Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Nikt nie ośmielił się spojrzeć w twarz zwajeckiego kniazia, kiedy niósł swoją córkę poprzez klasztorny dziedziniec i gdy wstępował z nią na schody północnej wieży. Stopni było wiele, ociosanych gładko z granitowych płyt i wygładzonych pod stopami mnichów. Na ścianach połyskiwały krople wody i zielonkawe jęzory mchów. Rozpuszczone włosy Szarki ciągnęły się po posadzce.

Pod drzwiami komnaty zwajecki kniaź przystanął. Lewą ręką przygarnął mocniej nieprzytomną dziewczynę, a prawą uderzył w gębę wartownika. Nikt się nie roześmiał. Wojownik ani drgnął, choć Suchywilk miał na palcu gruby pierścień z rubinem i kamień przeorał strażnikowi policzek.

– Przykazałem, żeby jej na ucztę nie puszczać – powiedział kniaź. Głos miał spokojny, bez cienia zadyszki. – Teraz drzwi na dole zaprzeć i wojowników do wieży ściągnąć. Duchem.

Iskra zaskowytała, kiedy kniaź układał ją na łożu. Jej oczy były na wpół otwarte, dłonie dygotały.

– Co chcecie uczynić? – Czarnywilk przyklęknął u paleniska i podsycił ogień.

– Nie wiem. – Kniaź zacisnął zęby tak mocno, że kości szczęk zagrały pod skórą. – Ale się wnet dowiem. Dość tych szarad i tajemnic. Czas gadać – rzucił szorstko do jasnowłosej wiedźmy. – I gadać będziesz. Choćbym ci miał słowa kordem z gardła wyrzynać, dziewczyno.

Niewiastka w niebieskiej sukni cofnęła się, oparła plecami o ścianę. Kamień był wilgotny, pokryty resztkami szkarłatnej farby i zaciekami pleśni. Martwy kamień, pomyślała, dawno temu wydarty z ziemi. Lecz wydało się jej, że mur drgnął, gdy jadziołek przemknął obok okna, niemal musnąwszy ościeżnicę skrzydłem o lotkach zwieńczonych rzędem drobnych haczyków.

Plugastwo krążyło wokół potrzaskanych murów klasztoru. Jego wizgi wwiercały się wiedźmie w głąb umysłu. Po raz pierwszy od dnia, kiedy wypatrzył Szarkę pod zeschniętym drzewem, jadziołek nie mógł jej dosięgnąć. Wiedźma czuła jego wściekłość: sok zmąconego źródła Ilv oślepiał potwora równie dotkliwie jak Szarkę. Był głodny. Wiedziała, że niedługo oprzytomnieje na tyle, aby spróbować pochwycić kogoś na miejsce utraconej zdobyczy.

Wzdrygnęła się.

– Nie straszcie wiedźmy, kniaziu. – Żalnicki książę skrzywił się nieznacznie. – Wasza złość jej nie ośmieli.

Suchywilk uczynił krótki gniewny gest, lecz w tej samej chwili wizg plugastwa rozległ się tuż za zapartą okiennicą. Szarka rzuciła się dziko na poduszkach i kniaź pohamował się szybko. Ukląkł przy posłaniu, przytrzymał jej rękę.

– Wiedźmo, nie wiem, czego się obawiasz. – Suchywilk popatrzał przez ramię ku błękitnookiej niewiastce. – Ale na pewno rozumiesz, co uczyniono mojej córce. Więc gadaj. Bo jeśli ona na tej wyspie pomrze, nikt się stąd żywy nie wydobędzie. Przysięgam ci na wszystkich bogów.

Wiedźma przymknęła oczy. Czuła, jak mleczny jad otula Szarkę, unosi ją coraz głębiej i dalej. Trucizna była miękka, ulotna i nie pozostał w niej nawet ślad po skrzydlatych wężach nieba. Moc Zird Zekruna wymiotła je jak miotła z brzozowych witek, rwanych wiosną przy pełnym księżycu, aby wyczyścić komin ze starego popiołu i zimowych smutków.

Pan Pomortu przerażał wiedźmę do głębi. Jednak z wolna zanurzała się w sny Szarki, czując na sobie uważne spojrzenie pomorckiego boga. Tuziny miodowych ślepi rozwierały się powoli w ciemności głębokiej jak otchłań, nad którą zawieszono Hałuńską Górę i całą pomorcką dziedzinę. Nie umiała się przed nimi zasłonić. Nie próbowała nawet, ponieważ w tej krótkiej chwili, pochylona nad posłaniem sinoborskiego kniazia, pojęła jedną prostą prawdę, o której nie ośmieliła się wcześniej pomyśleć.

Że Iskra naprawdę może umrzeć. Ponieważ tak właśnie wybrała, co nie pozostawiało miejsca na żadne wybiegi, sekrety i chytre sztuczki. Jedynie na śmierć.

W sercu Szarki nie było nic prócz łopotu płomieni i krwi. Nic więcej. Ani w najgłębszej wizji wiedźma nie umiała odnaleźć tamtej dziewczyny, która tańczyła w wielkiej sali donżonu z dwoma zakrzywionymi mieczami, cała złota, roziskrzona.

Najemnicy idą przez cichy zamek. Za zasuniętymi kotarami loża rudowłosa kobieta śpi ze srebrnym kubkiem w zaciśniętych palcach, a wino z przewróconego dzbanka plami poduszki. Siwa suka skowyczy, zdychając w kałuży krwi. Ktoś wybucha śmiechem, kiedy kobieta unosi się z wysiłkiem na łokciach i spogląda po ich twarzach. Wciąż nie pojmując, wciąż nie rozumiejąc.

Rękojeść sztyletu uderza ją w skroń.

Błękitnooka wiedźma z wysiłkiem wyrwała się na powierzchnię, do świata, gdzie nie było złocistych ślepi boga ani wspomnień Szarki.

– Nie wiem. – Nie śmiała spojrzeć na kniazia, by nie wyczytał w jej oczach strachu przed bursztynową obecnością, która krążyła w mrocznych krańcach komnaty. – Myślałam, że trucizna nie może jej pokonać.

– Trucizna? – Żalnicki książę dotknął jej ramienia. – W kielichu była trucizna? Komu ją przeznaczono?

Był szybki. Bardzo szybki.

– Wam i jej – odparła cicho.

– Ale to ona wypiła – dopowiedział książę. – Dlaczego?

Poprzez błękitną materię sukni czuła, że jego palce są zimne jak lód. Jak szron, który osiada na rzęsach i włosach martwych władców, kiedy pędzą samym środkiem fiordu za rogatym szłomem Białobrodego. Jaśminowa wiedźma zadygotała, rozpaczliwie pragnąc, aby chłód zniknął i odpłynął bez śladu. Ale było już zbyt późno i nazbyt wiele krwi przelano na kamiennych plażach Przychytrza. Wizja zagarnęła ją jak fala.

Kry pękają pod kopytami widmowych rumaków. W górze sevri zanoszą się chrapliwym śmiechem, który wnet przechodzi w dudnienie lawiny. Ich włosy powiewają na wietrze niby pasma żywego ognia.

Ogień jest prawdziwy – korony sosen rozpalają się jak smolne szczapy, gdy musną je włosy Iskry. Na ciemnym zimowym niebie sevri zlatują się niczym dzieci do paleniska. Ich rozradowanie brzmi dźwiękiem srebrnych dzwoneczków, zawieszanych pod powałami północnych chat dla odstraszenia złego. Chłopiec odwraca się przez ramię, osłania dłonią oczy i przez chwilę ma wrażenie, że widzi jedną z nich dokładnie. Ciemny kontur w obramowaniu płomieni. Nagie ramiona zaciśnięte na szyi czarnego wilka, który galopuje po niebie. Twarz bledsza od księżycowego światła, kiedy Iskra odrzuca w tył głowę w wybuchu śmiechu. Złocista rozgwiazda włosów, która płonie, faluje za jej plecami na niebie jasnym od sosnowego ognia.

I przez moment wydaje mu się też, że Iskra patrzy prosto w niego.

Ich spojrzenie jest śmiercią, tak mawiano w dworcu jego ojca, dawno temu, zanim jeszcze przez jezioro bogini przepłynęły łodzie frejbiterów, długie i smukłe na wodzie jak liście jesionu. Kniaź śmiał się grubym huczącym śmiechem, w którym nie było ni cienia strachu przed powietrznymi boginkami. Ale kiedy kapłani Bad Bidmone odchodzili w ciemną głębię przybytku, opasanego jabłoniowym sadem, ukradkiem strącał z kielicha kilka kropel najprzedniejszego wina. Na ofiarę dla tych, które galopują po niebie w kohorcie Org Ondrelssena. Aby nigdy nie zajrzały mu w twarz pośrodku bitwy i aby sine żelazo nie zaśpiewało ich głosem.

Oddech unosi się z ust chłopca mlecznym obłoczkiem. Jego koszula jest sztywna od mrozu i zawiązana przy szyi na pojedynczy troczek. Nie czuje jednak zimna, nawet wówczas, kiedy nagą dłonią sięga po rękojeść Sorgo, tak lodowatą od mrozu, że powinna parzyć palce. Odkąd Białobrody odnalazł go w potrzaskanej łodzi, na wpół żywego od chłodu i wyczerpania, nie czuje zupełnie nic.

Najpierw wydało mu się, że to wilk. Jeden z wielkich polarnych wilków, które przez wiele dni biegły wytrwale wzdłuż brzegu, czekając, aż prąd pchnie łódkę chłopca na nabrzeżne skały. Potem zwierzęta znikły: wilki, morskie psy i mewy, które o świcie budziły go wrzaskiem i szarpały za płaszcz.

Wilk ma szare oczy. Przejrzyste jak zamarznięte źródło. Kiedy przesuwa dłonią po policzku dziecka, jego palce są zimniejsze od lodowych sopli i sprawiają, że chłód wnika głęboko pod skórę. Zimno tak dotkliwe, że mróz zdaje się przygasać i niknąć. Jak we śnie.

We śnie chłopcu wydawało się, że lód szkli się w jego oczach i ulatuje znad ciemnego morza niczym tuziny świętych łabędzi z rdestnickiego jeziora. Potem jego palce napotykały rękojeść Sorgo. Wówczas budził się, skostniały i zwinięty w ciasny kłębek na dnie łodzi, pod foczą skórą, którą ukradł w sinoborskiej wiosce.

Tym razem jednak sen trwa. Wokół rżą konie. Białe, siwe i jabłkowite ogiery drobią kopytami po lodzie, kiedy bóg podnosi chłopca pojedynczym szarpnięciem. Dziecko nie boi się. Kruk na ramieniu boga kracze chrapliwie, a martwi królowie przyglądają się bez słowa chłopcu, który stoi na dnie lodzi bez foczej skóry i płaszcza, podartego w strzępy jeszcze na skraju żalnickiej puszczy. Ich twarze są jedynie zasłoną, żałobnym całunem narzuconym na gołe czaszki. Na czołach połyskują krwawe pęknięcia, szramy od miecza, topora i włóczni. Koszule poczerniały od zaschniętej krwi.

Nie przerażają jednak dziecka – ani oni, ani bóg, gdy chłopiec wreszcie zgaduje, kogo udało mu się spotkać. Org Ondrelssen jest jasnowłosym wojownikiem w rogatym hełmie, z futrem narzuconym niedbale na srebrzystą misiurkę i potężnym toporem o wydłużonej brodzie. Chłopiec opiera się mocniej o Sorgo. Nie ma dość siły, aby unieść miecz, choć dokonał tego raz jeden w podziemnym przybytku Bod Bidmone. Po prostu patrzy na martwych królów, gdy z wolna kołują wokół niego na kruchym lodzie. Jeszcze tej wiosny pochyliłby się przed nimi nisko, dotknął czołem skał pokrytych lodem, który nigdy nie topnieje.

Ale nie po tym, co wydarzyło się w świątyni. Nie po tym, jak podniósł Sorgo.

Wiedźma zamrugała powiekami, budząc się z wizji. Jej twarz była ukryta na ramieniu Koźlarza i szorstka materia płaszcza z wolna nasiąkała jej łzami. Książę obejmował ją ciasno i chłód stawał się coraz głębszy. Wciągał ją jak morze. Jak fale Wewnętrznego Morza.

– Nigdy jeszcze… – jego głos był cichy jak oddech.

– Wiem – odparła równie cicho.

I naprawdę wiedziała. Nikomu nie opowiedział, co wydarzyło się w przybytku bogini w noc rzezi Rdestnika – ani Czerwieńcowi, choć ten z woli Org Ondrelssena stał się jego ojcem, ani Warkowi, ani nawet kapłanom Bad Bidmone, skoro wreszcie pozwolił, by go odnaleźli poza wypalonym pasem turzniańskich równin. Dopiero teraz. Coś ścisnęło ją za gardło.

72
{"b":"89257","o":1}