Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Od rana siąpił deszczyk. Przeszywanica przemokła zbójcy na wylot, z kaptura ściekały krople deszczu, co wybitnie nie poprawiało mu humoru. Jego ludzie wyczuwali dobrze nastrój dowódcy, bo oddziałek wlókł się noga za nogą przez namoknięty las. Nikt nie śmiał zaryczeć sprośnej śpiewki. Szeptano tylko do siebie z cicha i przekazywano z rąk do rąk manierki z siwuchą, ale ukradkiem, aby zbójca nie rozsierdził się na nowo. Wreszcie Pleskota zebrał się na odwagę. Wysunął się na czoło komuniku, zrównał ze zbójcą i przez chwilę człapali w milczeniu obok siebie. Tylko konie parskały raźno.

Twardokęsek nie wytrzymał pierwszy.

– Daleko będzie do tartaku? – burknął niechętnie. – Nawet gacie mi przemokły do cna.

– Co by miało być daleko? – odparł flegmatycznie szlachcic. – Tyle że do zmierzchu szmat czasu jeszcze, a z tartaku wypalone ruiny zostały, nie będzie się gdzie przed deszczem schronić. Ludzie utrudzeni, od czterech dni w pochodzie, chętnie by się przy ogniu zagrzali…

Zbójca nie podjął tematu. Milczał posępnie, gryząc wąsa.

– Zresztą niedobrze, jak się tam będziemy zawczasu kręcić – podjął z wahaniem Pleskota. – Sami, mości Twardokęsku, rozumiecie… Jeszcze ktoś nas przyuważy, Pomorcom znać da, co tu niedaleczko w stanicy stoją. I nici będą z tej całej wymiany.

– Co tedy radzicie?

– No, przylgnąć gdzieś do zmroku. Jest nieopodal polanka. Chłop na niej wolny siedzi, jeszcze ze Smardzowego nadania. Ma trzy córki, bardzo kształtne bestyjki. A jakie piwo warzą! – Mlasnął z ukontentowania językiem i zaraz zakłopotał się lekko, bo zbójca przecież zakazał pijaństwa. Dokończył jednak mężnie: – No, powiadam wam, grzech nie skosztować.

Twardokęsek bez słowa kołysał się w siodle w rytm końskich kroków.

– Wy wszędzie zagrodę wywęszycie – sarknął w końcu z irytacją.

– Moje strony przecież. – Pleskota uśmiechnął się nieco pobłażliwie. – Jak tedy, mości Twardokęsku, będzie? Odskoczym na porębę?

Zbójca znów zamilkł na dobrych kilka chwil. Jedynie gniewne sapanie, dobywające się spod kaptura, świadczyło, że nie drzemie.

– Niechże tam! – Machnął nareszcie ręką. – Jak sobie chcecie. Aby jeno nie było, jak zeszłym razem, kiedyśmy za waszą radą szukali u chłopa schronienia.

Ledwie dwa dni przeszły od rzezi w Czymborskiej Debrzy, a cały zapał po udanej wyprawie znikł bez śladu. Niby z początku wszystko szło wybornie. Bogoria wespół z okoliczną szlachtą zgotowali facecję, co ją miano podczas okazowania Pomorcom urządzić. Ale potem ojczulek Bogorii z konia spadł i kark sobie skręcił. Na wieść o śmierci rodziciela szlachcica taka gorączka ogarnęła, że go trzech chłopa musiało trzymać, bo byłby samojeden z chaszczy wylazł i frejbiterów pazurami szarpał. Zbójca nie wiedział zrazu, czy go czekanem w łeb trzasnąć, czy też gorzałką spoić. Zgrzytając zębami ze złości, wybrał to drugie i noc całą pili w łozinie na umór. Tyle że Bogoria go przepił. I kiedy się Twardokęsek ocknął, słońce stało już wysoko, a od gościńca niosły się wrzaski mordowanych Pomorców.

I właśnie dlatego Twardokęsek zły był, że ani przystąp. Ubodło go okrutnie, że cały jego oddział rzucił się do walki na jedno zawołanie Bogorii, który był wprawdzie druh zacny i wielkiego doświadczenia żołnierz, ale przecie nie jemu Koźlarz powierzył komendę. Nikt nawet nie spróbował zbójcy obudzić. Jeszcze go kożuchem nakryli dla wygodniejszej drzemki.

W dawnej zbójeckiej kompanii Twardokęsek kazałby nieposłuszeństwo ukarać i przykładnie powywieszać buntowników. Ale nie mógł przecież powiesić całego oddziału. Nadto nikt specjalnie skruchy nie okazywał. Jeden Pleskota chyba pojął poniewczasie, co zaszło, bo minę miał niewyraźną i trzymał się z boku.

Bogoria uczynił więcej. Przylazł do Twardokęska po walce i chciał się napić na zgodę. Zbójcy jednak jeszcze pierwszy gniew nie minął, więc go grubym słowem popędził. Bogoria łajania zniósł mężnie i nawet za szablę nie chwytał, co było znakiem widomym, że winę swoją rozumie. Dość prędko się uwinął, łup własny oszacował i razem z czeladzią czmychnął gdzieś bokiem w lasy. Zbójca nie zatrzymywał go wcale. Jakoś mu z nagła obrzydła szlachecka kompania. Najchętniej rzuciłby całe komenderowanie w czorty i zabrał się z Wilczych Jarów jak najdalej. Niechże się tam szlachta za łby bierze, niech sobie spiskuje po trochu, czubi się, wadzi, wojuje. Byle bez niego.

Jechał sztywno wyprostowany i bezmyślnie gapił się przed siebie. Nawet nie wypatrywał po bokach pułapki. Wszystko zobojętniało mu ze szczętem. Skoro lipniccy partyzanci pragnęli swawolić jak grasanci Bogorii, w gospodach gorzałkę żłopać i łajdaczyć się z dziewkami na porębach, Twardokęsek nie zamierzał im stawać na przeszkodzie. Ostatecznie nie było to jego powstanie. On zamierzał jedynie wykraść skarbczyk rdestnickich kapłanów i dożywać swych dni w jakimś spokojnym, bezpiecznym miejscu.

Tyle że zły był straszliwie.

Na razie nie mógł się zaszyć nawet na Półwyspie. Tuż po czymborskiej rzezi przygnał z obozowiska Nieradzic, z wieścią, że wedle starego tartaku pachołkowie będą z jeńcami ciągnąć, co ich mają Pomorcom odstawić. Prowadził ich stary wachmistrz, który jeszcze z Jastrzębcem rozmaite interesy ubijał. Swojak, z dawien dawna osiadły w Wilczych Jarach, rozumiał, że trzeba z ziomkami w zgodzie żyć. Układ był prosty – wachmistrz dobierał sobie do eskorty zaufanych, wiódł oddziałek pustkowiem, rebelianci wypadali na nich znienacka, szczerbili kilku dla niepoznaki, wciskali wachmistrzowi za pazuchę złocisze i razem z uwolnionymi więźniami zapadali się w knieję. Wszyscy byli zadowoleni.

Zbójca westchnął ciężko. Nie widziała mu się ta wyprawa. Nie dość, że musieli chyłkiem przekradać się pod samym nosem Pomorców, to jeszcze swoim ludziom nie ufał ani na jotę. Potyczka w Czymborskiej Debrzy wielce mu dała do myślenia. Miał osobliwą pewność, że jeśli szlachcie mignie przed oczami pomorcki kubrak, pójdą za nim w las niczym ogary za liszką. Wilczojarskie warcholstwo jakoś nie napawało go otuchą.

Doprawdy, nie miał pojęcia, jak sobie z nim Koźlarz radził.

* * *

Poranny deszcz ustał koło południa i wiosenne słonko przygrzewało błogo. W powietrzu unosiła się woń gryki i macierzanki. Pszczoły wirowały wokół uli wyrzeźbionych w kształt Letniej Panny, jak w Wilczych Jarach nazywano Bad Bidmone, a Bogoria moczył nogi w cebrzyku. Dwie drobne dziewuszki w śnieżnobiałych giezłach klęczały przy nim na trawie. Młodsza zachichotała, uderzyła zaciśniętą piąstką w mydliny.

Bogoria pogroził jej palcem, gdy krople rozprysły się po jego koszuli. Nie umiał jednak udawać złości, one zaś bardzo dobrze wiedziały, na co mogą sobie pozwolić w równie spokojne popołudnie. A wolno im było wiele, gdyż córki posiadają wrodzoną umiejętność naginania ojców do swoich zachcianek. Dowodnie świadczyła o tym sterta lalek w pstrokatych szatkach, koników wyrzeźbionych w południowym drewnie, tańczących figurynek, a także resztki zamorskich fruktów i konfektów na srebrnych talerzu.

Sam po prostu wygrzewał się na słońcu, popijał wino rozrobione wodą – bo Jacynna nie pozwoliłaby mu żłopać gorzałki w przytomności dziewuszek – i przegryzał sarnią kiełbasą ze świeżuśkim chlebem. Dobrze mu było, dobrze, że strach. A kiedy jeszcze z dala pomiędzy pobielonymi pniami mignęła mu prosta samodziałowa suknia Jacynny i obszerny błękitny fartuch, czyniło mu się tak ckliwie i miękko koło serca, że nie pamiętał już o krwawej rzezi w Debrzy ani o śmierci rodziciela. Miał ochotę pomachać do niej albo przesłać całusa przez całą długość sadu, nie dbając o pachołków, którzy spoglądali ku niemu ciekawie. Jednak Jacynna nie pochwalała podobnej frywolności, więc pochylał się tylko i mierzwił pszeniczne włosy córek, wkładając w ten gest całą swoją czułość dla surowej, oszczędnej w gestach kobiety, która była ich matką.

Jacynna, córka garncarza, była niewiastą o urodzie nienachalnej i spracowanych rękach, ale korona jasnych warkoczy ciasno splecionych nad czołem i wyprostowana, nieco usztywniona sylwetka dodawały jej godności. Być może dlatego Bogoria zatrzymał na niej dłużej spojrzenie, choć zazwyczaj gustował w niewiastach piękniejszych i bardziej zalotnych. Jednak żadna gładyszka nie stawiła czoła pijanej kompanii zbójców, a w każdym razie nie w obronie kramu pełnego mis i glinianych garnków. I nie ze zwieńczoną pękiem piór miotełką. A Jacynna właśnie to uczyniła. Z włosami szczelnie zakrytymi ciemną chustką, w ciasno ściągniętej sukni, ponieważ była wdową, weszła pomiędzy gromadę grasantów, którzy zabawiali się rozbijaniem dostatków jej ojca. A potem trzepnęła Bogorię tą miotełką do ścierania kurzu i bardzo spokojnym głosem powiedziała:

– Nie dotykaj ich, próżniaku.

Chyba zawsze tym oto dla niej pozostał. Próżniakiem.

Pośrodku jarmarku zaległa bardzo głucha cisza, w której słychać było jedynie szczęk glinianych skorup pod końskimi kopytami. Wydało mu się, że kobieta przełknęła ślinę, odgadując, iż nie poskramia wiejskich obiboków, i jej gniew począł się z wolna przemieniać w przerażenie. Po stroju Bogoria rozpoznawał, że jest obca w tych stronach. Córka partacza, który całe lato włóczy się od jarmarku do jarmarku po żalnickim pograniczu na krytym wozie, zimą zaś lepi garnki na jakimś przeklętym od bogów pustkowiu. Nie znała Wilczych Jarów, lecz słowa zostały wypowiedziane i nie mogła ich cofnąć. Więc po prostu tam stała. Jej szare oczy były poważne, a usta poruszyły się nieznacznie, jakby w modlitwie.

Odezwał się pierwszy: ostatecznie była zwyczajną wieśniaczką. Zapewne córką wolnego chłopa, gdyż jak na poddankę nosiła się nazbyt hardo. Ale pośrodku Wilczych Jarów jej wolność nie miała znaczenia.

– Gdybyś miała ojca albo męża, kobieto – rzekł – kazałbym im odpowiedzieć za twoją bezczelność.

– Mój mąż umarł zeszłej wiosny – odparła śmiało i bez namysłu – a ojciec jest starcem niezdolnym stanąć o własnych siłach, więc chyba nie zechcesz go ukarać. Panie.

Ostatnie słowo wymówiła głośno i bardzo starannie, lecz zdołała mu nadać taki ton, że zabrzmiało jak obelga. Bogoria podkręcił wąsa. Lubił śmiałość, a niewiasty zazwyczaj nie mówiły w podobny sposób do Bogorii, przywódcy żalnickich grasantów. Spodobało mu się tak dalece, że roześmiał się głośno, nie dbając o zdumienie kamratów.

87
{"b":"89257","o":1}