Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Pan Krzeszcz wielce sobie chwalił włóczęgę po paciornickim pograniczu. Do czasu jednak. Pewnego ranka bez ostrzeżenia ogarnął go rój Hurk Hrovke. Wiosna nastała piękna, kwiaty kwitły obficie i święte pszczoły wyroiły się jak rzadko. Ani się pan Krzeszcz obejrzał, jak obrały mu osła do gołego szkieletu, uprząż nawet zeżarły i cholewy butów. Samego szlachcica nie tknęły, co uznał za kolejny znak boskiej opieki. Nie miał wszakoż pewności, czy następnym razem będzie miał tyle szczęścia. Poza tym znużył się nieco samotną wędrówką, a żalniccy starostowie coraz bardziej następowali mu na pięty, bo wieść o aptekarzu, który jest zwiastunem moru, rozeszła się szeroko po okolicy.

Pociągnął więc na południe. Cniło mu się do rodzinnych stron, a i ciekaw był po trochu, jakże sprawy idą z lipnicką rebelią. Oczywiście nie wątpił, że Bad Bidmone nie dopuści, aby świętokradca zasiadał na tronie kniaziów. Ale pan Krzeszcz miał chęć popatrzeć, jak bękarcięta Smardza rzucą się sobie do gardeł. Było bowiem jasne, że tego lata Wężymord i Koźlarz staną wreszcie przeciwko sobie. Pan Krzeszcz nie żałował żadnego z nich. Wyschnięta ziemia krzyczała o krew. Po prawdzie miał nadzieję, że wymordują się, aby ją nasycić.

Ku jego szczeremu zdumieniu okazało się, że chłopskie gromady, które zostawił na północnym krańcu Wilczych Jarów, nie rozlazły się przez zimę. Biczownicy – sierotki, jak się zaczęli nazywać – zaszyli się wprawdzie głęboko w puszczy, ale ich gorliwość w służbie bogini nie osłabła bynajmniej. Unikali garnizonów Wężymorda, bo z regularnym wojskiem trudną mieliby przeprawę, ale wciąż napadali na okoliczne dwory, okrutnie szarpiąc szlachtę. Pan Krzeszcz doskonale rozumiał, że Pomorcy przymykali na to oczy, radzi z nieszczęścia zrewoltowanych panów braci. Podobno komendant Wilczych Jarów bez żadnego decorum popędził delegację miejscowych posesjonatów, która przyszła go błagać o opiekę przed pobuntowanym chłopstwem. Azaliż szabel nie macie? – miał podobno powiedzieć, a szlachta jak niepyszna wsiadła na koń i odjechała.

Brzydki grymas wykrzywił wargi pana Krzeszcza. Powiódł wzrokiem po gromadce biczowników, przytajonych w gęstych jaśminach, pod ścianą drewnianego wiejskiego kościółka. Ostatnimi czasy sierotki wielce nabrały śmiałości i nawet w biały dzień wypuszczały się w ludne okolice.

– Jakże tam? – zniecierpliwił się pan Krzeszcz, któremu nogi zaczynały cierpnąć od przykucania w chachmęci i chłód go przenikał od ziemi.

Siwowłosy chłop z obuszkiem za pasem wychylił się ostrożnie i przez uchylone okno zajrzał do świątyni.

– Wciąż gada – oznajmił, gdy na powrót opadł w zarośla. – Ale ludzi przy nim niewielu i tam mi się zdaje… Może skoczym, święty ojcze? – Popatrzył wyczekująco na pana Krzeszcza.

Szlachcic pogładził długą siwą brodę, po czym zatknął kłykcie za powrósło, którym się przewiązał. Z nawyku, bowiem jego wspaniały, dwustronnie tkany pas dawno przepadł, a oręża też żadnego nie nosił, prócz prostego korda do podrzynania gardeł. W razie napaści biczownicy własnym ciałem bronili proroka. Ale i tak pan Krzeszcz nie kwapił się zbytnio do zbrojnej potyczki, nawet jeśli w środku siedział jedynie wędrowny braciszek z dawniejszego zakonu Bad Bidmone.

Spod nastroszonych brwi łypnął ukradkiem na swoich ludzi. Sierotki usłuchają rozkazu, był pewien. Ale spomiędzy wszystkich nieprzyjaciół biczownicy najbardziej nienawidzili heretyckich sług Bad Bidmone, którzy ściągnęli na kraj gniew bogini, a teraz nakłaniali ludzi do służby Koźlarzowi, fałszywemu, świętokradczemu kniaziowi. Tymczasem mnich Bad Bidmone zapuścił się bardzo głęboko na terytorium, uważane przed sierotki za własne, i bez skrępowania wygłaszał kazania w opustoszałych kościółkach. Pan Krzeszcz dobrze wyczuwał intencje swoich ludzi. I wiedział, że jeśli każe im teraz odstąpić, ich żal i rozgoryczenie wnet zamienią się w złość.

– Dobrze – odezwał się szeptem. – Dwa tuziny ludzi za mną do bramy. Reszta pod oknami stanąć i tylne drzwiczki przytrzymać, aby się nie wymknęła liszka.

Tuż za nim szczęknął łańcuch korbacza. Błysnęła nasadzona na sztorc kosa.

* * *

Sługa Bad Bidmone pochylił głowę, wsłuchując się w modlitwę wiernych. Z żalem skonstatował, że nie zjawiło się ich wielu, ale też czasy przyszły paskudne i trudno się było dziwić. Pomorcy srożyli się w okolicy, kaźniąc wyznawców starej wiary, a gromady pobuntowanego chłopstwa okrutnie mordowały swoich osiadłych pobratymców. Tym bardziej uradowały go te dwa tuziny wieśniaków, które mimo czającej się zewsząd grozy przekradły się do zrujnowanego kościółka, aby wysłuchać pobożnej nauki.

Modlitwa dobiegła końca. Braciszek zamierzał wyłożyć teraz wieści o prawowitym dziedzicu żalnickiego tronu, które trzymał na potem, gdyż sprawy świeckie, choćby najzacniejsze, nie powinny następować przed świętymi. Drzwi jednak rozwarły się ze skrzypem i kapłan dostrzegł w końcu nawy grupę ludzi. Nie widział ich wyraźnie, bo w świątyni było mroczno, a stare oczy nie dopisywały mu jako pierwej.

– Witajcie, bracia. – Szeroko rozłożył ręce, zapraszając ich, aby podeszli bliżej. – W dobrą was godzinę bogini sprowadziła.

Tamci przybliżali się szybko. Kiedy byli w połowie pustej, obdartej ze wszelkich ozdób i sprzętów nawy, braciszek dostrzegł, że prowadzi ich potężny człek w siermiężnej sukmanie, przepasanej powrósłem. Miał długą, potarganą brodę, w której zaplątały się drobne gałązki i źdźbła trawy. Zmierzwiona siwa czupryna opadała mu na twarz, ale łyskały spod niej oczy, wściekłe i nabiegłe krwią. Braciszek cofnął się mimowolnie, kiedy spostrzegł kosy, kiścienie i siekierki w rękach ciżby, postępującej za plecami obcego. Znienacka tknęła go przerażająca myśl, że oto napatoczył się na samego heretyckiego proroka, który od zeszłej jesieni pustoszył okolicę, podżegając chłopów do buntów.

Jakby na potwierdzenie domysłu, jego słuchacze ocknęli się z oszołomienia i rozbiegli spiesznie na boki, ku oknom, które ziały pustką w poczerniałych ścianach. Pierwszy na dwór wyskoczył jasnowłosy chłopak, najmłodszy syn bednarza, i zaraz ozwał się jego krzyk, zakończony charkliwym skrzekiem. Nikt więcej nie próbował uciekać. Wieśniacy stłoczyli się tylko pod ścianami, szeroko rozwartymi oczami obserwując nadchodzących biczowników.

– Na twoją zgubę nas sprowadziła, fałszywy mnichu. – Przywódca heretyków wyciągnął rękę w kierunku mnicha, który na darmo kulił się za pulpitem. – Brać go!

* * *

Pan Krzeszcz z zadowoleniem przechadzał się po zbroczonych krwią deskach. Potyczka skończyła się szybko. Przerażeni wieśniacy nie opierali się, zresztą broni żadnej nie mieli, bo się jej nie ośmielili do świątyni wnosić.

– Ścierwo na postrach do gnojownika zrzucić? – zagadnęła pana Krzeszcza jedna ze świątobliwych niewiast, które przystały do jego kompanii.

– Cichaj, babo głupia! – Starszy człek, który niegdyś trudził się wypalaniem węgla drzewnego, popatrzył na nią spode łba, przerywając na chwilę wycieranie ostrza kosy. – Kudy chcesz po okolicy biegać, gnojówki szukając? Na kupę trupy zrzucić i tyle. Same z siebie zgniją. A postrach i tak będzie.

Pan Krzeszcz zamyślił się. Oparty o pulpit, przy którym niedawno kazał braciszek Bad Bidmone, przeczesywał palcami splątane kosmyki brody.

– Nie – orzekł w końcu. – Z bożego natchnienia gadała nasza siostra, choć słabego rozumu będąc, posłanie opacznie pojęła. Bo iście wszyscy oni – powiódł dłonią po martwych wieśniakach, których zwalono pod ścianą świątyni – gnój marny pod stopami bogini. Ale mierzwa potrzebna, aby drzewa rosły. Aby kwitły i owocowały na chwałę naszej pani. Dlatego ich tutaj nie zostawimy. Bo trzeba tę heretycką śmierć wykorzystać dla obfitszego plonu. Pomnicie święte sady, które niegdyś wokół każdej świątyni sadzono, by pokrywały się kwieciem na znak łaskawości naszej pani?

Kilka głów odpowiedziało skinieniem, jednak większość biczowników trwała w zasłuchaniu. Przeważnie i tak byli zbyt młodzi, by pamiętać, czym były Żalniki, zanim Zird Zekrun zszedł w głąb rdestnickiego przybytku i bogini znikła.

– Wykopcie tedy wokół świątyni doły – mówił w coraz większym uniesieniu pan Krzeszcz – i wrzućcie w nie trupy niczym mierzwę, z której kiedyś zakwitną kwiaty. A w usta każdego z nich włóżcie pestkę jabłka. Kiedyś wyrosną z nich potężne jabłonie, na znak, że bogini przyjęła naszą ofiarę.

Biczownicy pochylili głowy w oznace posłuszeństwa. Jakaś niewiasta rozszlochała się cicho z zachwytu.

– I odtąd zawsze tak będziemy czynili – dokończył pan Krzeszcz. – A teraz idźcie, aby przygotować drogę dla bogini. Czas dobiega końca.

* * *

Zbójca Twardokęsek usiadł ciężko na ławie. Łeb zwiesił, łokcie oparł na stole i tępym wzrokiem wpatrywał się w kopiastą misę kaszy jaglanej. Ochota do jedzenia odeszła go jakoś. Właściwie odeszła go nawet ochota do życia.

Minął szczęśliwie czwarty dzień od zniknięcia Koźlarza. Pomorckie zagony nie kręciły się blisko obozowiska, ale zbójca z wolna dochodził do wniosku, że pomniejszy napad byłby miłą odmianą. Przynajmniej rozerwałby się trochę, łeb komuś czekanikiem rozszczepił, poweselał ździebełko. Bo dowodzenie obozowiskiem nie radowało go ani trochę.

Od samiuteńkiego ranka ganiał jak zając po wygonach. Ledwie koszulę wciągnął, a zawołali go do przystani, gdzie łódź na wodę spuszczano. Potem kolczugi nowe oglądał w kuźniach, w komorze zapasy liczył i młodziaków przepytywał, co do kompanii wstąpić chcieli. Na obiad z kolei zleciała się gromada okolicznej szlachty. Zbójca tak był znużony, że przegnałby ich najchętniej gdzie pieprz rośnie. Ale Narzazek mu podszepnął, iż Koźlarz miał zwyczaj z panami przy obiedzie radzić. Chcąc nie chcąc, musiał Twardokęsek przystać na kompanię. Że zaś panów było sześciu, obsiedli go niczym kruki wisielca. Nie tylko ciągle gadali, ale jeszcze po każdej mądrej przemowie spoglądali na zbójcę znacząco, czekając odpowiedzi. Męka to była, nie obiad. Zbójca spocił się jak mysz i ani pajdy chleba nie zdołał dogryźć. Wszystko rozdziobali.

82
{"b":"89257","o":1}