Литмир - Электронная Библиотека

Ledwie pożegnał szlachciurów, musiał na majdan lecieć i łuczników ćwiczyć. Jak skończył, chłopak przybiegł z gospody przy trakcie, że się Pomorcy do strażnicy zjeżdżają. Zwołano naradę. Narzazek przytargał jakieś mapy, sprowadził kilku znaczniejszych komendantów i wojaków sławnych i aż do zmierzchu dręczył zbójcę rozważaniami, jakie nowe łajdactwo szykują Pomorcy. Nawet Kostropatka przylazł, choć miał dość rozumu, by nie kłapać gębą. Wreszcie rozeszli się – z niczym – ale na zbójcę już czyhał Cherchel, któremu się marzyła nowa wyprawa na południe.

Twardokęska straszna gorycz zdjęła. Niby Cherchel miał rację. W obozowisku była mnogość narodu, a zapasów nie dostawało. Jednak zbójca wierzył, że kamraci poczekają trochę na niego i nie ruszą, póki się książątko nie przywlecze z powrotem na Półwysep. Tymczasem jeszcze za poprzedniej bytności w obozowisku bard pobratał się z wiergowskimi kowalami i zachwycił wielkimi okutymi wozami. Dobrał sześć tuzinów pleczystych drabów spomiędzy Leśnej Straży. Włóczył się z nimi po okolicy, ćwiczył i musztrował. Teraz zaś tylko przebierał nogami, aby pociągnąć na południe i sprawdzić, jak się spiszą w pochodzie. Ani myślał czekać, aż się zbójca od obowiązków wymówi.

Zbójca kolejny raz przeklął własną głupotę. Jakby się nie dał Koźlarzowi skusić zaszczytem i komendą, jutro o świcie ruszałby z kamratami na gościniec. A tak nie mógł nawet ugasić żałości gorzałką. Onegdaj dwóch młokosów łby sobie poszczerbiło szablami, spiwszy się pierwej, więc ich z Twardokęskowego rozkazu oćwiczono na majdanie za niesubordynację. Nadto zbójca jak nim jeszcze pierwsza cholera trzęsła, pijaństw wszelkich zabronił, a wódkę całą do morza wylać kazał. Ani mu przez myśl przeszło, że Szydło złośliwie rozkaz wypełni i do ostatniej kropli osuszy zbójeckie zapasy.

Skrzypnęły otwierane drzwi. Twardokęsek nie podniósł głowy.

– Czego? – ryknął z niechęcią.

– Oj, nie dopisuje humorek, nie dopisuje – ozwał się od progu rozradowany głos Bogorii.

Przez moment zbójca miał ochotę go zabić.

– Gadali mi ludzie, jak was książę nagrodził i zaufaniem obdarzył – ciągnął Bogoria, przysiadając się bez ceremonii. – Fiu, fiu, komenda nad całym naszym lipnickim obozowiskiem. Nic, tylko powinszować.

– Dajcie wy mi spokój z takim zaszczytem! – prychnął zbójca.

– No, honor przecie wielki. – Szlachcic wydął wargi, niby to z podziwem, lecz z miny dawało się zgadnąć, że kpi. – Dobrze ludzie powiadali, że was zeszłej zimy zbójeckim hetmanem obwołali. Może być, że wielkim panem zostaniecie, po prawicy naszego księcia będziecie zasiadać.

Twardokęsek spojrzał na niego spode łba.

– Czemu nie? – zdziwił się fałszywie Bogoria. – Wojna niejednej pięknej fortunie dała początek, a wyście wojownik przedni, nadto zwajeckiej kniahinki druh. Ponoć się będzie nasz książę z nią żenił. – Popatrzał bystro ku zbójcy.

Ten tylko wzruszył ramionami. Nie miał ochoty gadać z Bogorią o Szarce.

– Et, markotni dzisiaj jesteście jako baba stara. – Szlachcic zniecierpliwił się. – A ja z dobrego serca szmat taki się wlokłem, by was w potrzebie wspomóc, zagadać, trunkiem pokrzepić. No, aleście może za bardzo wyrośli, aby się ze starym kamratem napić?

– Gorzałki nie mam – burknął zbójca choć coś mu mówiło, że Bogoria wie dobrze o jego rozkazie i drażni się tylko.

Nie omylił się.

– Toć was poratuję. – Szlachcic rozpromienił się. – Kiep byłbym, a nie szlachcic, gdybym druha o suchym pysku zostawił. Kazałem baryłeczkę pod chatę podtoczyć.

– Pić zakazałem.

– No, nie może być? – Bogoria zdumiał się nieszczerze. – Jakże tak? Wy? Sławetny zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy?

Zbójca zezłościł się nieco.

– Ot, zwyczajnie. Tutaj dużo narodu w kupie siedzi, wszyscy pod bronią, tedy o zaczepkę łatwo. A jak trzeźwi będą, jeden z drugim pomyśli, nim łby sobie poszczerbią. Bo burd też zakazałem. A co? Nie będą mi tu bruździć. Spokój ma być. A jeśli nie, baty dawać każę na gołe zadki. Szlachcic nie szlachcic. Mnie tam wszystko jedno.

Bogoria ze spokojem wysłuchał zbójeckiej perory. Tylko drobny, ironiczny uśmieszek nie schodził mu z gęby.

– A gdzie swoboda? – zadrwił na końcu. – Gdzie dusza wasza zbójecka?

– W dupie mam swobodę! – prychnął zbójca. – Przecie tu jak w mrowisku. Kłębi się wszystko, kotłuje. Wciąż się kłócą, nieustannie chcą czegoś. Narady jakieś czynią, gości zapraszają. Żyć mi się odechciewa od nieustannego zamętu. Niech choć porządek będzie, bo przyjdzie się obwiesić.

– Całą zimę obiecywał książę, że z wiosną zacznie się wojowanie – odezwał się poważniej szlachcic. – Tedy się ludzikom ręce z niecierpliwości trzęsą.

– A co mnie czynić, skoro książę precz popłynął? – zapytał posępnie zbójca. – Tylko za mordę ich dzierżyć, żeby się z nudów nie powybijali.

– No, myślę sobie – szlachcic podrapał się po głowie – że nie utrzymacie ich w ryzach. Słoneczko mocniej przygrzewa, więc chciałby się człek zabawić. Sami wiecie. Pohulać ździebko po trakcie, pomorckich łbów naszatkować, z dziewkami się połajdaczyć…

Twardokęsek przełknął ślinę.

– Książę zakazał drażnić Pomorców. Mamy na rzyci siedzieć do jego powrotu.

– Kiedy morze niespokojne wiosną. – Bogoria zacmokał językiem. – Nie wiedzieć, ile przyjdzie czekać. Może i miesiąc.

Zbójca poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku ze zgrozy.

– Przecie nie będziecie się tutaj taki szmat czasu marnować – ciągnął dalej szlachcic. – Skapcaniejecie bez nijakiego pożytku. A mnie tak przez łeb przeszło… Widzicie, szykuje się w Wilczych Jarach okazowanie. Pomorce przegląd robią – wyjaśnił, bo zbójca tylko potrząsnął głową na znak, że nie pojmuje. – Całe pospolite ruszenie ściągnie do Czymborskiej Debrzy. Można by się przy tym nieźle zabawić. Nie żeby książęcy rozkaz łamać – zastrzegł się szybko. – Co to, to nie. Ale jakby tam Pomorcy naszych bili, a wy byście przez przypadek z ludźmi w pobliżu stali, grzech byłby ziomków nie wspomóc, czyż nie?

Twardokęsek poczuł, jak z nagła wracają mu siły. Poderwał się i podszedł do okna.

– Hej tam! – huknął, odmykając lekko okiennicę. – Niech no który antałek miodu przyniesie. Bo my tu jeszcze z mości Bogorią chwilę pogwarzymy…

* * *

Podkomorzy gapił się przez okno na ogród, gdzie bzy właśnie rozkwitały mnogością białego i liliowego kwiecia. Ręka z biczykiem chodziła mu jednak bez przerwy i z całej postawy przebijała niezmierna irytacja. Pisarz tymczasem zamknął kałamarz, pióra zamknął w penale i posypał piaskiem list wypisany niechlujną kursywą. Potem spokojnie sięgnął do kieszonki watowanego kubraka, włożył do gęby kilka dyniowych pestek i jego siwe, nierówno przycięte wąsy poczęły poruszać się miarowo.

– Dosyć! – Podkomorzy chodził wzdłuż okien, bijąc się szpicrutą po cholewie wysokiego buta. – Przecież nie może to być! Przecież krotochwila czysta! – Spojrzał z wyrzutem na gościa.

Pisarz skrzywił się niechętnie. Gościem był podstarości Chabina, którego skryba prawdziwie nie lubił, mając go za krętacza i nędzarza, przy tym butnego niezmiernie, jako często między żebrakami bywa. I wcale mu się nie podobało, że pan podkomorzy dopuszcza chudopachołka do konfidencji. Owszem, z Chabiny była pewna korzyść. Jazgotliwy szlachetka za garść srebra znosił wszelkie nowiny, rozwodząc się obszernie nad nastrojami panów braci. Ale pisarza i tak nieodmiennie złość zdejmowała, kiedy patrzał, jak w swych buciskach wiechciem wypchanych podstarości kręci się i kryguje przy pańskim stole.

Jednak dzisiejsze nowiny sprawiły, że i Łykut nadstawił chciwiej ucha. Gadano o rokrocznej lustracji szlachty. Pan podkomorzy bardzo zgrabnie wymówił się z niej opuchliną nóg, która go trzymała w łożu dwie niedziele i bez uszczerbku na zdrowiu precz zeszła.

– Bo to prawdziwie nie okazowanie było, jeno pośmiechowisko! – wypalił podstarości. – Dostali my rozkaz, żeby się szlachta zjechała na pole wedle Czymborskiej Debrzy. Wnet poszedł hyr po okolicy, że chce nas kniaź na nową wojenkę wyprawić. Nietrudno zgadnąć, przeciwko komu. A tu każdy ma na Półwyspie Lipnickim kumów i pokrewieńców…

Pisarz chrząknął ostrzegawczo od swojego pulpitu i strzyknął podstarościemu pestką popod same buty – w dworcu nie należało rozprawiać o rebelii ani wymieniać imienia marnotrawnego syna, który bezczelnie zbiegł na Półwysep Lipnicki. Jednak wcale nie otrzeźwił Chabiny. Podstarości nadął się tylko i poczerwieniał jak gąsior, bo był człowiek sierdzisty i do gniewu szybki. Już gębę rozwierał do krzyku, kiedy zmitygował się gospodarz.

– Wolniście, mości Łykucie – odprawił krótko pisarza. – Nie będziem was więcej potrzebować. Aby księgi zostawcie, przejrzę je jeszcze przed wieczerzą.

Skrybent zamruczał niechętnie pod nosem, ale posłusznie powlókł się przez izbę, znacząc ślad kępkami dyniowych łusek. Na progu zdjął czapkę i pokłonił się z prześmiewczym uniżeniem. Skoro jednak pan nie popatrzał w jego stronę, uszczypnął tylko boleśnie zaczajoną u drzwi posługaczkę. Dziewczyna, przydybana pod pańską izbą, zapiszczała płaczliwie, przestraszona, że każą ją wysmagać za wścibstwo. Pisarz ani myślał czekać na lamenty i zaklęcia. Pociągnął babę w sionkę od kuchennego korytarza i zadarł jej spódnicę wyżej pasa.

Dziewczyna kwiknęła, kiedy pchnął ją gołymi pośladkami na beczkę z ogórcami. Potem przymknęła zapuchłe oczy i beznamiętnie poddała się skrybowym zabiegom. Właściwie było jej wszystko jedno. A skryba Łykut szybko zapomniał o arkanach wilczojarskiej polityki, nad którą radzono w izbie. Był człowiekiem prostym i gusta też miał nieskomplikowane.

– Ściągnął naród z całej okolicy wedle rozkazania, a jakże! – ciągnął w izbie podstarości. – Co czynić, skoro po strażnicach więcej pomorckiego wojska, niż my przez tuzin lat oglądali?

– Słyszałem, że nawet chodaczkowie z Wyszkowego Parowu przywlekli się na chłopskich kudłatych chmyzach – wtrącił niezobowiązująco podkomorzy.

– Ano. Aż śmiech brał patrzeć. Naród rosły, jeno tak ubogi, że i po dwóch na jednego konika powsiadali. Ale jechali dumnie, żadnego dworu ni sioła nie omijając. Każdy miał jakieś żelezo do pasa przywiązane na podartych rapciach. Ten po dziaduniu karabelę, inszy zasię berdysz w garści trzymał pogięty i przerdzewiały. Na grzbiet przeszywanice wdziali wytarte, co zeń paździerze wyłaziły i insze wiechcie. A na zadkach mieli portki skórzane, łatami naszyte, w których kmiotkowie z wiosną gnój po polach rozrzucają.

83
{"b":"89257","o":1}