Литмир - Электронная Библиотека

– Więc chyba sama będziesz musiała odpowiedzieć, kobieto!

– Jeśli rozkażecie. Panie – rzekła i znów w jej głosie nie było ni cienia stosownej pokory.

– Dzisiaj wieczorem w gospodzie?

– Nie bywam w gospodach. – Pogardliwie wygięła wargi, a za plecami Bogorii ktoś roześmiał się krótkim, zdumionym śmiechem. – I nie sprzedałam ani ćwierci garnków. Nawet wyłączywszy te potłuczone przez waszych kompanów. Panie.

– Wykłócasz się jak przekupka, kobieto – żachnął się, gdyż rozbawienie sporem zaczęło mijać, a w gospodzie czekała beczułka ciemnego piwa, specjalnie dla niego sprowadzonego od uścieskiego piwowara.

– Jestem przekupką – zauważyła wieśniaczka.

Nie wiedzieć czemu wydało mu się, że drwi z niego przy wszystkich jego ludziach.

– Więc zapłacę ci jak przekupce. – Sięgnął ku sakiewce i sypnął jej pod nogi garścią srebra.

Nie schyliła się. Nie popatrzyła nawet na rozrzucone wśród błota monety.

– To nie będzie uczciwe – powiedziała cicho i niemal przepraszająco. – Nie potrzebujecie garnków, panie.

Zapędzili się jednak już zbyt daleko, a spomiędzy kramów, z najdalszych krańców targowego placu przypatrywała im się cała gromada ludzi. Mógł ją pchnąć na kolana i zmusić, by wyzbierała grosze spomiędzy namokłej glinki i nieczystości aż do ostatniej srebrnej monety. Nie była to wysoka cena – odrobina upokorzenia dla kogoś, kto ośmielił się sprzeciwić Bogorii pomiędzy jego własnymi ziomkami – a zdarzało mu się ćwiczyć nahajką kupieckie córki, jeśli nazbyt głośno skowytały pomiędzy łupionymi wozami. Mógł też po prostu roześmiać się i ruszyć do gospody: pragnienie nagliło, by tak właśnie uczynił. Jednak wówczas jego kamraci zabawią się z córką garncarza na swój własny zbójecki sposób. Skrzywił się. Widywał wiele niewiast po podobnych zalotach, a po prawdzie niejedną zdarzało mu się samemu obłapiać w przydrożnym rowie. Ale teraz było zupełnie inaczej. Może dlatego, że żadna z nich nie spoglądała na niego z równym natężeniem w szarych oczach.

Zrobił więc po prostu jedyną rzecz, która przyszła mu do głowy. Pochwycił ją wpół, posadził przed sobą na koniu i popędził go przez środek targowiska. Tłum wokół krzyczał i śmiał się rozgłośnie. Nie skręcił ku gospodzie, choć sam nie pojmował, czemu. Może przeczuwał, że Jacynna nie jest niewiastą, która bez przykrości przysłuchuje się śpiewkom wędrownych igrców i pije wino z kubka mężczyzny, który tego samego wieczoru, na oczach wszystkich, poprowadzi ją schodami ku małej izbie na poddaszu.

Uśmiechnął się do siebie, patrząc na jasnowłose dziewuszki, które przywlokły ze stajenki trzy małe rude kociaki i przystrajały je czerwonymi wstążkami. Wszystko wydarzyło się tak dawno. Prawie tuzin lat temu.

Jacynna tkwiła w siodle pomiędzy jego ramionami, nieruchoma i sztywna jak wyrzezana w drewnie kukiełka. Później zaś Bogoria dokonał kolejno kilku brzemiennych w skutki odkryć. Naprawdę była wdową i zdaje się, że nie znała żadnego innego mężczyzny prócz swego nieodżałowanego małżonka. Jej ojciec pochodził z wolnych kmieci osiadłych na południowym zboczu Gór Żmijowych, lecz całe jego poletko dawało się nakryć żałobną chustą. Albo prawie całe. Nic więcej nie pozostało Jacynnie po tym, jak jej małżonek odkrył złudne rozkosze gry. Jakiś czas później kości zaprowadziły go na ocieniony sośniną cmentarzyk na skraju wioski, bo jeden z kompanów w pijackim zapamiętaniu wbił mu w gardło nożyce do strzyżenia owiec. Nie pozostawił nic, prócz dychawicznej kasztanki i wozu, na który Jacynna z wiosną wkładała świeżo wypalone garnki i ojcowskie posłanie.

Mówiła o tym bez żalu. Siedzieli z Bogorią na szczycie pagórka, pomiędzy czerwoną koniczyną, a jaskółki krążyły nad nimi wysoko po niebie. Miała w sakiewce u pasa kilka pokruszonych podpłomyków i zjedli je pod wieczór, zapijając chłopskie jadło skalmierskim winem z bukłaka zbójcy. To ją rozśmieszyło. Nieoczekiwanie usłyszał jej śmiech, a śmiech Jacynny, córki garncarza, ugodził go prosto w serce. Lecz nawet wówczas nie sięgnął ku jej chuście, zawiązanej pod brodą na ciasny węzeł. Nie próbował targać troczków u jej koszuli – choć czuł dojmujące pragnienie, by sprawdzić, czy gdy wyzwoli ją z tych ciężkich wdowich szat, jej oczy pozostaną równie surowe.

Nie uczynił żadnej z tych rzeczy. Zapytał, jak długo pozostanie w tej okolicy. Odparła, że zamierza objechać z ojcem wszystkie jarmarki w Wilczych Jarach – jeśli jego kompani nie wytłukli wszystkich garnków, dodała z cierpką surowością, ale wówczas znał ją już wystarczająco dobrze, by rozpoznać żart – a potem szerokim łukiem ku Dolinie Thornveiin zawróci na południe. Mówili jeszcze o innych rzeczach. Drobnych, pospolitych sprawach, o które nie dbał od bardzo, bardzo dawna. O cenach wełny z górskich owiec, traktach, z rozkazu Wężymorda zamkniętych dla południowych kupców, i rodzajach glinki, dobywanej na polu jej ojca. Właściwie przeważnie ona mówiła, z ujmującą powagą kogoś, kto zazwyczaj skąpi słowa i nie wypowiada ich bez powodu. To również było nowe dla Bogorii i nim zapadł zmierzch, odnalazł jeszcze jedną prostą prawdę.

Jacynna nie wiedziała, kim jest Bogoria, herszt zbójców z żalnickiego pogranicza. Nie umiałaby rozpoznać jego rodowego klejnotu, choćby umaczanym w winie palcem wymalował go na najpiękniejszym z garnków jej ojca. Jednak siedziała na chłodnej od zmierzchu ziemi, tak blisko, że czuł ciepło jej ramienia, i nie wydawała się przestraszona. Zapewne nie przyszło jej do głowy, że mógłby ją wziąć, nim cienie dopełnią się na dobre, a na niebo wypłynie czerwony letni księżyc. Nawet nie przemocą, ale po prostu zupełnie nie dbając o jej przyzwolenie. W Wilczych Jarach nie pytano o zgodę wieśniaczek. Także tych, które urodziły się wolne.

Powiedziała, że jej ojciec będzie niespokojny, jeżeli nie powróci przed zmierzchem. Zatem Bogoria posadził ją w siodle z troski o starego garncarza, którego nigdy nie oglądał na oczy, i łagodnie sprowadził po krawędzi pagórka aż do wioski.

U wozu Jacynna dotknęła przelotnie ramienia zbójcy i tym razem nie miała w dłoni miotełki do kurzu.

– Czy chciałabyś mieć chatę? – spytał, obejmując wzrokiem wóz kryty połatanym płótnem i kasztanową szkapinę, która melancholijnie przeżuwała obrok z zawieszonego na szyi worka. – Trzyizbową chatę z sosnowych bierwion, jabłoniowy sad, pola, na których wiosną pszczoły będą zbierać miód z grykowych kwiatów?

– Czy teraz próbujecie mnie kupić, panie? – odparła bez fałszywej skromności, niemal rzeczowo.

– Wiele musiałbym zapłacić? – rzekł lekko, aby nie poznała niecierpliwości, z jaką czekał na odpowiedź.

– Wiele. – Było już ciemno i nie widział jej twarzy. – I nie tylko srebrem.

– Mam również wiele złota, kobieto. – Uśmiechnął się z kpiną, której nie czuł. – A także innych rzeczy.

Podrzuciła głową.

– Mój mąż dawał mi rzeczy – powiedziała ostro, sprawiając, że poczuł przemożną nienawiść do tego nieznanego człowieka. – Kiedy fortuna mu sprzyjała, obdarowywał mnie wielką mnogością rzeczy. Czasami grał z kupcami przy trakcie. O duże stawki. Potem kazał mi wdziewać suknie z błękitnej kitajki i podawać bób na talerzu z litego srebra. Ale to nigdy nie trwało zbyt długo. Karta odwracała się i rzeczy zaczynały znikać, jedna po drugiej, aż nie pozostawało nic, prócz stołu zbyt ciężkiego, by wyniósł go na grzbiecie, i garści szmat. A kiedyś… – usłyszał coś jak płytkie westchnienie, ale była odważną kobietą, więc zaraz podjęła na nowo: – Kiedyś zagrał o mnie z kapitanem skalmierskich najemników, który uznał, że nie opuściłam oczu wystarczająco szybko. I przegrał. Tamtej nocy poprzysięgłam sobie, że już żaden mężczyzna nie będzie mi dawał rzeczy. Niczego, za co potem musiałabym zapłacić równie dotkliwie.

W tym miejscu należało się roześmiać i zapewne uczyniłby to, gdyby usłyszał podobne wyznanie z ust każdej innej kobiety. Ale nie Jacynny.

– A gdybym obiecał – zaczął powoli i z wahaniem, gdyż wiedział, że naprawdę może odmówić – że nie podaruję ci niczego prócz chaty i sadu, w którym każdą jabłoń zasadziłem dawno temu, a ziemia jest moim dziedzictwem po matce i należała wcześniej do jej ojców. Czy wówczas ją przyjmiesz?

– Dlaczego? – Nie umiałaby udać podobnego zdumienia i musiał się uśmiechnąć. – Dlaczego miałbyś mnie pragnąć, panie?

– Ponieważ jesteś ukojeniem dla mojego serca – odpowiedział po prostu Bogoria, zbój, warchoł i opój, który nigdy nie dbał o pieśni minstrelów i nie przysłuchiwał się z nabożeństwem opowieściom o gorzkiej miłości Thornveiin.

Niemal tuzin lat temu, prawie całe życie wstecz, Jacynna zaczęła się śmiać i płakać jednocześnie.

Bogoria był z niej tak dojmująco, boleśnie dumny. Z tej chłopki o grubych, czerwonych rękach, która pośrodku nocy dotykała go z taką powagą, jakby miała go na nowo ukształtować z własnych pragnień i ciemności. Nosiła pod sercem ich pierwsze dziecko, kiedy włożył jej na czoło wianek z ruty i chabrów, i przed kapłanem Bad Bidmone przyjął za własną. Tajemne zaślubiny sprawowano z dala od dworu jego ojca na leśnej polanie. Nie, Bogoria nie wstydził się swego wyboru. Miał dość siły, by wepchnąć drwinę w gardło każdemu, kto zechce sobie dworować z Jacynny. Ale bał się.

– Nigdy nie będzie ich dość – powiedziała Jacynna, gdy chciał zostawić w zagrodzie kilku grasantów, aby strzegli jej, gdy on będzie daleko. – Znajdzie się oddział liczniejszy lub po prostu bardziej zaciekły i pokonają ich, a potem zemszczą się na nas z zaciekłością stosowną do oporu. Więc niech po prostu będzie, co ma być. I niech bogowie zlitują się nad nami.

Nie przyprowadzał więc kamratów do chaty z belek, które ociosał własnymi rękoma podczas pewnego upalnego lata. Nie dlatego, że Jacynna okazała się złą gospodynią. Po prostu było to jego własne miejsce, spośród wszystkich innych miejsc w Krainach Wewnętrznego Morza, i nie zamierzał go dzielić z nikim, prócz parobków najmowanych do pomocy w owe pierwsze dni przedwiośnia, kiedy wiejskie drogi zamieniały się w grząską breję.

Jacynna opierała się o piec, słuchając, jak Bogoria rozprawia z parobkami o strzyżeniu owiec i pierwszych wiosennych sianokosach. Stała z twarzą skwapliwie ukrytą w cieniu i bez słowa, jak przystoi posłusznej małżonce. Ale Bogoria dałby się obłupić ze skóry, że jej oblicze jest pełne cierpkiej prześmiewczej kpiny, kiedy na koniec najmuje najszpetniejszego ze wszystkich. Nie wstydził się tego. Po tuzinie lat wciąż nie potrafił do reszty pojąć, dlaczego Jacynna, córka garncarza, właśnie jego, próżniaka i opoja, wybrała o zmroku w pewnym targowym miasteczku Wilczych Jarów.

88
{"b":"89257","o":1}