Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Chąśnik przywlókł się do Staroźrebca przed świtem, złachany tak okrutnie, że go zrazu pachołkowie burmistrza odpędzili od wrót kamienicy. Ale kiedy Cherchel wprowadził wreszcie Pomorca do domostwa mincerza Lubichy, zbójca nie powitał mile kamrata. Właśnie godził się ze Złociszką w zaciszu alkowy, którą gospodarz wspaniałomyślnie im odstąpił. Odkrył też pewną przyjemną nowinę – jak długo dziewczyna miała zajęcie, nie udzielała mu dobrych rad i nie wygłaszała rozlicznych uwłaczających uwag. Miał tylko wątpliwość, czy mu zdrowia starczy, aby dostarczać jej rozrywek. Ale tak naprawdę odymał się i burczał jedynie z nawyku. Bo bardzo mu było dobrze, kiedy tak leżał, znużony, w łożu mincerza, a w kominie dopalały się głownie, rzucając złociste błyski na skórę Złociszki. Dziewczyna spała. Poczuł przelotną ochotę, aby jeszcze raz nabrać w palce jasnych włosów i rozsunąć językiem jej wargi. Nie odepchnęłaby go, był pewien. Tej nocy odkrył również, że zupełnie nie rozumie kobiet. Szczególnie zaś Złociszki. Swojej żony.

Drzwi odtworzyły się z nieznacznym skrzypem.

– Pst! – rzucił zbójca. Nie chciał, żeby się zbudziła. Jeszcze nie teraz. – Wino na stoliku połóżcie.

– Kiedy nie przyniosłem – odezwał się rozbawiony Chąśnik. – Rebelianci nie mieli dość zacnego trunku, żeby cię nim poić.

Twardokęsek aż podskoczył w piernatach.

– Cicho! – syknął ze złością. – Co tu robisz?

– Patrzę. – Chąśnik objął pełnym uznania spojrzeniem krągłości Złociszki, która jak na złość zamamrotała coś przez sen i przewróciła się na drugi bok. – Jest na co.

Zbójca pospiesznie okrył dziewczynę pierzyną. Na Przełęczy Zdechłej Krowy kamraci często dzielili się dziewkami i nie przeszkadzało mu to nadmiernie. Ale z własną żoną inna była sprawa. Niewiele brakowało, a byłby skoczył Chąśnikowi do gardła, aby zetrzeć mu z gęby ten bezczelny uśmieszek. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego.

– Kto cię wpuścił? – spytał chrapliwie.

– Cherchel – odparł bez cienia zażenowania Pomorzec. – Powiadał mi też, że się wam dobrze na tej wojence powodzi. Żonkę młodą macie, mieszczan z opresji wybawiacie, Skalmierskich zbrojną ręką gromicie. Wszystko ładnie – pięknie, alem się zaniepokoił ździebko, czy aby nie zapomnieliście, żeśmy się tutaj nie dla bohaterskich mrzonek zeszli, ale dla rabunku.

– Pamiętam – rzekł sucho zbójca. – Najemników od Kościeja sprowadziłem. Wedle umowy.

– To dobrze. Bo się akurat świetny moment nadarza. Całe wojsko z obozowiska wyszło Wężymordowi na spotkanie.

– Dokąd?

– Na Rogobodziec.

Zbójca skinął głową. Miejsce było dobrze wybrane.

– Kto ich prowadzi?

– Bogoria.

Znów pokiwał głową. Mógł się spodziewać, że skoro wreszcie przyłączył się do rebelii, stary szlachcic nie pozwoli nikomu odebrać sobie komendy.

– Znaczy się – ciągnął coraz śmielej Chąśnik – na Lipnickim Półwyspie ledwie parę tuzinów zbrojnych zostało. Bogorii ludzi nie dostaje, tedy zebrał wszystkich, którzy mogli na koń siadać. Ale Kostropatkę zostawił, widać nie lubi klechy. – Uśmiechnął się wrednie. – I tak mi się zdaje, że trzeba się teraz ciszkiem do obozowiska zakraść, kapłana za kark ucapić i tak długo go dusić, póki nam co do joty nie wyśpiewa, gdzie skarbczyk ukryty i co się w nim jeszcze kryje. Jak uradziliśmy.

– Jak uradziliśmy – potaknął zbójca ale jakoś bez zapału.

Chąśnik nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.

– Tak się tylko chciałem upewnić – rzekł, popatrując bystro na herszta. – Tedy jutro ruszamy? O świcie?

– Ano o świcie – zgodził się posępnie zbójca.

– Tedy nie trapię was więcej. Nacieszcie się młodą żonką. Należy się wam – zakpił Pomorzec i cicho zamknął za sobą drzwi.

Nie zauważył Nieradzica, który kulił się w mroku za ozdobnym filarem. W ręku trzymał tacę z dzbanem wina i dwoma srebrnymi kubkami. Nie zaniósł ich jednak do komnaty zbójcy. Odczekał kilka chwil, póki kroki Chąśnika nie umilkły na schodach, po czym bez słowa odwrócił się i odszedł jak najciszej. Niepotrzebnie, gdyż Twardokęsek nie usłyszałby go, choćby tupał podkutymi butami. Złociszka bowiem poruszyła się znowu i zarzuciła mu nogę na biodro. Zbójca sapnął. Dziewczyna zachichotała.

– Wcale nie spałaś – oskarżył ją zbójca usiłując ignorować jej drobne, zręczne palce, które dotykały go w niezwykle ekscytujący sposób.

– Muszę doglądać interesu – wyjaśniła z kpiną. – Żebyś nie zdołał się wymknąć.

Potem jej palce przesunęły się jeszcze wyżej i zbójca nie zdołałby się wymknąć w żaden sposób. Zresztą nie miał ochoty. Zastanawiał się tylko, gdzie nabyła podobnych umiejętności. Bo przecież nie w kupieckiej kamienicy.

* * *

– Obudź się! – Złociszka gwałtownie otwarła okiennice i ostre poranne światło wypełniło komnatę.

Zbójca zacisnął powieki i nakrył głowę poduszką.

– Późno już?

– Świta dopiero – oznajmiła radośnie dziewczyna. – Ale wyglądają nas od dawna.

– Wyglądają? – Zdumiał się zbójca.

Nie przypominał sobie, aby jakieś pilne sprawy czekały na niego z rana, a po ostatniej nocy doprawdy potrzebował odpoczynku. Jednak dziewczyna bez miłosierdzia zdarła z Twardokęska puchową pierzynę.

– Wstawaj, leniuchu! – Rzuciła się na łóżko i połaskotała zbójcę po żebrach. – Mamy dużo do zrobienia.

Podskoczył jak łosoś dźgnięty ościeniem i schwycił ją za nadgarstki. Jak na złość, Złociszka wyglądała kwitnąco, tylko wargi miała z lekka opuchnięte, a policzki zaróżowione i podrapane zbójecką brodą. Radość aż z niej biła. Wyrwała się, zmierzwiła zbójcy włosy. Chwilami miał wrażenie, że traktuje go jak wielką lalkę. Było w tym coś uwłaczającego. Naburmuszył się.

– Zostawże mnie, niewiasto – burknął. – Wypocząć wreszcie muszę. Wczoraj cały dzień w siodle, a noc… sama pamiętasz – dokończył niezręcznie.

Złociszka znów zachichotała, zasłaniając usta palcami.

– Pamiętam – odparła, poważniejąc gwałtownie. – Ale czas, abyś ty sobie przypomniał, po co tu jesteś. Więc wstawaj. I tak długo pozwoliłam ci zabarłożyć.

Twardokęsek z najwyższą niechęcią opuścił nogi na ziemię. Złociszka podała mu naręcze przyodziewku.

– A gdzie kubrak? – zapytał zrzędliwie. – Przecie się burmistrzowi w koszulinie nie pokażę. Ani chybi śniadanie sute wyprawił, aby swego wybawiciela uhonorować.

– Zasznuruj mi suknię – rozkazała dziewczyna, obracając się do niego tyłem. Zbójca westchnął ciężko. Łapy miał wielkie, niezgrabne, toteż szło mu niesporo. – A wedle śniadania, toś się straszliwie omylił, mój drogi. Burmistrz uprzedzony, że pilno ci w drogę, więc nijakiej biesiady nie będzie.

– Co?! – wrzasnął zbójca i tak gwałtownie ściągnął sznurówki, że Złociszka pisnęła słabo, a powietrze ze świstem wyszło jej z płuc. Zaraz jednak z całej siły nastąpiła mężowi na stopę. – Au! – zawył i poluzował uchwyt.

Dziewczyna odskoczyła o dwa kroki, dysząc ze złości.

– Ani się waż… – wycedziła przez zęby.

Zbójca machnął na nią ręką, jakby uciszał dokuczliwą muchę, i usiadł, aby wzuć buty.

– Jak to biesiady nie będzie?

Złociszka uspokoiła się nagle i uśmiechnęła słodko.

– Ponieważ, mój drogi małżonku, wiele miesięcy temu dobiłeś z moim drogim ojcem targu. I zamierzam dopilnować, abyś dotrzymał słowa. Na szczęście twoi kamraci są tego samego zdania. Wozy naszykowane i wojsko czeka z wymarszem.

– Wymarszem? – powtórzył bezmyślnie.

– Na Lipnicki Półwysep. – Spojrzała na niego krzywo. – Po skarb rdestnickich kapłanów. Pamiętasz jeszcze? Coś ci się nie spieszy po naszą fortunę.

– Co nagle, to po diable – mruknął.

– A co się odwlecze, to i uciecze. Pozostała jeszcze jedna rzecz do zrobienia. – Znowu poweselała, a w jej niebieskich oczach pojawiły się złośliwe ogniki. – To! – Kopnęła owinięty w ciemną płachtę pakunek.

Ozwał się nieznaczny szczęk. Zbójca zaniepokoił się nagle.

Dziewczyna przyklękła i przecięła kordem skórzane pasy, którymi obwiązano tobół. Nawoskowane płótno rozchyliło się, odsłaniając przeszywanicę, skórznie, srebrzysty pancerz, nagolenniki i karwasze. Były nawet żelazne rękawice i hełm zwieńczony białą kitą. Wzmacniająca opaska dziwnie przypominała koronę. Twardokęskowi na chwilę aż dech zaparło ze zdumienia.

– Co to? – Z pretensją wymierzył palec w stertę uzbrojenia.

Miał dość doświadczenia, by od jednego rzutu oka oszacować jej wartość. Była cenniejsza niż ludna wioska na żalnickim pograniczu.

– Mój prezent ślubny. – Złociszka podeszła do zbójcy rozkołysanym krokiem, wspięła się na palce i pocałowała go w czubek nosa. – Wyszłam za ciebie, więc się nie możesz dłużej jak łachmyta ludziom na oczy pokazywać.

– Chybaś zdurniała, niewiasto!

Dziewczyna nie przejęła się zbytnio.

– Poza tym zawsze miałam chęć wyprawić rycerza do bitwy. – Przechyliła głowę na ramię i uśmiechnęła się z rozmarzeniem. – A potem stać w oknie i machać białą chusteczką, jak każda dobra żona. Zresztą cały Staroźrebiec na to samo czeka. – Podeszła do okna i pomachała energicznie do kogoś. Odpowiedział jej potężny ryk entuzjazmu. – Sami posłuchajcie.

Zbójca w dwóch susach przypadł do okna. Wychylił się ostrożnie i spojrzał w dół. Istotnie pod kamienicą mincerza zebrała się gromada motłochu.

Złociszka podeszła niepostrzeżenie i stanęła za jego plecami.

– Zdziwiony? Tutaj od wieku nie trafiło się podobne widowisko, więc wszyscy chcą popatrzeć, jak ruszacie na Rogobodziec, druhowi waszemu Bogorii na odsiecz.

Pociemniało mu przed oczami ze złości.

– Skąd niby o tym wiedzą?

– Jakoś się tak nowina rozeszła – odparła niewinnie. – A co?

– Nic! – rzucił z pasją. – Dobrze rozumiesz, smarkulo, że się na żaden Rogobodziec nie wybieram. Po co tedy naszykowałaś jasełka? Żeby mi na złość zrobić, że cię do Wiergów odsyłam?

127
{"b":"89257","o":1}