Twardokęsek owinął Szarkę w płaszcz wiedźmy i zaniósł do swojej izdebki przy kuźni, przekradając się ciszkiem przez obozowisko. Wiedźma, która postępowała tuż za nim, tłumiła płacz, ale nagle odeszła go wszelka chęć, aby ją przytulić. Ułożył rudowłosą na swoim barłogu i okrył skórami.
– Ona tak zawsze? – zapytał szorstko.
– Tylko wtedy, gdy śpiewa. – Jaśminowa wiedźma pociągnęła nosem. – Płynęliśmy w szkwale, a jadziołek dręczy ją coraz bardziej. Całą zimę czekał, ale teraz nęci go zagłada.
– Jakby nie dość było spichrzańskiego karnawału – burknął, zapominając na chwilę, z kim rozmawia.
– Nigdy nie jest dosyć. – Zwróciła na niego oczy, ciemne i rozdęte od magii. – Idź stąd, Twardokęsek. Idź precz, zanim znów posłyszysz coś, czego nie chcesz wiedzieć. Tak będzie lepiej.
Wyszedł więc na majdan, zły i rozgoryczony jak rzadko. Obozowisko rzęsiście oświetlono pochodniami, więc z daleka dojrzał trzy rzędy stołów pospiesznie zbitych z sosnowych desek ustawione przed chatą księcia. Widział Suchywilka po prawicy Koźlarza, jego krewniaka w szłomie z byczymi rogami i może z tuzin innych Zwajców wmieszanych w ciżbę przy niższych stołach.
Kniaź nie rozpuścił wojowników z okrętów, pomyślał posępnie. Nie będą tedy długo popasać. Najpewniej odpłyną ze świtem, nim jeszcze mgły podniosą się w Urocznej Przystani.
Nie czuł nijakiej ochoty do ucztowania, choć pacholikowie żywo podtaczali beczki skalmierskiego wina. Chciał się cichaczem przemknąć pomiędzy krzewiną do lasu i zagłuszyć trunkiem słowa Szarki, co łopotały w jego pamięci jak płomienie pochodni. Jednak Czarnywilk wypatrzył go chytrze w kępie olszyny.
– Chodźcie do nas, mości zbójco! – rozdarł się potężnie. – Co się tak we ćmie czaicie, jakby was sumienie gniotło?
Zbójca pospiesznie cofnął się w cień, ale było za późno. Od niższych ław, gdzie rozsiadła się gromada Leśnej Straży ze znakami gwiazdy dumnie wyszytymi na kołpakach i kapotach, podniosła się rozradowana wrzawa. Musiał podejść bliżej.
Ledwie stanął u stołu, jakiś szlachcic o jasnych sumiastych wąsach wetknął mu w garść róg z syconym miodem, drugi żalnickim sposobem wycałował w oba policzki. Inny jeszcze, ze szczętem pijany spichrzańską gorzałką, wczepił się oburącz w zbójecki przyodziewek i począł coś bełkotliwie klarować, póki go inni przemocą nie posadzili na zadku. Obce ręce klepały Twardokęska po grzbiecie, podtykały do gęby pełne świeżego trunku naczynia, popychały wzdłuż ław coraz wyżej, ku wysokiemu stołowi, gdzie zasiadał Koźlarz w kompanii zwajeckiego kniazia.
Twardokęsek nic nie potrafił odczytać z twarzy żalnickiego księcia, kiedy ten wskazał mu zaścielone wytartym aksamitem siedzisko. Suchywilk za to był już dobrze pijany. Policzki miał czerwone od skalmierskiego wina, oczy zmętniałe i nabiegłe krwią od znużenia. Niewiele gadał, zbójcy ledwie łbem kiwnął, ale czasami spozierał na niego spode łba z osobliwym uważaniem i zadziwieniem.
– No, gadano nam, jak porośliście w piórka, mości zbójco. – Czarnywilk podsunął Twardokęskowi misę z pieczoną gęsiną i hojnie napełnił roztruchan skalmierskim napitkiem. – Aż zdumienie bierze.
– Wy za to ze szczętem ten sam! – warknął zbójca którego złość niezmierna brała od podobnych pochwał, a niemało się ich ostatnimi czasy nasłuchał. – Po staremu za krewniakiem tarczę nosicie.
Koźlarz posłał mu ostrzegawcze spojrzenie, lecz zbójca ani się obejrzał. Najwyraźniej wystarczająco dobrze znał zwyczaje północy, by rozumieć, że pośród Zwajców jedynie niedorośli pachołkowie, biedacy i kalecy niewładni dłużej pod własnym znakiem chadzać na wiking nosili na znak poddaństwa cudze tarcze.
Czarnywilk jednak nie zamierzał się gniewać. Zbył zniewagę obojętnym machnięciem dłoni. Czerwone wino chlusnęło na świeże sosnowe deski.
– Ano, nie wszystkich nas fortuna równo w górę niesie – odrzekł pogodnie. – Miałem jesienią nadzieję, że się naród zbiesi na ten pakt z Koźlarzem, bo na razie niczego dobrego nam nie przyniósł i pewnie nie przyniesie, prócz łez i krwi przelania. Był już wiec zwołany, aby nad nowym sojuszem radzić. Ale akuratnie wtenczas posłanie z południa od Servenedyjek przybyło. Wojowniczki pokłoniły się nisko przed kniahinką, coś tam o przeznaczeniu i bogach bajały, szabelkami trzęsły i o przymierzu radziły. I tak się ludziska durne Servenedyjkom dziwowali, że się wiec na niczym rozszedł. Jak pierwej Suchywilk nam kniaziuje.
– A wyście na korcu ostali – nie bez złośliwości zauważył zbójca. – I po staremu za kniaziem się włóczycie. Choć pomnę, jakeście się zeszłego razu gromko odgrażali, że ninie we własnym dworcu osiądziecie.
– Bo i niedługo tutaj na popas zostajemy. – Czarnywilk pociągnął potężny łyk wina. – Jutro ze świtaniem łodzie na morze idą. Trza nam było jeno po żalnickiego księcia zawinąć.
– A kudy ten się wybiera? – spytał lekko zbójca choć ubodło go mocno, że utajono przed nim zamiar wyprawy.
– Nic wam nie rzekli? – zdziwił się fałszywie Czarnywilk. – No, może i rozumnie. Podobną rzecz zda się zawczasu zataić i jeno najpewniejszym wyjawić.
– Sposobności nie było – odezwał się spokojnym głosem Koźlarz. – Nikt tego przed Twardokęskiem w tajemnicy trzymać nie zamyślał, jeno żeśmy go w obozowisku dobrych kilka niedziel nie oglądali. A szkoda.
– Skąd żal ów nagły? – zadrwił zbójca.
– Boś mi potrzebny. – Książę jak zwykle nie bawił się w ceremonie. – Na Przychytrze popłyniem. Dni zaledwie parę nas w obozowisku nie będzie. Ale niedobrze, aby się miał tutaj zamęt jakiś uczynić.
– Kogo ze sobą bierzecie? – spytał chrapliwie zbójca.
– Nikogo. – Książę upił łyk wina. – Dwie zwajeckie łodzie mogą się pod samym nosem Pomorcom przemknąć, ale nikt więcej. Sam popłynę. To rodzinne spotkanie.
– Z kim? – zapytał Twardokęsek i zaraz zatrwożył się własnym wścibstwem, bo nie miał prawa zadawać podobnych pytań żalnickiemu księciu.
Koźlarz nie wydawał się jednak urażony.
– Z Warkiem – odparł lekko.
Zbójca zacisnął palce na krawędzi stołu, aby nie pokazać po sobie zdumienia. Czarnywilk, który przysłuchiwał się ciekawie rozmowie, popatrzał na niego z rozbawieniem.
– Wark posłał do mnie i na spotkanie zaprosił – ciągnął przyciszonym głosem Koźlarz. – Nie powiedział, po co, ale nijak odmówić. To mój krewniak, brat nieomal.
– I po śmierci Krobaka pan całego Sinoborza – wtrącił siwiejący Zwajca. – Nie godzi się go zlekceważyć.
– A wy? – zeźlił się zbójca któremu gniew nie mijał szybko, a słowa Szarki przeraziły go niezmiernie. – Czemu się też wleczecie? Uczepiliście się kniazia jak rzep psiego ogona.
– Taka już widać moja dola plugawa – odparł z fałszywą boleścią w głosie Czarnywilk – że muszę za głupcami po oczeretach ganiać. Jako głos rozsądku.
– I cóż ów głos rozsądku tym razem podszepnął? – szydził dalej Twardokęsek.
– Że wszyscy oni jak wilki. – Zwajca zatoczył łuk ręką, w której trzymał puchar, pokazując na rozdokazywaną żalnicką szlachtę przy niższych stołach. – Każdy jeno czeka, aby się w pańskie łaski wślizgnąć i ponad innych wybić. Niech książę któregoś na czas nieobecności swojej na komendę naznaczy, reszta mu się jak sfora do gardła rzuci i boki szarpać będzie.
– Dlategom naglił i gońców posyłał, byście się co prędzej do obozowiska wrócili. – Koźlarz obrócił się nieznacznie ku zbójcy. – Nie posłuchaliście, tedy nie będzie okazji rzecz całą spokojnie omówić. Trudno. Jutro rano odpływam, przeto krótko rzeknę, że chcę was na zwierzchnictwie ostawić.
– Mnie? – zdumiał się szczerze Twardokęsek i, co się rzadko zdarzało, na chwilę zapomniał języka w gębie.
– A czemu nie? – Czarnywilk przepił do niego, widać usiłując dodać zbójcy otuchy. – Nikt nad wilkami nie zapanuje, jeno najtęższy basior. Wojownik jesteście krzepki, przy tym nie z tutejszych, i cham pospolity, więc rodowców nie będziecie na urzędy pchali i dóbr swych nie rozszerzycie, bo ich zwyczajnie nie macie. Wężymord was nie przekupi, bo mu nie postanie w głowie, żeby się z pospolitym chamem i łupieżcą układać. Przy tym posłuch macie w narodzie, sławę i szacunek wielki, choć zgoła nie rozumiem, dlaczego – zastrzegł się. – Same korzyści.
Zbójca wysłuchał tej wyliczanki, coraz bardziej purpurowiejąc na obliczu.
– Ja was… – zdołał wreszcie wykrztusić. – Ja was na ostre wyzwę i jak kotlet posiekam.
Czarnywilk nie zląkł się ani trochę.
– Widzicie, jak was ten durny żalnicki obyczaj opętał? – Zarechotał dobrodusznie. – Jeszcze zeszłej jesieni dalibyście mi maczugą w łeb albo po kryjomu sztylet pod żebro wrazili. A teraz co? Szabelką potrząsacie i o pojedynkach bredzicie jak potłuczony. Co tu dużo gadać, złagodnieliście, zbójco.
Twardokęsek milczał, posępnie żując wąsa.
– No, nie boczcie się na mnie! – Zwajca bodnął go łokciem w bok. – Drażnię was jeno i szturcham, ale bez złej myśli. Każdy powie, żeście się chwacko przez zimę sprawili. A tutaj trza, aby kto stateczny porządku pilnował. Lepiej się do tego nadacie niźli byle gołowąs, co nigdy poza żalnickie władztwo nosa nie wyściubił. My się zaś szparko na morzu uwiniemy i za niedzielę jedną wrócimy.
– Dla jakiej wy się przyczyny na podobny hazard ważycie? – Zbójca spojrzał czujnie na Koźlarza. – Przecie tu wszystko nagotowane. Naród jeno waszego znaku czeka, by na konie siadać i na Pomorców ruszać. A nikt nie wie, co się wam na Przychytrzu zdarzyć może.
– Wark mnie wzywa – odparł Koźlarz. – Prosi nas z Suchywilkiem na biesiadę i radzić chce o pospólnym z Pomortem wojowaniu.
Od strony Czarnywilka dało się słyszeć przyciszone prychnięcie.
– A wam się to nie widzi? – spytał go zbójca.
– Ano nie. – Stary Zwajca podrapał się po brodzie. – Niby w Sinoborzu spokój po tym, jak kapłanki Kei Kaella łońskiego roku Krobaka zaszlachtowały.
– Mojego dziada – wtrącił Koźlarz.
– Co z tego? – prychnął Czarnywilk. – Chcecie płynąć go mścić? I na kim? Na całym zakonie Kei Kaella. Z dobrej woli wam doradzę, lepiej się od razu na miecz rzućcie. Na to samo wyjdzie, a mniej będzie zachodu.