Mile rozgrzany gorzałką, Twardokęsek drzemał pod budą, pomiędzy beczkami z soloną słoniną. Zacinał lodowaty deszcz, a wietrzysko targało łysymi gałęziami. Nieradzic siedział na koźle. Zbójca nawet nie spytał, skąd chłopak wiedział, że czas się z obozowiska zabierać, ani dlaczego wóz czekał naszykowany na drogę. Bezsprzecznie mały spiskował z wiergowskimi mistrzami, bo z dziwną wprawą powoził cudacznym zaprzęgiem. Twardokęsek nie dociekał, czego dotyczyła zmowa. Spać mu się chciało niezmiernie, choć wóz kolebał się mocno i trząsł na wykrotach. Aż po czubek nosa nakrył się baranicą, a łeb oparł o skraj skrzynki, w której pobrzękiwały kowalskie narzędzia, co je Nieradzic, czort wie po co, zapakował na drogę.
Nie usnął jednak. Znienacka mu się wydało, że coś zatrzeszczało w chaszczach przy ścieżce. Podczołgał się na skraj wozu, odsunął nawoskowane płótno, wyjrzał ostrożnie. Nie zobaczył jednak niczego. Pusty zimowy las milczał. Tylko zamarznięte błoto chrupało pod kołami i wrony podrywały się z krzykiem spomiędzy krzów. Uspokojony, znów złożył głowę na juchtowym worku i przymknął oczy.
Fura podskoczyła na kamieniu, aż mu w kościach chrupło. W tyle ponownie zachrzęściły zarośla.
Twardokęsek rozmasował czoło, obite o kant skrzynki. Przetoczył się na bok i ponownie wyjrzał na ścieżkę.
Nic. Tylko deszcz bębnił po skórzanej pokrywie wozu.
Przymknął powieki, ale zamiast drzemać, nasłuchiwał bacznie. Zrazu nic nie pochwycił. Potem spomiędzy turkotu kół i strzępów piosenki, nuconej przez Nieradzica, począł wyławiać inne dźwięki. Odgłos suchej gałązki, pękającej pod stopą. Trzask cienkiej warstewki lodu na zamarzniętej kałuży. Przestraszony krzyk ptactwa. Szczęk żelaza. Blisko. Tuż za wozem.
Ktoś szedł za nimi. Ukradkiem, nie wychylając nosa na dróżkę, przedzierał się gęstwiną.
Kilku ludzi, nie więcej, pomyślał zbójca. Nie Pomorcy, bo ci w tropieniu mniej wprawni i lasu nie znają, pierwej by się zdradzili. Ale też nie przyjaciele, bo ci nie skradają się ciszkiem.
Senność odeszła go w jednej chwili.
Ostrożnie przelazł naprzód i trącił Nieradzica w plecy. Chłopak podskoczył na koźle, lecz pohamował się szybko, gdy zbójca szepnął z naciskiem:
– Siedź, jakeś siedział!
Mały poruszył się niespokojnie, ale usłuchał. Nawet znów fałszywie zanucił piosenkę.
– Właśnie tak – pochwalił Twardokęsek. – Nie oglądaj się. Jedź równo, aż do tamtego pieńka. – Pokazał zwalony dębczak, który upadł nieomal w poprzek drogi. – Tam konie zatnij.
Nieradzic odruchowo kiwnął głową, a zbójca uśmiechnął się pod wąsem. Dzieciak był grzeczny i posłuszny jak rzadko. Poradzi sobie.
Twardokęsek roztarł wyziębłe dłonie, wymacał rękojeść korda. Podczołgał się jeszcze bliżej, skulił i sprężył w sobie. Byli niemal przy wykrocie.
Kiedy zwalone drzewo na krótko przesłoniło wóz, zbójca przesadził nad jego wysokim bokiem i ześlizgnął się na ziemię, dobywając korda. Zanurkował pomiędzy korzenie, przyczaił się tuż przy ziemi.
Furgon potoczył się powoli dalej, ale Nieradzic wychylił się z kozła i wgapił w zbójcę. Oczy miał rozszerzone zdumieniem i strachem. Twardokęsek zamachał na niego karcąco dłonią. Nie wybałuszaj tak ślepi, ciemięgo, chciał krzyknąć na chłopaka. Jedź dalej, głupi, nim się ścierwa spostrzegą.
Po drugiej stronie pnia chrupnęła gałązka. Coś zaszurało.
Zbójca sprężył się do skoku.
Wóz stanął dokładnie w chwili, kiedy spoza brunatnego kręgu korzeni i darni wychynęła głowa, szczelnie okutana kapturem.
Twardokęsek uderzył, mierząc tuż pod mostek.
– Pleskota, uważaj! – rozdarł się piskliwie Nieradzic.
Nieznajomy uskoczył tuż przed ostrzem. Potknął się o korzeń i zwalił jak długi. Ale zanim zbójca zdążył go lepiej żelazem pomacać, zza krzaków wypadło jeszcze dwóch drabów w podróżnych opończach. Jeden miał w ręku koścień, a drugi potężne szydło, które niedwuznacznie na Twardokęska nastawił. Trzeci też już się gramolił, prychając ziemią i złorzecząc plugawo wszystkim bogom. Kaptur spadł mu ze łba, odsłaniając zarośniętą gębę i kłąb czarnej czupryny. Wszyscy nosili na kaftanach długie półkożuszki. Żaden jednak nie miał szabelki u boku i pospołu wyglądali na zwyczajnych chłopskich łupieżców.
Zbójca nawet się nie zasłaniał, tak go rozgoryczyło Nieradzicowe przeniewierstwo. Zresztą szydło miało ostrze na dobre dwa łokcie, zatem mógł swoim kordzikiem machać do woli.
– Czekajcie! – Nieradzic biegł ku nim po zamarzniętym gościńcu, że mało nóg nie pogubił. – Czekajcie!
Zbiry zatrzymały się, czujnie popatrując na zbójcę. Chłopak roztrącił ich niecierpliwie i przepchnął się przed zbójcę.
– Miałem wam powiedzieć – wykrztusił, wbijając w niego wielkie niebieskie oczy, które niezmiennie przywodziły zbójcy na myśl wiedźmę. – Naprawdę chciałem, aleście tacy źli byli, że ani przystąpić śmiałem. A potem wszystko tak szybko poszło, że czasu nie stało rzecz całą wyjaśnić…
– A co tu wiele wyjaśniać? – wtrącił obcesowo Twardokęsek. – Z bandyctwem się pokumałeś, ot co!
Jeden ze zbirów, ten od kiścienia, zabulgotał coś z oburzeniem. Chłopak osadził go w pół słowa jednym machnięciem ręki.
– To żadni bandyci, tylko czeladź moja – wyjaśnił z urazą Nieradzic.
Twardokęskowi na chwilę odebrało głos ze zdumienia.
– Czeladź? – powtórzył w końcu bezradnie. – Czeladź?
Mały stropił się wyraźnie.
– A skąd ty wziąłeś czeladź, synku? – spytał z udawanym spokojem zbójca.
Oczy mu połyskiwały niebezpiecznie.
Nieradzic łypnął po bokach jak kurak zaganiany do kojca.
– Z dworca za mną poszli – wyjaśnił z ociąganiem chłopak. – Jeszcze na początku jesieni. Tylko Pleskota później, bo go ojciec na zbiegostwie przydybał.
– Alem się wyrwał – oznajmił z dumą rzeczony Pleskota, potężny drab, który ledwo uniknął zbójeckiej napaści. – Pan srogi, w ciemnicy mnie zawarł, tortury obiecywał, jeśli nie wyjawię, kudy panicz zemknął.
– Panicz? – Zbójca popatrzał na Nieradzica, jakby go pierwszy raz w życiu zobaczył. – A czyj ty, synku, jesteś?
Choć ładnych parę niedziel tłukli się w jednym furgonie, polewkę wspólną warzyli, drwa na ognisko rąbali i wymykali Pomorcom, nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, że warto o to zapytać. Owszem, prędko rozpoznał, że dzieciak nie chował się w chłopskiej chałupie, ale nie dociekał więcej. Twardokęsek nie był wylewny, nadto na Przełęczy Zdechłej Krowy nawykł do rozmaitych towarzyszów. Każdy miał swoje powody, by po gościńcu się błąkać. Wszystko jedno, jakie.
Chłopak pokraśniał jak burak i wbił wzrok w ziemię.
– No, przecież gołym okiem widać – zniecierpliwił się jeden z czeladzi, ten z kiścieniem. – Toż to Nieradzic, syn jaśnie pana podkomorzego.
– Bo wyście mnie przecie w tej karczmie uratowali! – wybuchnął nagle Nieradzic. Kiedy podniósł głowę, zbójca zobaczył, że usta ma wygięte w podkówkę. – Z płomieni mnie wynieśliście. To ja was teraz nie opuszczę. Tak długo służyć wam będę, aż się jakoś wypłacę! – dokończył piskliwym głosem, z trudem hamując łzy.
Pod Twardokęskiem ugięły się kolana, bo nagle zrozumiał, gdzie pierwszy raz go zobaczył. Zeszłego roku w gospodzie, tejże samej nocy, gdy Jastrzębiec zamordował Przemękę, a potem sam padł z ręki Koźlarza.
* * *
Okazało się, że z całej czeladzi najwymowniejszy jest właśnie Pleskota, którego Twardokęsek próbował nanizać na kordzik. Bez zaproszenia wgramolił się na kozioł i przysiadł obok zbójcy. Zresztą miejsca było dosyć, bo Nieradzic, zbity z pantałyku sposobem, w jaki wyszła na jaw prawda o jego pochodzeniu, dreptał posępnie za furą, w kompanii dwóch pozostałych pachołków. Pleskota za to nie krępował się wcale. Był wielkim chłopem, żylastym i z wyglądu silnym jak tur, choć gębę miał pobrużdżoną od lat i z bliska znać było srebrne nitki w jego bujnej czarnej czuprynie. Zbójca szybko wyrozumiał, że musiał z dawien dawna siedzieć na służbie u podkomorzego, bo wszelkie sprawy jego i familii znał na wylot i nie krępował się głośno o nich rozprawiać.
– Młody panicz narwaniec – opowiadał – i z dawna go do tej rebelianckiej brewerii ciągnęło. Wiecie, jak to jest. Czterech chłopyszków podkomorzy spłodził. Ten jest najmłodszy, matki ulubieniec, tedy mu ponad miarę pobłażano. Ale jak łońskiego roku zaczął o żalnickim książęciu gadać, zeźlił się pan ojciec niezmiernie i zakazał nawet wspominać imienia Koźlarza. Zresztą trudno kryć, miał powód.
Wygrzebał z sakwy bukłaczek, pociągnął potężnie i podał zbójcy.
– Pokrzepcie się, przednia siwucha – poradził dobrotliwie. – Aż mi się wątpie skręciły, jakeście na mnie zza tego korzenia skoczyli, a na nerwy zruszone nie masz jak gorzałka. Widzicie, z jaśnie podkomorzym tak jest, że on potężny pan, bogaty, skoligacony. Choć tak po prawdzie – splunął na gościniec – źle z sąsiedztwem żyje. Synaczka najstarszego na dwór do Uścieży posłał i pono z pomorcką dziewką zeswatał. Ot, taki jest… – Przygryzł wąsa i skrzywił się z niechęcią. – Ale wielki pan, bardzo wielki pan – zastrzegł się zaraz. – Tyle że straszliwie spomorzał. Niby zaszczyty wielkie z tego płyną, bo mu za wysługę Wężymord godności, urzędów nadawał i królewszczyzny chętnie w dzierżawę puszcza. Ale – mlasnął językiem – sąsiedzi…
– …się krzywią – dopowiedział Twardokęsek.
– Juści. – Pachołek uśmiechnął się półgębkiem. – Paskudna sprawa. Bo jak wam się zdaje, skąd się wolne królewszczyzny biorą? Ano jest majątek wolny, jak Pomorcy kogoś z naszych na rebelianctwie przydybią i na żerdzi obwieszą. A jaśnie pan podkomorzy nie krzywi się jako inni, tylko bierze, gdy dają. Stąd wielka w narodzie do niego nienawiść. Jeszcze za Jastrzębca trzy razy rebelianci pod dwór mu podchodzili, ognistego kura puścić próbowali. No, ale w dworze czeladzi dosyć, więc popędziliśmy ich precz, aż się po gościńcu kurzyło! – Klepnął się z uciechy po kolanach. – Ale Jastrzębiec zajadły, ścierwo. Jął się na podkomorzego zasadzać. Powiadam wam, straszne czasy nastały, bo jako wściekły pies ganiał i kąsał. Dnia ani godziny człek nie znał. To w karczmie się zaczaił, to na gościńcu, to w lesie. Raz na pastwiskach prawie podkomorzego pochwycił. Szczęściem tuż obok w wiosce Pomorcy w stanicy stali, nadbiegli na ratunek. I wtedym na odchodne Jastrzębca przez łeb ciął. – Z zakłopotaniem podrapał się po głowie.