Umilkł, zapatrzony w szare niebo tuż ponad krawędzią cytadeli. Nie śmiała go ponaglać.
– Mieliśmy zamek – odezwał się po chwili. – Właściwie nie zamek, tylko donżon z czarnego kamienia, niewiele większy od wieży alchemiczek. Ojciec latem prowadził wyprawy na brzegi Skalmierza, zimą wysyłał łodzie na północny szlak biełuchy. Pamiętam zapach beczek solonej ryby i kobiety cerujące sieci na podwórcu przy kuchniach. I pamiętam, jak moja matka wyciągnęła czerwony los. Miała długie jasne włosy splecione w pojedynczy warkocz i szła od strony sadu z fartuchem pełnym jabłek. A kiedy wyciągnęła los, wszystkie jabłka potoczyły się w trawę. To też pamiętam bardzo wyraźnie. I jej błękitny płaszcz. Łopotał na wietrze, kiedy płynęła przez cieśninę łodzią pełną kapłanów i żalnickich wojowników.
– Na ofiarę? – Zarzyczka potrząsnęła głową. – Dla Bad Bidmone?
– Pamiętasz sad wokół rdestnickiego przybytku? Nie, nie możesz pamiętać. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Twój dziad wojował ze Skalmierzem i na gwałt potrzebował przychylności bogini. Zatem każdego z pomorckich wybrańców zakopywano żywcem w ziemi, a kiedy skonał, w jego ustach sadzono nową jabłoń. Na chwałę Bad Bidmone. Na wyspach palimy naszych zmarłych na stosach, dlatego ojciec kazał mi przysiąc, że spalę drzewo mojej matki. Ale w Rdestnikach było wiele, wiele tuzinów ofiarnych drzew. Więc kiedy twój brat zabił boginię jej własną mocą, spaliłem wszystkie. Całe miasto i każdą ze świętych jabłoni.
– To… nieprawda – zdołała wreszcie powiedzieć. – Nie poświęcaliśmy jeńców bogini, nigdy.
– Nie – zgodził się beznamiętnie Wężymord. – Twój ojciec miał zwyczaj wbijać jeńców na pale i przyozdabiać ich głowami palisadę wokół zamku, co zresztą nikomu nie uwłaczało nadmiernie, gdyż podobnie czynił z własnymi dostojnikami. Jednak za jego panowania kapłani nie wyprawiali się na wyspy po wybrańców i nie sadzono nowych jabłoni w gaju bogini. Bo po prostu nie było już wysp. Pomort miał własnego pana.
Ponieważ pewnego dnia niebieskooki mężczyzna zszedł do jaskiń Zird Zekruna i poprosił go o zemstę, pomyślała. A potem wymordował żmijów.
– Czy było warto? – spytała cierpko.
– Ich zapytaj. – Skinął głową ku gromadzie wyspiarzy, którzy zasiadali w pierwszych rzędach podium, butnie rozpychając się pomiędzy żalnickimi dworzanami.
– Wolałabym spytać twojego ojca.
– Mój ojciec… – powtórzył Wężymord, a księżniczce w jednej chwili przypomniały się wszystkie opowieści o zamku zmiecionym przez rozszalałe morze. – Mój ojciec przewodził tym gołodupcom, co żuli własne cholewki. Kiedy więc kapłani Bad Bidmone odpływali z matką, wielu gołodupców chciało się na nich zasadzić przy nabrzeżnych skałkach. Tyle że twój dziadek miał dość okrętów i wojska, żeby najechać i zdziesiątkować całe wyspy. Tak właśnie żalnicki kniaź uczynił cztery pokolenia wcześniej, po czym zmusił naszych thanów, aby rokrocznie posyłali daninę Bad Bidmone.
– Thanowie?
– Starszyzna. – Wężymord wzruszył ramionami. – Ci, którzy mieli okręty i zbierali wolnych towarzyszy na rajdy. Rzadko kto o tym pamięta, ale na wyspy z dawien dawna ściągali uciekinierzy z Krain Wewnętrznego Morza. Z Sinoborza, Żalników, Skalmierza, nawet ze Szczeżupińskich Wysp. Żeglarze, pańszczyźniani chłopi, co uprzykrzyli sobie pracę na cudzym gruncie, wygnańcy z pańskich dworów, młodsi szlacheccy synowie, dla których zabrakło ziemi. Tak właśnie powstali frejbiterzy, wolna kompania. Na wyspach nie czekała ani żyzna ziemia, ani kopalnie, ani żaden inny dobytek, na które połaszczyłby się któryś z sąsiadów. Ale było dość miejsca, żeby się osiedlić, i żadnego pana, aby zbierał daninę. Każdy z osadników siedział na własnej ziemi i innym nie wchodził w drogę.
– Jak Zwajcy.
Skrzywił się.
– My nie sprzedawaliśmy swoich mieczy na służbę obcym władcom. I nigdy nie znaliśmy jednego kniazia.
– Póki nie powiodłeś ich na Żalniki.
Usta Wężymorda znów drgnęły, ale opanował się. Zarzyczka właściwie nie wiedziała, dlaczego usiłuje go rozwścieczyć. Być może z powodu tych wszystkich nocy, kiedy pozwolił jej śnić o śmierci dziecka. Nie wiedziała. I nie mogła się powstrzymać.
– To było dużo, dużo później – odpowiedział Wężymord. – Najpierw ojciec wziął mnie za rękę, poprowadził do kapliczki naszych przodków w grocie u podnóża zamku i kazał przed nimi przysięgać, że pewnego dnia Żalniki zostaną upokorzone równie głęboko, jak my, kiedy patrzyliśmy, jak zabierają nasze kobiety, i nie mogliśmy nic zrobić. Więc sądzę, że mój ojciec jest zadowolony.
– Był szczęśliwy po przyjściu Zird Zekruna? – Niecierpliwie odrzuciła włosy z czoła. – Kiedy z jednej niewoli popadliście w drugą, dotkliwszą?
– Nie wiem. – Dopiero teraz Wężymord popatrzył wprost na nią. – Rzucił się na miecz jeszcze tamtej samej nocy, kiedy zabrali matkę.
Poczuła, jak krew uderza jej na policzki.
– Dorastałem w ruinach wieży, z gromadą zdziczałych kóz – ciągnął. – Sam, bo słudzy rozbiegli się, gdy tylko usłyszeli o śmierci pana. Wcześniej rozgrabili wszystko, co dało się wynieść, i podłożyli ogień pod dworzec – jeśli na wyspach upada ród, to upada ze szczętem. Wreszcie zacząłem chodzić na rajdy, zrazu nad cudzym wiosłem, potem na własnym okręcie. A jeszcze później wyprawiłem się do grot Zird Zekruna. Resztę znasz.
Jak mój brat, pomyślała. Zupełnie jak Koźlarz.
– Nie – odparł sucho. – Sieroty po frejbiterach nie jeżdżą w kohorcie boga z widmami bohaterów i nie noszą na plecach ostrza wykutego w ogniach Kii Krindara. Sieroty po frejbiterach rozbijają małże białymi kamieniami i boją się rozpalić nocą ogień, aby nie przywabić łowców niewolników. Sieroty po frejbiterach żebrzą w gospodach o resztki pieczonej ryby i bardzo nisko kłaniają się szyprom z obcych okrętów. Nigdy nie byłem podobny do twojego brata. W niczym.
– A do mnie? – spytała szeptem.
Coś się zmieniło w jego oczach i pojęła, że dopiero teraz zdołała go dotknąć.
– Chodźmy stąd! – Podniósł się gwałtownie, nim zdążyła cokolwiek więcej powiedzieć. – Szaty już wystarczająco przesiąkły smrodem. Goście do nas jadą.
– Kto?
– Poselstwo z Paciornika. – Dał znak dworzanom, że mogą powstać, i ujął ją pod łokieć. – I kapłanki Hurk Hrovke, ponoć z orędziem od najwyższego kolegium.
Wzdrygnęła się. Dziwne, lecz mimo wszystkiego, co dotychczas oglądała, służki Hurk Hrovke wciąż budziły w niej lęk. Pospolity człowiek bał się ich równie mocno, jak pomorckich kapłanów o czołach naznaczonych piętnem skalnych robaków. Gadano, że paciornickie mniszki od dziecka karmi się truciznami, by na koniec nawet oddechem niosły śmierć. Ponoć zwierciadła mętniały pod ich wzrokiem, a długie włosy kapłanek, pozostawione na zimę w wilgotnej, nasłonecznionej ziemi, stawały się kłębem jadowitych węży. Służki nieustannie nosiły w sobie okrutną, niszczącą moc bogini, zdolną przemienić każdą z nich w rój szarańczy, który przenika wszelkie zamknięcia i pustoszy całe krainy.
Zarzyczka nie do końca wierzyła w te opowieści. Jednak wiejskie bajędy przypominały się jej za każdym razem, kiedy w kamiennych salach Uścieży pobrzękiwały metalowe blaszki ze spódniczek kapłanek. Szczęściem bagienny ludek był skryty i niechętny obcym. Czasem tylko jaki głuptak śmiało lazł między obrośnięte sinymi brodami porostów drzewa i krzaki, wśród których wisiała niska, wilgotna mgła. I nieodmiennie nikt go potem nie oglądał, więc wieści o tajemnych mocach służek bogini stawały się coraz bardziej przerażające.
Czasem księżniczka zastanawiała się, czy nie było w tym zmowy pomiędzy boginią i panem Pomortu. Oboje lubowali się w zagładzie.
Kiedy zeszła wreszcie do wielkiej sali, uczta trwała na dobre. Służka Hurk Hrovke powitała ją oszczędnym skłonieniem głowy i otarła wierzchem dłoni wargi z tłustego sosu. Zarzyczka przymrużyła oczy na podobną bezczelność. Podeszła do wysokiego krzesła u szczytu stołu, boleśnie świadoma wbitych w nią spojrzeń.
A czegoście się spodziewali? – pomyślała cierpko, mijając płowowłosego wyrostka ze świty kapłanki, który zamarł z łyżką zanurzoną w serowej nalewce i wpatrywał się w księżniczkę z mieszaniną nabożnej trwogi i zdumienia. Pół tuzina diabląt uczepionych sukni?
Jednakże we wzroku kapłanki dostrzegała jeszcze coś innego. Respekt.
Krępa rudowłosa niewiasta w błyszczącej kolczudze nie usiłowała udawać, że spogląda w suto pozłacany talerz. Nie, kapłanka gapiła się wprost na Zarzyczkę, podparłszy dla wygody łokieć na misiurce, odłożonej niedbale pomiędzy misą cukrowanych owoców i półmiskiem jagnięcego mostku. Miała oblicze zasobnej wieśniaczki, po plebejsku rumiane policzki i wydatny zadarty nos, a jej oczy były dwiema szparkami w fałdach tłustej skóry. Nie przypominała w niczym południowych wojowniczek o twarzach naznaczonych sinym tatuażem i zębach spiłowanych w ostre szpice. Jednak biły od niej chłopska przemyślność i spryt, a mięśnie przybranych srebrnymi obręczami przedramion nie napinały się nawet, kiedy łamała w palcach jagnięce kostki.
Kapłanka odczekała układnie, aż pachołkowie napełnią puchar Zarzyczki, i obojętnym tonem podjęła rozmowę z sąsiadem, żalnickim szlachcicem. Ten przyjmował uprzejmość paciornickiej wysłanniczki z ledwo skrywanym wzburzeniem i wyraźnie miał kniaziowi za złe towarzystwo czcigodnego gościa. Zresztą także pomorccy frejbiterowie, zazwyczaj bez skrępowania raczący się miodami z uścieskiej piwniczki, byli tego wieczoru dziwnie trzeźwi i milkliwi. I tylko oswojona sowa na poprzecznej belce pohukiwała z ukontentowaniem, mieszając melodię przygrywającemu na gęślikach dziadowi.
Stara suka z kniaziowskiej sfory otarła się przymilnie o stopę Zarzyczki, która z ulgą rzuciła na posadzkę ledwo napoczęty kawałek pieczeni. Nie mogła wyjść z sali wcześniej, nim dostojni przybysze upiją się skalmierskim winem. Tymczasem uczta toczyła się dziwnym zwichrowanym rytmem. Pozornie było jak zawsze. Podano cukry, a między stołami pojawili się trefnisie i połykacz ognia. Paciornicka kapłanka zrazu przyjrzała się bacznie jego wyczynom, dalej pociągnęła z zawieszonej u pasa manierki kilka łyków, a na koniec wydała przeraźliwy ryk i zionęła ponad świecami smugą ognia, wzbudzając hałaśliwe zachwyty Pomorców. Sowa poczęła rozpaczliwie trzepotać u powały podciętymi skrzydłami, a pachołkowie wywlekli nieszczęsnego kuglarza z sali.