozpadła się na wiele państw, nastąpiły dziesiątki starć lokalnych, kultura podupadła (na skutek wyniszczenia najaktywniejszych jednostek). Reszty dokonały inteligentne Kraby. Wkrótce po eksplozjach nuklearnych na Pacyfiku pojawił się szczep mutantów, prawie nieśmiertelnych i diabelsko inteligentnych. W ciągu zaledwie kilku pokoleń Kraby nie tylko wyemancypowały się spod władzy Denniaków, ale wnet narzuciły im swoją dominację. Nie zaskoczył mnie ten fakt. Także w historii ludzkości zdarzały się przypadki, gdy niewolnik zmieniał się w hegemona.
Dziś ssaki denne egzystowały jako poddani skorupiaków. Pracowały dla nich, zmuszone były składać ofiary z własnych dzieci. A ścisła kontrola miała na celu nie dopuścić do nawiązania kontaktu z ludźmi. Nigdy!
– Nigdy? Przecież rozmawiamy!
Połączenie urwało się nagle. Dopiero następnego dnia Filip wyznał, że po prostu przestraszył się. Nie, nie krabów. Te pozwalały żyć Denniakom w swoich gettach, wystarczała im kontrola pośrednia, przez sieć informatorów.
– To bardzo ponętne zostać informatorem – tłumaczył mój rozmówca. – Dzieci etatowych donosicieli nie uczestniczą w losowaniu ofiarniaków…
– W takim razie, dlaczego wszyscy nie zostają donosicielami – zapytałem.
– A godność? – odparł Filip.
Potem opowiedział mi o epoce ciemnoty. Po przejęciu władzy przez Kraby rozpoczęła się planowa degeneracja Denniaków. Na ofiary zabierano najzdolniejszych, pozostawiając przy życiu głównie kretynów… Do całkowitego wyniszczenia gatunku nie doszło tylko dlatego, że pewna liczba inteligentnych istot była Krabom potrzebna. Krab mógł walczyć, zarządzać, nie nadawał się natomiast na rzemieślnika, konstruktora. Poza tym nawet wśród „opancerzonych skorupiaków” zdarzały się jednostki posiadające skrupuły moralne. Dość stwierdzić: – „sito antyewolucyjne” okazało się nieszczelne. A potem, w trwającej całe pokolenia konspiracji, rozpoczęło się powolne odradzanie Denniaków – tajne nauczanie, chronienie najwartościowszych jednostek, wyrabianie „wariackich papierów” geniuszom. Istoty Denne pojęły, że jeśli chcą przetrwać jako gatunek, nie mogą pozwolić sobie na egoizm, partykularne interesy. Sabotowano zdrajców i kolaborantów, choć unikano samosądów.
W rezultacie, przed około pięćdziesięciu laty – według ziemskiej rachuby (Filip podał mi wyliczenie w kilobytnicach) podjęto program „Kontakt”. Skonstruowano radio i wytknięto nad powierzchnię pierwszą antenę. Potem drogą analiz rozpracowano język ludzki. Ponieważ najsilniejszą odbieraną stacją było Papetee, stolica francuskiej Oceanii, pierwszą mową, jaką opanowali Denniacy był język Wiktora Hugo. Rychło francuski stał się językiem sprzysiężonych. Oczywiście doniesiono o tym Krabom. Odkryto i zniszczono maszt, zgładzono inicjatorów (zginął wtedy dziadek Filipa i Lucille)…
Od niepamiętnych czasów Kraby, bardziej od wstrząsów dna, bały się ssaczej solidarności. Istniały stare przepowiednie, o Dniu, kiedy Powierzchnia zjednoczy się z Dnem i skończy się Era Kraba. Stąd w ciemnych wiekach były wpajane Denniakom przez opancerzonych kuratorów rozmaite przesądy. Jedne zaprzeczały w ogóle możliwość życia w warunkach słabych ciśnień, inne lokowały na powierzchni piekło dekompresji. A reportaże dźwiękowe o masakrach wielorybów i fok (zresztą prawdziwe) stanowiły podstawę antyludzkiej edukacji. Oczywiście skutek mógł być tylko przeciwny. Z wypowiedzi Lucille przebijała nadmierna idealizacja ludzi. Denniacy kochali nas a priori – uważali ludzi za istoty bez grzechu, dobre, humanitarne i mądre. Odrzucali wszelkie wiadomości o wojnach toczonych między ludźmi, a opadające na dno wraki składali na karb przypadkowych katastrof i nieszczęśliwych wypadków…
Kiedy słuchałem, jak mówią o nas pełni sympatii i zachwytu, częściej od dumy ogarniał mnie wstyd. Ale czy miałem prawo prostować? Pozbawiać ich nadziei?
Po pierwszej wpadce na długo przestano marzyć o kontakcie z ludźmi. Natomiast język francuski odpowiadający, jak się okazało, organom głosowym Denniaków, zdobył ugruntowaną pozycję. Stał się językiem elity, naukowców i naturalnie konspiratorów. Mowa pod wodą to w ogóle fenomen – ale Filip wytłumaczył mi szczegóły przekształceń ucha Denniaków, które sprawiły, że ich wrażliwość na dźwięk mimo różnicy ciśnień była zbliżona do naszej.
– A resztę – dorzuciła Lucille – sprawia modyfikator przy naszej słuchawce…
Trochę mnie zabolała myśl, że uroczy głosik Denniaczki jest efektem modulacji elektronicznej. Od pierwszej rozmowy, czując jej ogromną wrażliwość i fascynując się jej duszą, instynktownie odrzucałem pytanie o wygląd. Wolałem się nie zastanawiać, czy ma skórę morsa, czy rogowe płytki, pancerną łuskę lub szyję jak plezjozaur? Zwłaszcza, że niepostrzeżenie, z dnia na dzień syreni głos w słuchawce stawał się coraz bardziej niezbędnym składnikiem mojej egzystencji. Nadawał jej sens… Nie mówię już o drugim aspekcie. Odkrycie świata, którego istnienia nikt z Ziemian nie podejrzewał, stawiało mnie w szeregu Kolumbów i Einsteinów, choć między Bogiem a prawdą nie miałem pojęcia, w jakiej formie mógłbym przekazać swe odkrycie światu? Filip prosił o ostrożność. O zachowanie tajemnicy.
– Dlaczego? – pytałem. – Nie przypuszczasz chyba, że nasze małe kraby mogą być w zmowie z waszymi…
– Nie o to chodzi! Oni są świetnie poinformowani o waszym świecie, dużo lepiej niż my…
W głosie mojego rozmówcy zabrzmiała gorycz. Zresztą pojawiała się zawsze, gdy rozmowa schodziła na temat skorupiaków. Normalny żal gatunku, który był kiedyś wielki, a obecnie przychodzi mu żyć w upodleniu. Władza Krabów była bezlitosna, wszechmocna i niezmienna. Silniejsi od Denniaków, pokryci praktycznie niezniszczalnymi pancerzami dysponowali bronią, której posiadanie było niewolnikom zakazane.
A co się tyczy wiedzy o świecie? Od ponad pięćdziesięciu lat liczne krabie ekspedycje wylatywały z głębin w hermetycznych krążkach, przypominających złożone ze sobą talerze. Krążąc nad ziemią, skorupiaki zbierały informacje, kradły technologie… Czasami wysadzały na ląd swoje roboty, niewielkich wielkogłowych dwunogów, przypominających wyglądem ludzi, obdarzonych przeważnie jednym wizjerem. Filip nie potrafił (nie znał pojęcia kolorów) wytłumaczyć, dlaczego ludzie nazywali te roboty mianem Zielonych…
Idea porozumienia Ludzi i Denniaków nie zginęła jednak całkowicie. Nowe pokolenie konspiratorów czekało szansy. Dostarczyło jej trzęsienie dna. Podczas powszechnego chaosu wyciągnięto z ukrycia spreparowaną już dawniej budkę telefoniczną i wysłano ją na powierzchnię. Kabel ukryty tuż przy ścianie rowu meranijskiego pozostał jak dotąd nie odkryty…
– Czego oczekujecie sobie po tym kontakcie? – zapytałem wprost, chyba podczas naszej ósmej sesji telefonicznej.
Moment zakłopotania.
– Są różne zdania. Niektórzy się boją… – powiedział niewyraźnie.
– Czego u licha?
– Niektórzy mają wątpliwości, czy sojusz z ludźmi byłby możliwy.
– I słusznie.
– Jednak nie możemy dłużej czekać.
– Dlaczego?
– Powiedzmy, że otrzymalibyście wiadomość, że Kraby szykują inwazję na Ziemię. Czy waszą odpowiedzią nie byłoby zbombardowanie rowów oceanicznych i zniszczenie pospołu Krabów i Denniaków?
Nie potrafiłem odpowiedzieć, milczałem…
– Oczywiście to tylko taka hipoteza – Filip zaczął mówić szybko, jakby żałując poprzedniej wypowiedzi. – Żadna inwazja nie jest przygotowywana… Chwilowo!
Wyczułem nerwowość istoty, która chyba powiedziała zbyt wiele.
– Albo – do rozmowy włączyła się Lucille – gdybyśmy wysłali zamówienia na krabobójczą broń, wraz ze schematami. Czy wykonanoby nam ją na Ziemi, w tajemnicy, a potem opuszczono we wskazanym miejscu głębi…
– Nie mam pojęcia, musiałbym porozmawiać z przedstawicielami władz…
– Z nikim nie rozmawiaj – przerwał Filip. – Na razie poznajemy się dopiero. Dziś dość tego tematu. Obiecywałeś, że opowiesz nam trochę o waszym Bogu…
* * *
Może postąpiłem źle, zachowując całe odkrycie dla siebie. Ale czy w ogóle w tamtych dniach zachowywałem się rozsądnie? Chodziłem jak w transie. Przestałem rozmawiać z Anną. Nie poznawałem ludzi. Żyłem od seansu do seansu. Dwa uczucia, fascynacja Denniakami i narkotyk w postaci głosu Lucille, owładnęły mną bez reszty. Ludzie z Aloa ustępowali mi z drogi. Ten i ów, z pełnym wyrazem współczucia, kreślił na czole kółeczko. Jednocześnie z dnia na dzień ogarniał mnie strach. Im więcej wiedziałem, tym częściej spoglądałem na niebo, szukając na nim metalicznych krążków. Na plażę biegałem drogą okrężną i jak Robinson szukałem na piasku śladów stóp, a raczej odnóży. Ale każdego ranka po przypływie piasek był czysty, równy, dziewiczy…
Anna zaniepokojona zmianą w moim zachowaniu zaproponowała wizytę u doktora Charbonniera. Stary lekarz, nasz dobry znajomy, mieszkał dosłownie paręset metrów od naszego domu, w najwyższej części wyspy. Ale czy znakomity gawędziarz, który pół wieku spędził w podróżach, na safari i podmorskich łowach mógł być dobrym powiernikiem mej tajemnicy? Cechowała go przede wszystkim gadatliwość, a zarazem kąśliwe poczucie humoru. Gdyby mi uwierzył (w co wątpię), nazajutrz wiedziałaby o moich podwodnych kontaktach cała wyspa. A gdyby nie uwierzył? Pewnie kpinom nie byłoby końca.
– Nie mam ochoty na spotkanie z tym starym nudziarzem – odpowiedziałem Annie.
– Jak uważasz, kochany!
Od tsunami minęło pół miesiąca. Miasteczko podniosło się z ruin, zazieleniły się kwietniki, napłynęli turyści. Do mego bungalowu znowu doprowadzono światło i telefon.
Któregoś dnia opowiedziałem Lucille o świecie obrazów. Mówiłem o kolorach, o świetle słonecznym, usiłując przełożyć te wrażenia na szyfr zapachów, dotyku, smaku i dźwięku.
– Nie podobałabym się tobie – przerwała w pewnej chwili. – Wiesz, że ja mam…
– Nie chcę o tym słuchać!
– Ale kiedyś przecież się zobaczymy. Dzięki batyskafom zejdziesz na dno i chciałabym, żebyś…
– Nie mów nic.
Wiesz – powiedziała po dłuższej pauzie – bardzo chciałabym, żebyś był szczęśliwy.