Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Zbójca Twardokęsek opadł na wonną, nagrzaną trawę. Nad nim świeże brzozowe listeczki drżały na wietrze, a słoneczne światło przesączało się pomiędzy nimi, znacząc murawę roztańczonymi cętkami.

– Ech, cudności – westchnął, obejmując swoim zachwytem po sprawiedliwości ciepły poranek, sad za dworcem krewniaków Pleskoty, zapach ziół, brzozowe listeczki nad głową oraz krągłe piersi niewiasty, która pochylała się nad zbójcą, wodząc po jego piersi źdźbłem trawy.

Osada rodowców Pleskoty była maleńka, liczyła nie więcej niż tuzin dymów, i zagubiona pośrodku lasów, z dala od wszelkich szlaków. Jednak po pamiętnych chrzcinach zbójcę podejmowano tam z wielką serdecznością. Kiedy tylko zajeżdżał na podwórze, gospodarz wybiegał mu na spotkanie z gąsiorem syconego miodu albo dzbanem przedniej dereniówki. Potem przez dni parę karmiono go i pojono z ową rozpasaną żalnicką gościnnością, która kazała wilczojarskiej szlachcie rozbierać mostki na groblach, aby się przybysz przedwcześnie z biesiady nie wymknął.

Po prawdzie nie inaczej było w wielu innych dworcach, z każdym szczęśliwie przeprowadzonym konwojem rosła bowiem na pograniczu sława zbójeckiego hetmana, jak coraz powszechniej nazywano Twardokęska. Ale tylko tutaj przyjmowano go jak swojaka. Nikt nie pytał o Szarkę ani nie kazał sobie prawić, jak żalnicki książę jednym ciosem Sorgo odwala trzy pomorckie łby. Mógł dzień cały przesiedzieć w chłodnej sionce, bez słowa popijając piwo, albo wyjść z rana w pole, aż do zmierzchu orać z innymi, prowadzić dwa cierpliwe siwe wołki i wciągać w nozdrza zapach wilgotnej wiosennej ziemi, rozgarnianej pługiem w równe skiby. Wedle humoru. Mógł tkwić wieczorem w czeladnej, a maleńkie, płowowłose dzieci gospodarzy garnęły się do niego, prosząc, aby opowiedział im bajkę o wielkim żmiju, który mieszkał niegdyś w Górach Żmijowych i skamieniał w kształt poszarpanej turni. Ale mógł też ćwiczyć się na majdanie z fechtunku na ostre lub do cna zaprószyć łeb gorzałką i biegać po lesie. Nikt się nie krzywił ani słowa złego nie powiedział.

Nadto była jeszcze Kalina, niebieskooka szlachcianka, która podczas sławetnych chrzcin lała mu piwa w kubek, a potem późną nocą wyślizgnęła się za nim do sieni i pociągnęła go do spiżarni, pomiędzy beczki z solonymi śledziami i kiszoną kapustą. Był tak pijany, że zapamiętał tylko, jak posadził ją na dębowej beczce i wysoko podkasał spódnice. Szybkim ruchem ściągnęła z głowy srebrną siateczkę. Włosy miała krótkie po chorobie, a wargi gorące i tak chętne, że w ciemności spiżarni zbójcy wydało się, że to wiedźma.

Kalina przeciągnęła się i wsunęła Twardokęskowi w wargi kęs białego kołacza, umoczonego w miodzie.

– Dobre – powiedział z pełnymi ustami.

Złocista niteczka opadła mu na pierś, a kobieta pochyliła się z gardłowym chichotem i zlizała miód.

– Jeszcze? – zapytała.

– Zawsze – roześmiał się zbójca i przygarnął ją do siebie.

Kiedy się nad nim pochyliła, słońce zamigotało na maleńkiej srebrzystej gwiazdce, zawieszonej na cienkim łańcuszku. Zbójca skrzywił się i wyciągnął palce, aby zedrzeć Kalinie z szyi przeklęty znak, ale gdy uchyliła się ze śmiechem i zsunęła niżej, jego złość minęła bez śladu. Wiedział zresztą, że i tak nic nie poradzi. Kalina nawet nie udawała, że słucha jego napomnień, a nie miał nad nią przecież żadnej władzy. Co gorsza, nie słuchali go również członkowie Leśnej Straży i po staremu naszywali sobie te gwiazdki na kapoty albo zatykali na kołpakach. Przy zbójcy hamowali się trochę, obawiając się jego złości. Ale ledwie odjechał, bez nijakiego namysłu powracali do dawnych zwyczajów.

Kiedy po zasadzce w wieśniaczej chacie wbił podobną gwiazdkę we framugę gwoli przestrogi dla mocodawców zabójców, ani mu w głowie postało, jaki będzie z tego ambaras i jak się w Wilczych Jarach ów znak rozpleni. Tkano go srebrną nicią na szerokich pasach żalnickiej szlachty. Panie pracowicie naszywały srebrne gwiazdki na paradnych sukniach i kornetach. Nawet garnki w gospodach malowano w gwiezdne wzory, choć Pomorcy burzyli się ogromnie na podobną bezczelność i potrafili wszystkie naczynia potłuc, a karczmarza wysmagać przy słupie. Lecz gdy zbójca jechał przez szlachecką okolicę, zewsząd mrugały ku niemu Szarkowe znaki.

Zbójca bolał niezmiernie nad tą zbędną brawurą. Im głośniej bowiem szeptano o rebelii szykowanej na Półwyspie Lipnickim, tym śmielej poczynali sobie frejbiterzy. Jeśli kogoś przydybali ze srebrną gwiazdką, potrafili haniebnie obwiesić albo kaźnić na rynku, pomiędzy złoczyńcami, choćby był szlachecki syn ze sławnej familii. Wilcze Jary zaś odpowiadały na prześladowanie po swojemu: zapiekłą niechęcią i przyciszonym szemraniem. Przed urzędnikami po staremu nisko się kłaniano, ale zboże oddane do kniaziowych spichrzy okazywało się stęchłe i na pół przemieszane z kąkolem. Bywało też, że pomorcki podjazd zapadał się bez śladu w plątaninie porosłych krzami jarów, a pod wrota stanicy podrzucano tylko pojedynczą głowę z zębami wyszczerzonymi w grymasie cierpienia.

Kalina zamruczała coś do siebie. Teraz, z włosami rozsypanymi na ramionach i prześwietlonymi wiosennym słońcem, w niczym nie przypominała wiedźmy. Miała ciało dojrzałej kobiety, a kiedy się uśmiechała, w kącikach jej oczu pojawiały się drobne zmarszczki. Zbójca nie pytał, ile ma lat. Wiedział tyle, ile powiedział mu Pleskota – że jej mąż nie wrócił ze spławu, woda zmiotła go z tratwy, a dzieci zeszłej wiosny zabrała zaraza. Po ich śmierci krewniacy przyjęli Kalinę do siebie, majątek zaś poszedł w dzierżawę. Ale ona nigdy o tym nie mówiła ze zbójcą. Po prostu brała go za rękę i wiodła za dworzec, na sam kraniec sadu, pomiędzy młode brzózki, które zasłaniały ich przed wzrokiem ciekawskich. Raz tylko wspomniała, że przed jesienią będzie musiała wybrać sobie nowego męża, bo ziemia i niewiasta marnieją bez opieki. Zbójca nic jednak nie odrzekł i nie mówili o tym więcej.

Sapnął, kiedy jej wargi ześlizgnęły się jeszcze niżej. Wplótł palce w jasne włosy. Kalina znów zamruczała jak kot. A potem wiatr poruszył gałęziami i słońce zaświeciło mu prosto w oczy. Wysoko ponad koronami drzew coś wrzasnęło. Ostry, wysoki krzyk wbił się w Twardokęska jak nóż, głęboko, do samych trzewi. Zaskowytał z bólu, poderwał się i wygiął w łuk, odtrącając kobietę.

Kalina obserwowała z przerażeniem, jak Twardokęsek wije się w udręce i rwie pazurami trawę. Kiedy znieruchomiał, ostrożnie dotknęła jego ramienia.

– Co wam? – zapytała, przestraszona.

Zbójca podniósł głowę. Twarz miał spotniałą, pobrudzoną ziemią i liśćmi, a źrenice zwężone z bólu.

– Jadziołek – wyszeptał wyschniętymi wargami. – Ona… ona wraca.

Wciąż mroczyło mu w oczach, ale przynajmniej upiorny wrzask jadziołka ucichł. Bo zbójca miał pewność, że dobiegł go głos plugastwa, choć nie pojmował, jakim sposobem usłyszał go tak daleko od Urocznej Przystani. Poderwał się z ziemi, nie pamiętając już o kobiecie, która wciąż patrzyła na niego w oszołomieniu. W pośpiechu wdział ubranie, po czym, potykając się, pobiegł przez sad ku stajniom.

Kalina przeczesała palcami włosy, wsunęła przez głowę koszulę, włożyła spódnicę i błękitny kaftanik. Ale zanim przemknęła się pomiędzy białymi pniami do warzywnika i chyłkiem wślizgnęła do czeladnej, Twardokęsek galopował już leśną ścieżką na złamanie karku ku Lipnickiemu Półwyspowi. Niebieskooka szlachcianka boso i w rozsznurowanym kaftanie weszła do izby, gdzie gospodyni darła z posługaczkami pierze. Pani powitała ją niechętnym uniesieniem brwi – nie mierziły jej zbytnio figliki ze zbójcą na sianie, ale nie podobało jej się jawne okazywanie chuci we dworcu. Zaraz jednak pohamowała się, patrząc na zadyszaną krewniaczkę. Wdowa nie była płocha i nigdy nie obnosiła się ze swoją skłonnością do Twardokęska.

– Po męża posyłajcie – odezwała się rwanym głosem Kalina. – Iskra wróciła.

W kilka chwil później wszystko, co żyło we dworcu i nosiło na rapciach szablę, siadało na koń i mknęło przez puszczę do Urocznej Przystani.

* * *

Twardokęsek nie wiedział nawet, czy wyglądał jej powrotu. Po prostu gnał przez las, na oślep odnajdując kierunek. Nie rozglądał się. Wilgotne gałęzie sosny smagały go po twarzy. Powietrze było ciepłe i orzeźwiające. W koronach drzew śpiewały ptaki. Nie słyszał ich. Nie słyszał też tętentu podążających za nim koni. Przejechał w bród rzekę, obok grupy kobiet piorących u młyna, te zaś podniosły się i długo jeszcze patrzyły za jeźdźcem, który jak duch przemknął po grobli i zniknął bez śladu. W galopie minął dwie wioski, płosząc zielononogie kury, które dostojnie przechadzały się po gościńcu. U przydrożnej kapliczki jakiś szlachcic rozpoznał go i pozdrowił grzecznie. Zbójca nic nie usłyszał, nie powściągnął konia. Szlachcic zdumiał się i nasrożył po trochu, ale po chwili namysłu dołączył z czeladzią do krewniaków Pleskoty.

Twardokęsek nie obejrzał się nawet. Nie czuł skwaru, choć pot mu ściekał po twarzy, a język wysechł na wiór. Nie spostrzegł też, jak słońce jęło się chylić nad lasem, a potem zaszło. Po prostu pędził przed siebie bez chwili wytchnienia. Jak zaczarowany. Tuż przed lipnickim obozowiskiem padł pod nim koń. Zbójca zostawił wierzgające jeszcze zwierzę i pognał dalej, jakby tuzin czartów następowało mu na pięty.

Przystanął dopiero na skarpie w Urocznej Przystani. W uszach tętniła mu krew. Potrząsnął głową, jak obudzony z głębokiego snu, otarł z twarzy pajęczyny.

I nagle widział je zupełnie wyraźnie – dwa zwajeckie okręty o dziobach rzeźbionych w pyski żmijów, jak bezdźwięcznie wynurzają się z pasm mgły. Sunęły powoli z opuszczonymi żaglami, jakby popychał je magiczny wicher. Dopiero po chwili dostrzegł we ćmie po dwa rzędy wioseł przy każdej burcie i godło Suchywilka na najwyższym z masztów. Coś ścisnęło go za gardło.

Na dole, na wąskim pasie morskiego piasku ujrzał Koźlarza – z odkrytą głową i potężnym mieczem żalnickich władców na plecach. Ale zwajeccy panowie nie mieli zwyczaju samotnie wychodzić na spotkanie sojuszników, choćby najbardziej wyczekanych, i zbójca pojął, że powodowało nim coś zgoła innego.

46
{"b":"89257","o":1}