– Słuchaj. – Palce wiedźmy zacisnęły się jak imadło na nadgarstku zbójcy. – Słuchaj teraz uważnie.
– Powiedziałam Iderowi, że nie pójdę za nim do Jill Thuer. Że to już koniec. Niech rozpuści resztę najemników, z dala od traktów kupi zagon ziemi za resztki skarbu, cośmy je z donżonu wynieśli, i sieje rzepę. I niech zapomni. Co z tego, że kto inny weźmie tę koronę, mnie ona nie przyniosła nic prócz nieszczęścia. Kto inny będzie się martwił o przepowiednie i klątwy, bo ja się już dosyć na krew napatrzyłam i na trupy. Osiodłałam konia, jeszcze przed świtem, nim się Mokerna obudziła, i odjechałam na pustkowie. Jak najdalej.
Twardokęsek uwolnił się z uścisku jaśminowej wiedźmy. W głowie miał zamęt.
– Ona nie będzie pamiętać – powiedziała bardzo cicho jasnowłosa niewiastka. – Obudzi się o świcie i będzie jak wcześniej. Ale teraz jest Iskrą i płonie w niej magia. Nie niszcz tego.
– Dwa lata chadzałam pomiędzy koczownikami. – Głos Szarki był ledwie słyszalny. – Spałam w grotach, jadłam szarańczę, kozy pasłam. I śniłam sny, z każdą nocą bardziej przemożne. Jak Alienor, cztery wieki wcześniej. Coś przywoływało mnie z głębi puszczy, aż wreszcie nie umiałam się oprzeć. Nie wiedziałam, że przez te dwa lata opowieści o powrocie krwi dawnych władców krzewiły się jak uroczne ziele. Nie wiedziałam też o Zakonie Gwiazdy. Nie, nie mogli się nazwać moim imieniem, przecież dostałam je po zabójczyni bogów. Przybrali więc miano od najjaśniejszej gwiazdy zimowego nieba, skamieniałej i samotnej pośrodku firmamentu. Gwiazdy, z której Annyonne wykuła zakrzywiony, zębaty sierp. Sharkah, zabójcę bogów.
Twardokęsek ze świstem wciągnął powietrze.
– Nie wiem nawet, jakim sposobem Ider zdołał ich zebrać. Był najemnikiem, wynajmował się za kilka srebrnych monet. Nie znał gwiazd i nie umiał odczytać legendy ukrytej za tym znakiem. Ale kiedy wreszcie wróciłam…
Zbójcy wydało się, że jej twarz złagodniała na chwilę, a na ustach pojawił się cień uśmiechu.
– Zakon Gwiazdy był jak mocne wino, co uderza prosto do głowy. Kiedy jechaliśmy przez spustoszoną krainę, imię Annyonne było wszędzie, wyhaftowane srebrną nicią na chorągwiach, wyszyte na kubrakach, wpisane w kształt końskich podków. Z początku nie było nas więcej niźli setka – najemników, resztek panów, którzy niegdyś podążyli za moim ojcem, skrytobójców opłacanych złotem. Tamta wiosna… – Uniosła głowę, spojrzała na zbójcę i wydało mu się, że go rozpoznaje.
Prawie wyciągnął do niej rękę, ale z wysoka, spomiędzy gwiazd, dobiegł go krzyk jadziołka. Spojrzenie Szarki zmętniało.
– Kwitły tarniny i dzikie śliwy, z południa szła na nas Kurzawa Birghidyo, a ja miałam siedemnaście lat i dwa miecze u boku. Wyjechaliśmy z ruin donżonu południową bramą, ku Wąwozowi Ivrett, gdzie niegdyś Issarthel Srebrna Prządka ściągnęła ogień na armię koczowników. Na drzewach liście nie zdążyły się jeszcze w pełni rozwinąć, lecz skowronki śpiewały nad świeżo skopanymi polami i klucze gęsi przesuwały się wysoko z krzykiem. Nawet ich chrapliwe głosy wieszczyły nadejście Kurzawy. Mieliśmy ledwie garstkę ludzi i wiedziałam, że nie powrócę żywa, ale nie miało to znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Nic, prócz tej wiosny.
Nieświadomie skinął głową, gdyż jakkolwiek nie chciał się do tego przyznać, jego również ogarnęła wilczojarska wiosna, tak upojna i rozszumiana, że czasami wydawało mu się, że naprawdę należy do tego miejsca i szykuje się na walkę z Wężymordem.
– Wieśniacy po wioskach wybiegali nam na spotkanie z chlebem i mlekiem. Szpaki darły się w topolach przy drodze coraz donośniej, czajki podrywały się znad podmokłych łąk, a my ciągnęliśmy na południe pod znakiem zagłady, pod znakiem gwiazdy, z której wykuto zębaty sierp Annyonne. Raz jeden, zbójco, jeden raz przydarza się taka wiosna…
Teraz mówiła już tylko do niego. I wypowiadała jego lęki tak, jakby czytała z karty.
– Kasztelan otworzył przed nami bramy twierdzy w gardle Wąwozu Ivrett, a potem, kiedy skrupulatnie obrachował szanse i pojął, że nie będzie świeżych posiłków, wymknął się chyłkiem ze swymi ludźmi i uciekł precz. Nie pozwoliłam go ścigać. Chorągiew mojego ojca łopotała na najwyższej wieży nad twierdzą, wokół murów rozkwitały bzy i czeremchy, a nocami niebo było roziskrzone od gwiazd. Nie spostrzegłam nawet, kiedy przyszło lato, suche i gorące jak południowy wicher. Góry dokoła zapłonęły od ognisk Kurzawy Birghidyo i było ich więcej niż gwiazd nad nami. Jednak wcześniej… wcześniej nadciągnął Eweinren… – zamilkła, zapatrzyła się w morze.
Zbójca nie wytrzymał.
– A potem? – zapytał.
Wiedźma zasyczała ze złością.
– Potem? – Szarka otrząsnęła się jak zbudzona ze snu i popatrzyła zupełnie przytomnie. W oczach miała żal. – Potem zaczęliśmy umierać. Jedno po drugim.