Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Twardokęsek stanął pod murami Książęcych Wiergów w pięć dni po tym, jak Szydło uzdrowił go z oparzeń. Ale ku zdumieniu zbójcy, wrota nie otwarły się na wezwanie. Co więcej, spostrzegł, że na podmiejskich błoniach obozuje wielu podobnych mu nieszczęśników, którzy rozbili się obozem wokół rozmaitych furgonów, namiotów i fur. Lecz Twardokęsek nie zniechęcał się łatwo. Długo stał jak kołek u bramy, wykrzykując coraz bardziej plugawe klątwy i pogróżki na oczach gawiedzi, która obserwowała jego wysiłki z nieskrywanym ukontentowaniem acz bezczynnie. Zanim na wieżyczkę wylazł znudzony wartownik, Twardokęsek ochrypł ze szczętem. Drab popatrzał na niego z wysoka, po czym rzucił przyciszonym głosem kilka słów. Zbójca jeszcze nie ochłonął ze zdumienia, a ponad wierzejami pokazało się dwóch ludzi w krasnych kabatach. Pomachali do Twardokęska radośnie, gdy zaś rozdziawił gębę, by ich z kolei skląć za opieszałość, wylali mu na głowę wielką balię pomyj i oddalili się spokojnie do swoich zajęć.

– Aby nie krzyczcie więcej – poradził zbójcy szczerbaty dziadek, który, usadowiony na murawie obok swej dwukółki, przypatrywał się z ciekawością zajściu. – Bo jak ktoś hałasuje zanadto, wrzący olej leją albo rozgrzaną smołę. Onegdaj my pochowali kamrata, co miał narzeczoną w mieście i strasznie się napierał do środka.

– Ale kiedy ja muszę! – żachnął się Twardokęsek. – Sprawę mam ważną, niecierpiącą zwłoki.

– A kto nie ma? – prychnęła zażywna przekupka. Siedziała na koźle fury, po brzegi wyładowanej porami i kapustą. – Czas człowiek mitręży, towar mu się psuje. I wszystko przez te rajcowskie brewerie, bodajby ich nagła zaraza sparła!

Zbójca rzucił jeszcze smętne spojrzenie na bramę. Ale ponieważ znikąd nie widział pomocy, uznał, że roztropniej będzie zasięgnąć języka u nieszczęśników koczujących pod miastem. Uwiązał konika przy rachitycznej brzózce i ruszył ku jejmości na wozie z zieleniną.

– Powiadacie tedy, że rajcy miasto zamknęli? – zagaił, zaciągając mocno w chłopskim narzeczu Gór Żmijowych, bo nie chciał, aby w nim rozpoznano obcego. – Dla jakiej niby przyczyny?

– A kto by tam inny? – Niewiasta odęła wargi, jakby poczuła w gębie coś wielce paskudnego. – Przecie nie porządny człowiek, co się pracą trudzi i czasu nie ma na politykowanie. Bo kto teraz dojdzie, czy rajce spisek uknuły, coby burmistrza ubić, czy na odwrót zgoła? Obojętne zresztą. Nam, biednym, wciąż wiatr w oczy wieje.

– Burmistrz ubity? – Twardokęsek udał grozę, choć od dobrych pięciu dni wiedział o wiergowskim nieszczęściu i gryzł się nim okrutnie. – Przebóg, to co z nami będzie?

– Ubity, nie ubity – wzruszyła ramionami, okrytymi burą wełnianą chustą – i tak jednako. Towar nam zmarnieje i na żebry pójdziem.

– Przestańże wreszcie jęczeć, babo samolubna! – ofuknął ją dziadek. – Wróg na nas dybie okrutny, a ta jeno o kapuście gada i nad rzepą płacze. Prawda, że niewygoda, odkąd miasto zamknęli. Ale gdyby nie dobry burmistrz, już byśmy pod spichrzańskim jarzmem zginali grzbiety.

– Co też powiecie? – odezwał się zbójca widząc, że kobieta nabiera tchu, by wygłosić kolejną tyradę. – Spichrzański książę?

– A juści – przytaknął nie bez satysfakcji szczerbaty. – Rajca Kurdyban, ścierwo, takie plugastwo umyślił, że miasto chciał książęciu za złote floreny sprzedać.

– Nie może być! – wykrzyknął z przejęciem Twardokęsek. – A to psia jucha!

– Może, może – rzekła flegmatycznie jejmość na wozie z kapustą, w której niechęć do rajców widać przeważyła nad żałością w obliczu gnijącego dobytku. – Wszyscy oni jednacy.

Szczerbaty dziadek pogładził się po brzuchu, mile ujęty poparciem, i ciągnął dalej:

– Dobrego naszego burmistrza z łuczyska próbował ustrzelić, wykładacie sobie? I gdzie jeszcze? Na samych schodach świątyni, kiedy z nabożeństwa ludzie wychodzili, które post kończy. Ot, świętokradca plugawy! – Splunął z obrzydzeniem i przydeptał plwocinę tak energicznie, jakby to była głowa nieszczęsnego bluźniercy. – No, ale pokarała go świątobliwa panienka za zniewagę! Jego i resztę zdrajców pospołu. Dotknęła ich swoim palcem jeszcze tej samej nocy. Co do jednego zdechli, plugawcy.

– A Kurdyban to przed samym jej obrazem ducha wyzionął – wtrąciła znów przekupka. – Pewnikiem ze strachu, jak mu się błogosławiona panienka pokazała. I klejmo miał ponoć wypalone, co nim pod ratuszem zdrajców kaźnią.

– Znak, nieludzką ręką wybity! Księżniczki naszej kara! – wrzasnął dziadek, po czym nabożnie pokłonił się po trzykroć, bo tak w Książęcych Wiergach pospólstwo czciło swoją patronkę. Wyprostował się jednak szybko. Nie chciał, aby ktoś dokończył za niego opowieść. – Bo to, rozumiecie, drzwi były na skoble od środka zamknięte i cała kamienica pod strażą. Rodzina go chyłkiem pochować próbowała, ale hyr już po narodzie poszedł o zdradzie owej niecnej. Porwali się dobrzy ludkowie, bramę wyważyli i trupa na majdan wynieśli. I wnet się całe Kurdybana łajdactwo potwierdziło…

– Kto tedy w mieście władzę trzyma, skoro rajcy z woli świątobliwej panienki wyginęli? – spytał zbójca starannie ważąc słowa, aby tamci nie poznali, jak bardzo mu zależy na odpowiedzi.

– Ano, ostało się kilku zacnych panów. – Dziadek poskrobał się z namysłem po brodzie. – Na przykład stary Rybarz, co niegdyś radzie przewodził. On ninie klucze od miasta dzierży i pieczę nad porządkiem sprawuje, z pomocnikami kilkoma poczciwymi, co ich sobie spomiędzy mieszczan dobrał. Szlachetny jest starzec, tedy wzdragał się pono przed owym obowiązkiem, na głowę swą siwą wskazując, w wiergowskiej służbie steraną. Ale kiedy padła mu do nóg Złociszka, burmistrza naszego Kościeja córa jedyna, i ze łzami go prosić zaczęła, aby się nad jej sieroctwem ulitował i pod opiekę wziął, póki ojciec nie wydobrzeje…

– Tedy Kościej żyje?! – wrzasnął zadziwiony Twardokęsek i z uciechy aż uderzył się po udach. – A niech go czarci wezmą, starego łajdaka!

Mieszczanie popatrzyli na niego ze zdumieniem. Widać nie przywykli, aby równie otwarcie przyzywano złego.

– Wybaczcie, cni obywatele – jął się sumitować zbójca. – Z radości mi się wypsnęło. Bo jużem myślał, że naszego dobrego Kościeja dia… Znaczy, rzec chciałem, że zamordowali go rajcy.

– E, nie wiedzieć jeszcze, na czyje się obróci – oświadczyła z powątpiewaniem jejmość.

Dobyła z kobiałki kawałek zeschłego czarnego chleba i żuła go właśnie z ukontentowaniem, pogryzając przywiędłym porem. Zbójcy na ten widok donośnie zaburczało w brzuchu. Tak się do Wiergów spieszył, że nie popasał nawet w gospodach przy trakcie. Liczył, że w domostwie Kościeja nażre się wreszcie do woli.

– Burmistrz w gorętwie dziesiąty dzień leży – ciągnęła. – Z początku jeszcze pono większą nadzieję dawali medycy na jego ozdrowienie. Ale teraz coś wody w gęby nabrali. Jego dzierlatka, Złociszka, całe dnie w świątyni leży, o litość nad ojcem księżniczkę błagając.

Zbójca zmarszczył brwi. Za nic nie umiał sobie przypomnieć, aby Kościej miał córkę. Ale może był roztropny i w zamknięciu ją trzymał. Mieszczanie często tak czynili w obawie, by im ktoś dziewek przed zamążpójściem nie popsował.

– Co jest akuratnie ta rzecz, którą zacna córka czynić powinna – rzekł z namaszczeniem stary. – Sami zobaczycie, jak na was choroba przyjdzie. Zresztą może i wcześniej… Cały czas się dziwię, że sami z tą kapustą w szczerym polu stoicie. Syna nie macie, aby was w robocie wspomógł?

Trafił widać celnie, bo niewiasta posiniała na twarzy. Zbójca wtrącił się szybko, chcąc zażegnać sprzeczkę.

– Nie mogę wyjść z zadziwienia, jak dobrze wszystko wiecie, co się w mieście dzieje. Z pachołkami gadacie? Może gdzie u furtki trafiłby się i taki, który by zdrożonego wędrowca za mury wpuścił… – Znacząco potrząsnął sakiewką. – Grosza nie poskąpię temu, kto drogę wskaże.

Staruch i babina wybuchnęli zgodnym rechotem. Dobrą chwilę rżeli i pokładali się ze śmiechu. Zbójca z kwaśną miną czekał, aż się uspokoją.

– Wam się zdaje, że my tu od dziesięciu dni dupą kamienie grzejemy? – Przekupka zlitowała się pierwsza i otarła załzawione oczy. – Nie bądźcież durni. Zawsze koło południa otwierają bramę. Na krótko, tedy trzeba czekać, bo jak się kto nie dopcha, to nie wpuszczą, ścierwa.

– A tą sakiewką nie machajcie zbyt jawnie – doradził mu jeszcze dziadek – bo psubraty okrutne na bramie stoją. Nie poczciwi strażnicy, co ratuszowym służyli, ale nowy zaciąg. Podobnoż go sam Kościej sprowadził dla obrony przed Spichrzą. I może są w boju straszliwi, ale złodzieje też straszne. Wnet wam grosiwo zabiorą i jeszcze gnaty obiją.

Twardokęsek wymamrotał kilka słów podziękowania i odsunął się na bok, aby przeżuć wiergowskie nowiny. Grunt, że Kościej żył, choć zbójca lękał się trochę rozmowy z jego dziedziczką. Zbójeckie doświadczenia z młodymi mieszczankami były dość jednostronne. Przeważnie strasznie się darły, kiedy się je po napadzie obdarło z rozmaitych szmatek i próbowało obrócić na pospólny pożytek. Szlachcianki były rozsądniejsze – a w każdym razie mniej wrzaskliwe.

* * *

Jednak ta mieszczanka nie wrzeszczała. Wbrew zapewnieniom przekupni, koczujących pod bramami, nie leżała również przed figurą świątobliwej panienki. Kiedy Twardokęsek wreszcie zdołał się przedrzeć przez miasto i przekonać drabów na sieni, że jest z dawien oczekiwanym gościem, znalazł Złociszkę w tej samej małej komnacie, gdzie kiedyś Kościej wyłuszczył mu po raz pierwszy plan zagrabienia rdestnickiego skarbczyka. I jak wówczas siedziała przy niskim stoliczku z tamborkiem w ręku.

Twardokęsek aż zaniemówił na ten widok. Nagle wszystko stało się jasne. Zbyt jasne, jak na jego potrzeby.

– Siadajcie. – Bez żadnych wstępów dziewczyna pokazała na krzesło u stołu, suto zastawionego jadłem. – I jedzcie, jeśli wola.

Twardokęsek potrząsnął głową. Głód minął mu bez śladu.

– Jak Kościej? – spytał sucho.

Nie zamierzał czynić jej wyrzutów, choć pozwoliła mu klepać się po tyłku i wierzyć, że jest służącą. Zabawiła się jego kosztem, i starczy. Teraz były rzeczy ważniejsze od dziewczęcych igraszek.

105
{"b":"89257","o":1}