Литмир - Электронная Библиотека

– Koźlarz nieprędko wróci. – Karzeł opanował się nagle.

Dopiero teraz zbójca poczuł ukłucie strachu.

– Co się wydarzyło? – spytał bez tchu.

Szydło pomilczał chwilę. Jego oczy stały się całe złote od magii.

– Była uczta na Przychytrzu – odezwał się wreszcie głębokim, niskim głosem. – Kielich i trunek ukryty w kielichu. Była też bitwa.

– Na schodach – rzekł ze zdumieniem zbójca. – Widziałem. Karzeł rzucił mu krótkie, niedowierzające spojrzenie. Nie zapytał jednak. To Bogoria odezwał się pierwszy.

– Gdzie jest nasz książę?

– Nie wiem – odparł Szydło. – Nawet ja nie mogę go dostrzec. Sorgo chroni księcia, zasłania przed moim wzrokiem. Ale nie widzę też innych.

Zbójca rzucił się na posłaniu jak okoń. Od bólu pomroczniało mu w oczach.

– Nikogo – dorzucił karzeł, zanim Twardokęsek zdążył się odezwać. – Nie widzę żadnego z nich. Iskry, wiedźmy ani kniaziów. Jakbym oślepł. Jakby coś ich przede mną zakryło.

– Kim ty jesteś? – Bogoria nie krył lęku.

– Złodziejem. – Karzeł wyszczerzył drobne, ostre zęby. – Ja kradnę. Odbieram to, co inni zagarnęli bezprawnie na tamtym jałowym ciemnym polu, gdzie konali Stworzyciele.

Twardokęsek z westchnieniem osunął się na poduchę.

– On jest bogiem – wyjaśnił. – Dwunastym z bogów Krain Wewnętrznego Morza.

Bogoria uczynił gest, jakby miał zamiar poderwać się ze stołka i uciec precz. Szydło dalej się uśmiechał złośliwie.

– Szarka kazała, żebym was pilnował – rzekł karzeł. – Ale przez myśl mi nie przeszło, że narozrabiacie jako pijane zające. I bardzo nie w czas.

– Wężymord wojska ściąga – odezwał się stłumionym głosem Bogoria. – Siła żołnierza. Wszyscy, których może zebrać. Uderzy na nas. Tak szybko, jak zdoła.

– Przecie my niegotowi – zaprotestował w popłochu zbójca. – Ludzi nie dosyć, a i księcia nie ma.

Nie szło mu jednak bynajmniej o walkę z Pomorcami, tylko o grabież kapłańskiego dobra. Ot, nieszczęście jakie, pomyślał z rozgoryczeniem. Tyle miesięcy pracował człek jak mróweczka, uwijał się i krzątał, a kiedy moment sprzyjający nadszedł, wszyscy go opuścili. Jakby nie mógł Cherchel na rzyci siedzieć i sposobności czekać. Ale nie, musiał mnie zostawić. Na dodatek z całą tą wilczojarską hałastrą na karku.

– Nie trza tedy było wedle Debrzy rozrabiać! – wrzasnął karzeł, aż ze ścian posypało się wapno. – Cicho należało siedzieć, jak książę przykazał. Ale nie, wy musieliście się po swojemu zabawić. No, to nie płaczcie teraz! – dokończył, dysząc ciężko.

Zbójca poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Bóg czy nie, naprawdę nienawidził pokurcza.

– Kto niby płacze? – burknął. – Sam sobie poradzę. A co? Nie mogę?

Nikt mu nie odpowiedział. Bogoria uniósł brew i patrzył wyczekująco na Twardokęska.

– Jeśli się z łoża dźwigniecie! – prychnął karzeł. – W co wątpię.

– Poturbowali was okrutnie – rzekł jakby przepraszająco Bogoria. – Jużeśmy się obawiali, że nie wyżyjecie.

– Czego ty ode mnie chcesz? – spytał ze złością zbójca obracając się w stronę Szydła.

– Zastanów się, zbójco. – Szydło przymrużył oczy i ruszył ku wyjściu. – Zastanów się nad tym dobrze.

– Naprawdę jest bogiem? – zapytał Bogoria, kiedy kroki niziołka ucichły już za drzwiami. – Karzeł?

– A co byście chcieli? – żachnął się zbójca. – Czasy plugawe, to i bogowie spsieli.

* * *

Po owej pogawędce z karłem senność przeszła Twardokęskowi na dobre. Bogoria próbował go dalej zagadywać, lecz zniechęcił się szybko, gdy zbójca odpowiadał półsłówkami. Mamrocząc coś pod nosem, szlachcic poszedł precz. Twardokęska pozostawiono samemu sobie. Leżał, gapiąc się w powałę i dumając posępnie, a nic roztropnego nie przychodziło mu do głowy. O zmierzchu w izbie pojawiła się dziewka z miską rosołu. Postawiła ją na niskim stołeczku u łóżka, dygnęła nisko i uciekła. Zbójca łapczywie zeżarł, potem zaś wreszcie ogarnęła go błoga senność. Przestał gryźć się niedoszłym rabunkiem i całym kapłańskim majątkiem, co mu mógł przejść obok nosa, i zapadł w zdrowy, krzepiący sen.

Obudził się o brzasku. Za oknem świtało, a na stołku obok łóżka siedział Pleskota. Jego widok szczerze uradował zbójcę.

– Cali jesteście? – zapytał, nie kryjąc ulgi.

– Nie zawstydzajcie mnie! – rzekł gwałtownie stary szlachcic. – O wybaczenie przyszedłem was prosić.

– Mnie? – zdumiał się szczerze zbójca. – A za co?

Pleskota pokraśniał na gębie.

– Bom prawie uwierzył, jak wielmożny pan zaczął gadać, że niby chcecie naszego księcia okraść. Wydało mi się przez chwilę, że te wasze wyprawy do Książęcych Wiergów mają nam jeno oczy zamydlić. I zląkłem się, że nas oszukaliście. Żeście prawdziwie łotr, morderca i rabuś. Jakbym miał wtedy szablę w garści, byłbym wam nią w oczy zaświecił. – Chrząknął z zakłopotaniem. – Tak właśnie było. Jeśli zechcecie mnie obwiesić…

– Nie bądźcież głupi! – żachnął się zbójca któremu od wyznań Pleskoty zrobiło się dziwnie nieswojo.

– Nie jestem – odparł posępnie. – I więcej wam jeszcze powiem. Nawet po tym, jak was wielmożny pan ogniem po gołym ciele przypiekał, wierzyłem, że prawdę gadał. A przecież i spomiędzy naszych mało który zniósłby bez słowa podobną męczarnię. Ale znał imię waszego kamrata, a wy nie jesteście z naszych. Nie macie powodu, aby nas kochać. Nie musicie tu zdychać. Nic nie musicie.

– Jako i wy.

– Ja nic więcej nie umiem. – Stary szlachcic popatrzył na swoje dłonie, suche i powęźlone. – Całe życie służyłem podkomorzemu i jego rodzinie. Gdyby rzekł wtedy, w tartaku, słowo, zabiłbym was dla niego.

Gwałtownie poderwał się ze stołka i długim krokiem ruszył do okna.

– Poszedłem do tej gospody i rozpytałem ludzi o Wekierę – powiedział, odwracając się plecami do łoża. – Chciałem się przekonać.

Zbójca wstrzymał oddech.

– Podkomorzy kłamał! – rzucił przez zaciśnięte zęby Pleskota. – Istotnie, był tam pachoł, wielki i kościsty, który głośno gardłował o grabieży kapłańskiego skarbczyka, ale rozmaitości ludziska gadają, kiedy łby siwuchą zaprawią. Cała reszta to łeż wierutna. Kiedy podkomorzy swoich hajduków posłał, po pachole ani mizerny ślad nie został.

– Nie obwiesili go zatem? – zdumiał się Twardokęsek.

– A gdzie tam! Wszystko jaśnie pan zmyślił.

Zbójcy ledwie udało się ukryć ulgę.

– No, proszę – rzucił nieobowiązująco. – A to chytra liszka.

– Niech go jeno na długość ostrza dostanę, a na lisiurę przerobię! – syknął szlachcic. – Za to, że ze mnie zdrajcę uczynił.

– Dajcież już spokój – rzekł ze znużeniem zbójca. – Nikogoście nie zdradzili.

– Bo sposobności brakło, nie chęci. – Pleskota chodził po izbie, nerwowo wyłamując palce. – Winienem był wam ufać. A wy powinniście przepędzić mnie precz albo, jeszcze lepiej, mieczem rozsiekać.

– Przestańcie wreszcie bredzić. – Zbójca zniecierpliwił się na dobre.

Nie udawał zresztą złości. Skoro niebezpieczeństwo odkrycia rabunku minęło, nie miał ochoty wysłuchiwać dalej wynurzeń Pleskoty. Na swój szorstki sposób lubił starego szlachcica. Lecz z okrutną jasnością pojmował, że jeśli powiedzie mu się zamysł rabunku kapłańskiego skarbca, Pleskota ruszy jego śladem poprzez Krainy Wewnętrznego Morza albo jeszcze dalej. I nie spocznie, póki zbójcy nie pokona i nie zarżnie go dla chwały żalnickiego władztwa i aby w krwi ugasić własne rozgoryczenie.

Ale tym na razie nie zamierzał się Twardokęsek martwić. Najpierw musiał jakoś wywieść w pole wilczojarską szlachtę, która nie wiedzieć czemu upatrywała w nim wodza – a wraz z nią całą pomorcką armię, która niedługo wyruszy ku niemu od strony Cieśnin Wieprzy.

– Idzie wojna – ciągnął oschle – i nie będę przez wasze brewerie tracić przedniego wojownika. A jak się winnym czujecie, znajdźcie sobie jakiego klechę. Bo ja do was urazy nijakiej nie żywię i więcej o tym gadać nie zamierzam. Zwiódł was podkomorzy. Zdarza się. Nie was jednego. Ale teraz trzeba wszelkie urazy zapomnieć i wespół o obronie myśleć. Inaczej nas Pomorcy ze szczętem wygubią, podczas gdy my desperować będziemy i włosy z głów rwać, rozpaczając nad własną nieudolnością.

Pleskota poweselał wyraźnie.

– A macie już plan obrony gotowy? Bo prawił mi Bogoria, że nierychło się nasz dobry książę pan do Wilczych Jarów wróci i wszystko tutaj na waszych barkach spocznie.

Twardokęsek skrzywił się lekko. Zamierzał co prędzej wymknąć się z Wilczych Jarów, zebrać zaginionych kamratów i najemników, co miał ich tymczasem Kościej nająć i wyszkolić. Potem zaś zbójca ruszy z powrotem, zaczai się na skraju Półwyspu Lipnickiego i wyczeka, aż się wojenka na dobre rozpęta. Wówczas, gdy rebelianci będą zajęci opędzaniem się od Pomorców, uderzy z boku na obozowisko i przepyta Kostropatkę, choćby mu miał gorące węgle pod pięty podkładać. Może nawet pod nieobecność Koźlarza łatwiej przyjdzie cały plan przeprowadzić. I choć żałował nawet starego szlachcica, nie mógł sobie pozwolić na litość.

– Za dużo Bogoria gada – burknął, unikając wzroku Pleskoty.

Stary zawahał się.

– Duch w nim po trochu podupadł – zniżył głos do szeptu – jak go wieści doszły, że bez księcia przyjdzie nam stawić czoło pomorckiej nawale. Poprowadziłem go w spichlerz i gorzałki dałem, aby zbyt wiele przy ludziach z żałości nie naplótł. Ale prawda, że zbyt rychło ta wojna nastaje i w niedobrym momencie.

– Żaden moment nie jest sposobny, kiedy wodza nie masz – skwitował krótko Twardokęsek.

– Co tedy uczynicie? – Pleskota podniósł na niego wyblakłe niebieskie oczy. – Bo coś musicie uczynić. I to prędko.

Przez moment Twardokęsek miał ochotę ofuknąć starego szlachcica i przypomnieć, że w Debrzy nikt się za bardzo nie oglądał na zbójeckie rozkazy. Pohamował się jednak. Było za późno na swary.

– Ludzi mamy zbyt mało – rzekł z namysłem. Musiał gadać rozsądnie, aby nie wzbudzić przedwcześnie podejrzeń szlachcica. – Przy tym żołnierz niekarny, brakuje mu ćwiczenia. Jeno Leśnej Straży i wozaków jestem pewien, ci nie zawiodą w potrzebie. Ale ta młoda zbieranina… – Skrzywił się kwaśno. – Sami wedle Debrzy widzieliście. Niewiele trzeba, aby o komendzie zapomnieli.

96
{"b":"89257","o":1}