Wicher rzucił Zarzyczce w twarz kłąb czarnego, cuchnącego dymu. Niewiasta, która płonęła na stosie, nie była wiedźmą. Nie była też nikim innym, nikim wartym pamięci, tylko zwyczajną wiejską babą o włosach ściśle upiętych pod czarną chustką. Nie poruszyła się, nie wydała żadnego dźwięku. Zresztą nie żyła już wtedy, gdy kat przywiązał ją do sosnowego dyla na kupie bierwion i chrustu.
– Nie potrzeba nam więcej wrzaskliwych męczenników – powiedział sucho Wężymord, kiedy pachołkowie wlewali między zaciśnięte zęby skazanej napar z trujących jagód. – Ale te napaści muszą się wreszcie skończyć.
Wraz z nastaniem mrozów w Żalnikach uspokoiło się trochę. Szalony prorok, który nazywał Zarzyczkę plugastwem i żądał jej śmierci, zapadł się w dzikie puszcze na paciornickim pograniczu i jego wysłanników nie oglądano więcej w Uścieży. Dopiero cztery dni temu wichry podniosły się nad Cieśninami Wieprzy i zimno zelżało nieznacznie. Pierwszy raz od wielu dni Zarzyczka zeszła na dziedziniec i zatrzymała się u studni, jak zwykły czynić przed nią tuziny pań uścieskiego zamku – przywilej małżonek władcy, które właśnie tam rozdzielały jałmużnę i słuchały próśb. Rozdała sakiewkę srebra pomiędzy gromadkę wynędzniałych dzieci, zmierzwiła włosy szczerbatego ulicznika i chciała iść dalej, kiedy drogę zastąpiła jej blada kobieta z podróżną sakwą przewieszoną przez ramię. Uczepiony jej spódnicy rudowłosy chłopiec zatoczył się na chudych, koślawych nóżkach. Mimowolnie podtrzymała go, nim upadł w błoto i końskie nieczystości.
Przez chwilę krótką jak oddech Zarzyczka widziała oczy jego matki ponad krawędzią kaptura, żółtobrązowe, z wielkimi ciemnymi punktami niemal przesłaniającymi źrenice. Potem kobieta jęła złorzeczyć i wykrzykiwać klątwy, a kaptur opadł na plecy, odsłaniając oblicze. Właściwie już nie twarz, lecz maskę pokrytą ledwo przyschniętymi strupami i siną wybroczyną. Studnia, pomyślała z przerażeniem księżniczka, która bardzo dobrze pamiętała, jakim sposobem szczuracy pokonali Kopienników. Zatruli naszą studnię.
Jest powód, aby nas nienawidzić, pomyślała księżniczka, spoglądając w płomienie. Nie mamy ani mieczy wykutych w nieludzkich kuźniach, ani żmijowych harf, które usypiają dzikie zwierzęta. Więc po kolei kradniemy naszym ludziom potężnych bogów ponad chmurami, dobrotliwych władców w ich kamiennych zamkach i wędrownych braciszków, którzy wróżą pomyślność i urodzaj. A na końcu nawet tępe noże o rękojeściach z chropawego drzewa.
Nie mamy nic prócz ognia, pomyślała. Zbyt mało, by kogokolwiek powstrzymać.
Palce Wężymorda zacisnęły się na jej ramieniu.
– Sama litość też nie wystarczy – powiedział. – Czy chcesz pozwolić się zabić?
Nie wiem, pomyślała. Może.
Przez całą zimę Zarzyczka śniła o śmierci. W majakach drzwi chaty kołysały się na zerwanym zawiasie i biegła ku nim wzdłuż rzędów słoneczników i malw tylko po to, by potknąć się w progu o martwe dziecko. Albo znajdowała je pomiędzy jabłoniami, na wpół zakopane w stercie zgrabionych liści, z twarzą tak stratowaną kopytami, że nie mogła rozpoznać rysów. Nadziane na żerdź w kopcu siana na stoku wzgórza, z oczyma wydziobanymi przez ptaki. Powieszone na belce tuż przed paleniskiem z wydobytych ze strumienia otoczaków. Rozszarpane przez psy na podwórcu.
Każdy sen był inny. Tylko dziecko nieodmiennie umierało i nie mogła choćby tylko zobaczyć jego twarzy.
Jeśli było w tych majakach ostrzeżenie od bogów, nie potrafiła go zrozumieć. Nie widziała nawet, skąd przychodzą mordercy. Każdej nocy biegła coraz szybciej, lecz nigdy dość prędko, by ich zaskoczyć. Czasami zdawało się jej, że dostrzega wysoko na stokach sylwetki jeźdźców w szpiczastych kapturach kapłanów Zird Zekruna. Jednak słońce świeciło prosto w oczy i nie była pewna. Budziła się z rwącym bólem w piersi i wargami przegryzionymi do krwi. I nic nie rozumiała.
Wężymord zaś musiał słyszeć jej sny, podobnie jak potrafił usłyszeć każdą z niewypowiedzianych myśli tamtej nocy w wiejskiej świątyni Zird Zekruna, kiedy opowiedział jej o istocie łączącego ich przekleństwa. O nic jednak nie pytał. Sny oddalały ich coraz bardziej, a zima nie przyniosła żadnego ukojenia.
Milczenie pomiędzy nimi stawało się z każdym dniem głębsze. Ale czasami w czworokątnej komnacie wieży alchemiczek dobiegał ją znienacka przyspieszony oddech Wężymorda. Przywoływał ją. Ściany zamku zaczynały nagle pulsować obcym rytmem. Poszum jego oddechu otaczał ją ze wszystkich stron, zrazu nieznaczny, potem coraz ostrzejszy i donośniejszy. Milkł dopiero wtedy, kiedy potykając się o własną suknię, wchodziła do wielkiej sali. Nie miała wówczas pewności, czy Wężymord ją widzi, jego źrenice były zwężone i zupełnie nieludzkie. Zmieniały się dopiero wtedy, gdy siadała tuż obok, pośrodku gromady biesiadujących Pomorców, i dotykała palcami jego nagiej dłoni. Nigdy nie pytała, co się z nim dzieje w podobnych chwilach.
Ich spojrzenia nie spotykały się ponad głowami innych, lecz opętańczy stukot w piersi Zarzyczki ustawał i przez moment nie myślała o martwym dziecku ze snów. Nie myślała zupełnie o niczym prócz długich palców swego męża, nerwowo drgających na płachtach pergaminu, o zbielałej bliźnie u nasady kciuka, którą obrysowywała wargami tak często, że potrafiłaby ją wyrzeźbić w marmurze nagrobka. Dopiero przy Wężymordzie zachłystywała się nagle powietrzem, nagrzanym i pachnącym od balsamicznych szczap, a spłowiałe barwy poczynały pogłębiać się i ożywać, jakby ktoś zdarł z nich przezroczystą zasłonę.
Niczym ćmy, myślała. Krążymy wokół siebie jak ślepe ćmy wokół kaganka.
Nie sądziła, by frejbiterzy słyszeli, jak w komnacie wibruje moc wysnuta z kryształowych strzałek Fei Flisyon. Jednak buńczuczne śpiewki milkły niczym ścięte nożem. Bali się. Gdyby Pomorcy pojmowali naturę własnych strachów, uciekaliby, nim padnie na nich cień przeklętej żalnickiej księżniczki, która została małżonką ich władcy.
Nie dbała o nich w tych rzadkich chwilach, gdy jej palce stykały się z dłonią Wężymorda nad kielichem, a bard śpiewał powolną pieśń o śmierci Thornveiin, której miłość zmieniła Krainy Wewnętrznego Morza w dymiące pogorzelisko. Pozwalała dolewać sobie ciężkiego wina i tępy ból w skroniach przygasał odrobinę. Upijała się, a ramię Wężymorda obejmowało ją wpół. I pamiętała tylko, że niósł ją po krętych schodach do ich komnaty o oknach wychodzących na Cieśniny Wieprzy. Ale kiedy jej dotykał, pod zaciśniętymi powiekami widziała roztańczonych żmijów, ostre smugi z żywego ognia spadające w zmętniałe źródło Ilv i stada gołębi podrywających się ponad wieże cytadeli. Ciemność była pełna szeptów. Nie wiedziała tylko, czy nadal słyszy głos Wężymorda, czy też sny Szalonej Ptaszniczki wołają do niej obcymi imionami.
Za dnia jednak oboje skąpili słów z taką zaciekłością, jakby milczenie stało się ich własną bronią w walce z naznaczonym przez Zird Zekruna przeznaczeniem. Śnieg padał z każdym dniem gęstszy, a wraz z nim cisza stawała się coraz większa.
Miała wrażenie, że zamknięto ją pośrodku przezroczystej bańki, która otacza kochanków na obrazach starych mistrzów. Spojrzenie Wężymorda przesuwało się wokół niej, po czerwonej draperii na ścianie, smukłej arabesce na kapitelu kolumny i pociemniałym od dymu belkowaniu. Kiedy wychodził z komnaty, pragnęła przytrzymać dłoń nad płomieniem świecy tak długo, aż rozejdzie się swąd spalonego mięsa, a ona obudzi się wreszcie. Zamiast tego szła do wieży alchemiczek i zaciskała palce na odłamku zwierciadła Nur Nemruta. Dopiero ból przywracał pewność, że legenda nie pochłonęła jej na dobre, że zostało jeszcze coś, prócz tamtych dwóch kryształowych strzałek, które przerosły ich jak ciemne ziele.
Być może była to miłość – nie umiała zgadnąć. Jednak kiedy pochylała się nad szachownicą z dwubarwnego drewna, jej palce pamiętały ruchy drobnej dziewczynki ze strażnicy, która nie istniała w żadnej z Krain Wewnętrznego Morza. Z każdą przesuniętą figurą przeznaczenie podpełzało coraz bliżej – Irshia, Szalona Ptaszniczka i długi szereg kobiet o obcych imionach. Bogowie naginają nasz los w znajomy kształt, powiedziała kiedyś jasnowłosa córka Suchywilka. Ale dopiero teraz Zarzyczka dostrzegała, jak przemożne były wzorce, w które ich wpisano. Wspomnienia Szalonej Ptaszniczki ogarniały ją ze wszystkich stron, obrazy tak natrętne i nieodparte, że chwilami nie wiedziała już, co wydarzyło się naprawdę, a co jedynie zobaczyła w zwierciadłach Nur Nemruta. Coraz częściej twarz pana cytadeli przesłaniała oblicze Wężymorda i trudno, bardzo trudno było jej znaleźć ścieżkę prowadzącą z powrotem ku mężczyźnie, który poprzedniej jesieni przybył po nią do Doliny Thornveiin.
Być może naprawdę jestem opętana, pomyślała, odwracając twarz od dopalającego się stosu. Przez tyle tygodni śniłam duszne sny i zwlekałam, tymczasem legendy pieniły się wokół jak dzikie ziele, nie dbając o moje strachy. Powinnam była zapytać, a nie czekać, aż obłąkany prorok zacznie nas zabijać.
– Czy zrobiłbyś to? – odezwała się, zdumiona, jak łatwo przychodzą te słowa. – Gdybym spytała tamtej nocy, kiedy spadł śnieg, zamiast opłakiwać śmierć dziecka, które się nie narodziło. Czy wówczas odszedłbyś ze mną z Uścieży?
– Nie wiem. – Głos Wężymorda był zupełnie płaski. – Być może. Jednak Zird Zekrun zdołałby mnie odnaleźć, a z Gór Żmijowych jest zbyt daleko do Wewnętrznego Morza.
– Zbyt daleko?
– By żyć – odpowiedział po prostu. – Sorelki są morzem, samą jego istotą. A ja jestem nimi.
– I czymś jeszcze.
– Tak. – Zmrużył lekko oczy. – Pamiętam. Pamiętam śnieg i wilki. I zwiotczałe ciała żmijów w źródle Ilv.
Powoli obróciła się ku niemu, świadoma, że póki Wężymord nie da znaku, cały dwór będzie siedział na drewnianych ławach i nie odważą się odejść ni na krok od kikuta spalonego pala. Niech czekają, pomyślała. I niech patrzą.
– Trzy pokolenia temu – rzekł wreszcie Wężymord – Żalniki zbierały haracz z wysp, które miały potem połączyć się w ziemię Pomortu. Płótno, jantar, złoto. A także trzy tuziny kobiet i trzy tuziny mężczyzn na ofiarę dla Bad Bidmone. Co jesieni na wyspy przypływali kapłani bogini z dwoma mosiężnymi kociołkami pełnymi kości. Sześć tuzinów z nich pociągnięto czerwoną farbką. Kapłani całe tygodnie wędrowali od osady do osady, od dworca do dworca, póki każdy z wyspiarzy nie wyciągnął losu i nie przekonał się, czy nie spoczęła na nim łaska bogini. Tak właśnie to nazywali. Łaską bogini.