Twardokęsek przejechał przez Wilcze Jary z fasonem, w wielkiej wiergowskiej karawanie, którą jeden z agentów Kościeja wiódł szerokim zakolem aż do Skalmierza. Kupcy ciągnęli wolno. Popasali kilka dni w każdym mieście z prawem składu, sumiennie wykładając towary na miejscowych targach, co niecierpliwiło zbójcę, nawykłego do szybszych marszów. Nie narzekał jednak. Miał trzy wozy pełne żelaza, więc kiedy podjeżdżali do strażnic przy trakcie, nieodmiennie ciarki wędrowały mu po grzbiecie. Tymczasem zausznik Kościeja, wyschły staruszek w czarnym surducie ozdobionym herbem Książęcych Wiergów, zdawał się znać wszystkich komendantów i dowódców straży. Z każdym gwarzył przyjaźnie, wypytywał o zdrowie połowic, winszował potomstwa, o wieści ze stolicy pytał. I gdzieś tak wśród błahych ploteczek o nowej kochanicy doży i rajdach pirackiej Skwarny, która łupiła sinoborskie wybrzeże, wręczał pękatą, mile brzęczącą sakiewkę.
Nikt nawet nie zaglądał na wozy. Czasami jeszcze jakiś bardziej ludzki starosta albo celnik kazał wynieść antałek wina dla pokrzepienia zacnych kupców w podróży.
Co tu dużo gadać, Kościeja poważano w Żalnikach. Czasami, gdy trzeba było stanąć na cle, zbójca widział przy chałupie celników skalmierskich kupców w ich paradnych strojach, jak stoją na deszczu i na darmo stukają w okienko. Tymczasem agenta Kościeja wszędzie podejmowano szybciutko i bez żadnych wstrętów. Więc w miarę podróży zbójca nabierał większego respektu dla wiergowskiego burmistrza, ale też coraz bardziej zachodził w głowę, dlaczego stary łajdak postanowił mu pomóc.
W wiergowskiej kamienicy, zaprawiony mocnym piwem, Twardokęsek szczerze wierzył, że lichwiarz z wrodzonej poczciwości postanowił go wspomóc i wystrychnąć na dudka żalnickiego księcia. Ale teraz, w pochodzie, nie był już pewien. Dawny Kościej spod Czerwonej Bramy niczego nie robił bez celu, dla pustej zachcianki. A ten nowy Kościej, który kazał wieszać nieposłusznych rzeźników, wydał się Twardokęskowi jeszcze mniej skłonny ulegać kaprysom. Dlatego zbójca gryzł wąsy i dumał posępnie, zamiast radować się własnym szczęściem.
Kościej wyposażył go bowiem z niezwykłą rozrzutnością. Twardokęsek miał na wozie w beczkach więcej grotów do pik niż solonych dorszy, którymi dla niepoznaki broń z wierzchu przysypano. Nieradzic prowadził drugi zaprzęg – fura aż pobrzękiwała na wybojach od szczebrzotów, natkanych w zwoje wełnianego sukna. Kościej dorzucił też dwa tuziny dobrych kolczug, dzieła miejscowych majstrów, które wielce ceniono w Górach Żmijowych. Zbójca tłumaczył wprawdzie, że żalnicka szlachta przedkłada porządne bechtery nad równie chamski rynsztunek, lichwiarz uparł się jednak.
– Nie sami panowie szlachta wojaczką się parają – oznajmił zgryźliwie, po czym kazał owinąć kolczugi w dobrze natłuszczone sukno i ukryć w wielkich skrzyniach, pełnych dłut, pilników, nożyc, cążków i szczypiec oraz ogromnej mnogości innych narzędzi, których przeznaczenia zbójca nie umiał odgadnąć.
Na trzecim wozie jechali majstrowie. Było to trzech krzepkich, choć starszawych mieszczan, nieodmiennie okutanych w brązowe podróżne opończe. Niewiele gadali. Wiergowskim zwyczajem wciąż żuli suszone liście krwawiennika, które barwiły im wargi na kolor ciemnej purpury, i rzadko złazili z furgonu. Na zbójcę patrzyli spode łba, wyraźnie mając mu za złe całą tę wyprawę. Zresztą Twardokęsek takoż się nie palił do zadzierzgnięcia bliższej komitywy, bo wcale nie miał ochoty ciągnąć ich ze sobą na Półwysep Lipnicki. Ale Kościej znowu postawił na swoim.
– Bez majstrów żelaza nie poślę – rzekł twardo. – Głowę w zakład kładę, że nikt z tej całej rebelianckiej zbieraniny nie będzie umiał kolczugi naprawić ni grotów w potrzebie wykuć. Zresztą w Wilczych Jarach w ogóle dobrych majstrów nie ma – dodał z rzadką u siebie pogardą – tylko chłopi niewolni, co się kowalstwem parają. I nie dam patałachom dobytku na zmarnowanie.
Chcąc nie chcąc, zbójca musiał się zgodzić na niepożądanych towarzyszy. Jakkolwiek łyczkowie nie szukali jego kompanii, na popasach wciąż czuł na sobie ich uważne spojrzenia. I rosło w nim niemiłe podejrzenie, że majstrom przykazano baczyć nie tylko na ładunek.
Niby wszystko szło wedle obietnicy Kościeja. Kupiecki konwój bezpiecznie zagłębił się w Wilcze Jary, aby odnogą starego kupieckiego traktu dotrzeć jak najbliżej Półwyspu Lipnickiego. Nikt też zbójcy nie zatrzymywał, gdy pewnego ranka zjechał z gościńca w las i w trzy zaprzęgi ruszył ku lipnickim bagnom. Ale wciąż mu się wydawało, że coś jest nie tak. Zupełnie nie tak, jak trzeba.
Wnet jednak zagłębili się w trzęsawisko i nie miał więcej czasu na rozmyślania, choćby najbardziej ponure. Zaczął padać śnieg, pierwszy tej zimy. Błoto skrzepło trochę od mrozu, a Nieradzic znał w okolicy każdą ścieżkę i kamień. Jednak nad oparzeliskami jak zwykle wisiał biały opar i bagno było zdradliwe jak zawsze. Chłopak prowadził ich starą smolarską drogą, którą rychło zaczęły przecinać coraz bardziej podmokłe parowy. Trzeba było wypychać wozy z błota, rąbać pnie i podkładać pod koła. Twardokęsek musiał przyznać, że wiergowscy majstrowie byli bardzo biegli w ciesiołce, przy tym mimo wieku krzepcy i zajadli. Jednak mozolili się w mokradle cztery dni, bo zbójca za nic nie chciał zostawić ładunku w tyle i prosić w obozowisku o pomoc. Samego mnie posłali, myślał zaciekle, dźwigając furę z błota, aż mu w grzbiecie chrupało, tedy i sam wrócę. Albo zdechnę w tym lesie i niech mnie błoto pokryje.
Kiedy czwartego dnia o zmierzchu wyciągnęli się wreszcie na groblę, wiodącą wprost do obozowiska, było mu wszystko jedno. Płaszcz gdzieś zgubił w moczarze, więc szedł tylko w rozchełstanej koszuli, prowadząc za uzdę zaprzęg. Nie obruszył się nawet, kiedy wartownicy przy bramie zastąpili mu drogę. Nie ubodło go również ich osłupienie, gdy się opowiedział z imienia. Nasadził na łeb strzępy kapelusza i skierował się prosto pod chatę księcia. Kazał ustawić wozy zgrabnym półkolem przed wejściem, po czym rozprostował grzbiet, z całej siły walnął kułakiem w drzwi i huknął:
– Wróciłem!
W środku zaszurało, zatupotało głośno. Koźlarz wypadł na ganek. Na progu stanął jak wryty i z niedowierzaniem popatrywał to na Twardokęska, to na furgony, to wreszcie na wiergowskich majstrów, którzy gramolili się właśnie z wozu. Zbójca tylko zmrużył oczy, czując, jak ogarnia go chłodna wściekłość. Dobrze odgadł. Nikt nie oczekiwał jego powrotu. Nikt nawet nie wierzył, że wróci.
– Dobro wam przywiozłem – wycedził przez zęby. – Wedle rozkazania.
– Fiu, fiu! – Zza pleców Koźlarza wychynął Szydło, jak zwykle w pstrokatym kaftanie i kołpaczku ozdobionym modrym piórkiem. Jego ślepia świeciły w mroku jak dwie latarenki. – Pełne trzy wozy. Nielicha zdobycz. Musieliście się uwijać na trakcie jak pszczółka nad łąką.
Zbójca poczuł nieprzepartą ochotę, żeby raz wreszcie zacisnąć ręce na szyi pokurcza i skręcić mu kark. Szydło miał jęzor ostry jak brzytwa, a zbójcy zdawał się szczególnie nie znosić i drwił zeń przy każdej okazji. Że też nie popłynęło ścierwo za Szarką na wyspy, pomyślał Twardokęsek nieomal z żalem. No, ale wtedy bez wątpienia zdążyłby do tej pory wleźć wiedźmie pod pierzynę. Zresztą co za różnica – błazen czy ktoś inny? W dworzyszczu Suchywilka znajdzie się dość chętnych.
– Bo targować się trzeba! – rozdarł się Twardokęsek, który na myśl o błękitnookiej niewiastce tak się rozsierdził, że ani pamiętał ceny wiergowskiej stali. – Nie po to się człek tłucze nieomal przez pół świata i własne życia naraża, by potem na jarmarku złoto za bezcen rozdać. No, co wam się zdawało? Że wszystko na dziwki przetrawię czy jałmużnikom rozdam?
Z książęcej izby wysypało się kilku szlachty z rebelianckiej starszyzny. Stali na progu i gapili się na zbójcę, jakby zobaczyli ducha. Od strony innych chat małe grupki luda przesuwały się chyłkiem ku obrzeżom placu. Nawet czterech młodziaków w bechterach, którzy ani chybi stali na straży przed siedzibą Koźlarza, wpatrywało się z rozdziawionymi gębami na wozy.
Zbójca jednak ani się na nich oglądał. Wreszcie dopadła go złość, którą dusił w sobie przez tyle niedziel, od dnia, kiedy Szarka wsiadła w Urocznej Przystani na zwajecki okręt i zostawiła go samemu sobie.
– Może wam się ubrdało, że grosz książęcy ukradnę? – ciągnął z pasją. – Za kogo wy mnie macie? Za żebraka, co się połaszczy na marny mieszek srebra? Może on tutaj fortuna, ale w dole, na trakcie, jest splunięcia niewart. Ot, starczy na popas w spichrzańskim burdelu i beczkę skalmierskiego wina. I dla takiego bogactwa miałbym kompanów okradać?
Umilkł, dysząc ciężko i tocząc wokół przekrwionymi oczami.
– Nie byłaby pierwszyzna – zauważył trzeźwo Szydło. – Pomnicie ten kuferek zrabowany z Przełęczy Zdechłej Krowy?
Twardokęska na moment aż zatchło z oburzenia, że wiedźma – niecnota zdążyła karłowi wszystko wypaplać.
– A kto wam tych durnot w łeb nakładł? – rozdarł się, kiedy znowu mógł dobyć głosu. – Hersztem na Przełęczy byłem i niczegom nie ukradł. Tyle jeno wziąłem, ile mi za moje hersztowanie w udziale przypadło.
– Mroczek widać inne miał zdanie – zadrwił trefniś – skoro was tak zajadle po Spichrzy ścigał.
– Łajno mi Mroczek i jego zdanie – syknął zbójca przez zęby. – Ani chybi Zird Zekrun na dwoje go rozpłatał i kiszki na drąga nakręcił.
– Obyś się paskudnie nie pomylił – odparł zaskakująco poważnie niziołek. – Bo jeszcze możemy wszyscy wiele za tę waszą kłótnię i Mroczkową urazę zapłacić.
Twardokęsek nastroszył się jeszcze bardziej.
– Tym mnie nie będziesz straszył, pokurczu obesrany! Widzicie go, przybłąkańca! Dupę w izbie grzeje, brzuch jadłem cudzym napycha, a mnie będzie wyrzuty czynić. Jakeś taki mądry, to sam na gościniec ruszaj. Może też trochę dobra jaśnie księciu przyczynisz, jeśli cię jaki kuglarz kupi i w budzie będzie pokazywać, jak nogami machasz i fikołki młócisz. Ale niewiele – wyszczerzył się paskudnie – bo pokrak na świecie dosyć, choćby i tak plugawych.
Któryś z żalnickiej szlachty parsknął stłumionym śmiechem. Trefniś pokraśniał, ale nie zapomniał języka w gębie. Już usta rozdziawiał, kiedy pomiędzy doradcami przepchnął się Narzazek.