ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Obudziły ją chrapliwe głosy nocnych strażników, którzy obchodzili mury cytadeli, wygaszając pochodnie. Dopiero po chwili zrozumiała, że było coś jeszcze. Natarczywy, odległy poszum od strony Cieśnin Wieprzy, który zdawał się napierać na nią ze wszystkich stron. Kamienne ściany sypialni wibrowały głosem Wewnętrznego Morza. Zakręciło się jej w głowie. W chwilę później szum uniósł ją naprzód. Po prostu nie mogła się zatrzymać. Pomyślała, że Zird Zekrun postanowił się wreszcie o nią upomnieć – dotknął jej przecież wiele lat wcześniej i nie zdołałaby mu przeszkodzić. Cokolwiek ją wołało, było zbyt silne.
Kiedy pochyliła się po płaszcz, miała wrażenie, że niewidzialne więzy napięły się i wpiły jej w gardło. Szarpnęła się, rozpaczliwie walcząc o oddech. Dopiero po chwili spostrzegła, że Wężymord chwycił ją za rękę.
– Spokojnie – powiedział, przyciągając ją do siebie. – Co się dzieje?
Napięcie wokół niej zelżało nieco.
– Morze… – wykrztusiła. – Morze…
Na nic więcej nie zdołała się zdobyć. Słowa wciąż nie przychodziły łatwo. Ale Wężymord zrozumiał od razu, być może dlatego, że poprzez krew sorelek sam był połączony z Wewnętrznym Morzem więzią, która wymykała się zrozumieniu śmiertelników.
– Morze cię wzywa – odgadł. – Ubierz się. Szybko. Ono nie będzie długo czekać. Jeśli nie usłuchasz, przybędzie po ciebie, choćby miało zatopić całą cytadelę.
Pospiesznie wzuła buty i narzuciła płaszcz na spodnią suknię z białego sukna. Kiedy była gotowa, drzwi rozwarły się i do komnaty wpadł wicher, niosąc zapach szlamu, gnijących roślin i tataraku. Uniósł jej opończę, potargał włosy, później zaś popchnął naprzód. Biegła poprzez mroczne korytarze cytadeli, czując w dłoni rękę Wężymorda, a wszędzie wokół wył wiatr i kamienna posadzka pod stopami falowała jak morze.
Dopiero na zewnątrz spostrzegła, że zmierzają na skały pod wschodnią strażnicę, gdzie zaledwie kilkanaście dni temu mówiła z Mel Mianetem od Fali. Jednak to nie on czekał na nią na brzegu Wewnętrznego Morza. Ani też żaden inny spośród bogów.
Harfa Org Ondrelssena od Lodu kołysała się lekko na powierzchni wody, złocista i roziskrzona w księżycowym świetle. Kiedy Selveiin podeszła bliżej, kulejąc i potykając się na kamieniach, zobaczyła na ramie ciemne ślady. Krew Iskry, pomyślała z rozpaczą, krew nieśmiertelnej boginki, której nie zmyją wszystkie wody Wewnętrznego Morza.
– Nie. – Wężymord stał tuż obok. Nie pochylił się, aby wziąć harfę, a w jego głosie Selveiin wyczuwała dziwne napięcie. – To nie krew Iskry. To coś jeszcze innego. Dar i ostrzeżenie.
– Przed czym? – Obróciła się ku niemu i spojrzała w jego nieludzkie, błękitne źrenice.
– Weź ją. Bardzo wiele zapłacono, abyś ją mogła dostać.
Momentalnie ogarnęła ją wściekłość. Miała ochotę wykrzyczeć mu prosto w twarz, że nie musi dziękować za narzucone dary ani czuć wdzięczności, choć dobiła targu z Mel Mianetem i przyjęła los, zgotowany jej przez bogów. Potem jednak przypomniała sobie, co oznaczał jej wybór dla tego niebieskookiego mężczyzny, który stał obok na omywanych wodą skałkach i był jej mężem.
– Nie wcześniej, niż mi powiesz, co przyjmuję wraz z nią – odparła, bo przecież mimo wszystko miała prawo to wiedzieć. – Śmierć Iskry? Śmierć mojego brata?
– Wówczas morze przyniosłoby także Sorgo. Twój brat żyje. Ale… – zawahał się. – Coś się wydarzyło na wyspie. Morze jest niespokojne. Od wielu dni.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś?
– Bo nawet ja nie potrafię wyczytać wszystkiego z biegu fal po morskim piasku, a na Przychytrzu starło się bardzo wiele mocy. Ale teraz… – Zmarszczył brwi i miała wrażenie, że nagle oddalił się od niej, choć wciąż stał na wyciągnięcie ręki.
– Co teraz? – spytała niecierpliwie.
– Najpierw weź harfę – rzekł stłumionym głosem. – Proszę.
Znów nie wiedziała, co się z nim dzieje. Nigdy nie umiała zgadnąć, czy w owych dziwnych chwilach rozmawia z Zird Zekrunem, czy może poprzez krew wodnych panien staje się częścią Wewnętrznego Morza. Jej mąż był dziwnym człowiekiem. Nawet w tej części, która wciąż pozostała ludzka.
Uległa mu – ostatnio, od czasu gdy wiedziała naprawdę, dokąd zmierzają oboje, zdarzało się to coraz częściej. Ujęła rękami harfę, w której zaklęto moc Org Ondrelssena od Lodu i która jeszcze niedawno należała do Iskry, córki Suchywilka. Nic się nie stało. Znaki bogów rzadko objawiały swą moc w dłoniach śmiertelników.
Wężymord dotknął jej ramienia. Z jego dłoni bił chłód. Cofnął się bardzo szybko. Zobaczyła na jego twarzy skurcz bólu i to przeraziło ją bardziej niż magiczny wicher i znak bogów, przyniesiony przez Wewnętrzne Morze pod jej stopy.
– Sok ze źródła Ilv – wyszeptał. – Czy wiesz, co oznacza dla Iskry?
Potrząsnęła głową. Harfa była tak zimna w jej dłoniach, że niemal parzyła jej palce. Powoli odłożyła ją na kamienie.
– Nie umrze – ciągnął Wężymord. – Nie od razu, ale woda została skalana mocą Zird Zekruna, on zaś pragnie Iskry bardziej niż czegokolwiek innego pod czerwonym księżycem. Spróbuje ściągnąć ją do siebie.
– Czy to możliwe?
– Od pewnego czasu wszystko jest możliwe. Po tym, jak Zird Zekrun zaczął szukać wyjścia poza nasz czas, a twój brat zabił nieśmiertelną boginię, wiele rzeczy nieodwracalnie odmieniło się w Krainach Wewnętrznego Morza. Kapłanki Kei Kaella zaczęły zbierać znaki bogów, abyś mogła wykuć z nich broń, zdolną pokonać pana Pomortu. On zaś – spojrzał jej prosto w twarz nieprawdopodobnie błękitnymi oczami – wiedział o ich planie. A ponieważ jest niewiarygodnie subtelny, postanowił je wykorzystać. Aby zdobyć Iskrę.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś? – zapytała, myśląc o jego wiosennej wyprawie na Pomort. Być może znał również inne plany Zird Zekruna. Być może oboje byli ich częścią.
Milczał przez długą chwilę.
– Bo nie dokonasz tego inaczej – odrzekł cicho. – Nie wypełnisz przepowiedni.
* * *
Zawierucha ucichła o świcie i ustał deszcz. Łódź unosiła się na falach, popychana prądem. Niebo było błękitne i czyste, lecz nigdzie nie dało się dostrzec nawet pojedynczego ptaka.
Iskra powoli uniosła powieki.
– Obudziłam się – powiedziała. – Jak długo spałam?
Koźlarz przetarł twarz dłonią.
– Dwie noce – odparł. – A może jeszcze dłużej. Ostatni sztorm był dziwny.
– Sztorm? – Z wysiłkiem uniosła się na łokciu i ze zdumieniem rozejrzała wokół. – Gdzie jesteśmy?
Po prostu nie mógł się nie uśmiechnąć.
– Jedni bogowie wiedzą. Gdzieś pośrodku Wewnętrznego Morza. Pamiętasz, co się wydarzyło na Przychytrzu?
Zmarszczyła brwi.
– Jak przez mgłę. Bitwę i ogień.
Opowiedział jej więc o uczcie i truciźnie, ukrytej w jednym z bliźniaczych kielichów, jak również o wszystkim, co wydarzyło się później, kiedy woda ze źródła Ilv wniknęła głęboko w jej ciało. Spalonych smoczych łodziach, Zwajcach, którzy całą noc bronili dostępu do wieży, i pojedynku z Warkiem na dziedzińcu zrujnowanego klasztoru. Na koniec zaś o tym, co bolało najbardziej – śmierci Suchywilka, który do ostatka osłaniał ich ucieczkę.
– Ach tak. – Iskra objęła się ciasno rękami. – Kto mnie przywołał i obudził? Wtedy na Przychytrzu?
– Ja – odparł spokojnie, bo przecież wiedział, że zada to pytanie.
Głowice jej mieczy połyskiwały lekko na dnie łodzi. Odpiął je jeszcze pierwszej nocy, kiedy krzyczała i rzucała się we śnie tak mocno, że musiał ją związać. Sorgo spoczywał przy przeciwnej burcie. Koźlarz dotknął go przelotnie. Metal był chłodny i uspokajał, jak zwykle. Od rzezi Rdestnika koronacyjny miecz żalnickich kniaziów pozostał jedną z nielicznych pewnych rzeczy w świecie, który oszalał i zmienił się nie do poznania.
– Jakimi słowami?
– Sama mi je podpowiedziałaś zeszłej jesieni na brzegu Wewnętrznego Morza. Dług, pamięć i obietnica. Czyżbyś zapomniała?
Spodziewał się złości, ale Szarka uśmiechnęła się blado.
– Pamiętam je dłużej, niż jesteś w stanie uwierzyć, książę. Powiedz mi raczej, po tym wszystkim, co się wydarzyło na Przychytrzu, czy było warto? Czy było warto nie pozwolić mi umrzeć?
Sądził, że jest przygotowany na to pytanie. Ale nie był. Być może nigdy się nie jest.
– Nie umarłabyś. Zird Zekrun nie dopuściłby do tego, skoro wreszcie znalazł sposób, aby cię dostać.
Potrząsnęła głową.
– Uniki i półprawdy, mój książę. Nie pytam o pragnienia Zird Zekruna. Znam je bardzo dobrze. Pytam, czego ty pragniesz.
– Wiesz przecież.
– Teraz już nic nie wiem. – Odgarnęła włosy z twarzy. Długie pasmo złotorudych włosów wypadło za burtę i rozsypało się na powierzchni wody. – Rok temu, kiedy spotkaliśmy się na Tragance, wydawało mi się, że znam wszystkie odpowiedzi, a jadziołek tylko podsycał we mnie tę pewność. Ale teraz niczego nie jestem więcej pewna. Zupełnie niczego.
Zapatrzyła się w horyzont. Nie rozumiał jej. Na południu, poza Łysogórami, gdzie prowadzał armię Karuat przeciwko barbarzyńcom z pustyni, kobiety były zupełnie inne. Ani osłonięta szczelnie błękitnymi woalami córka władcy, którą mu ofiarowano, ani kurtyzany o wielkich czarnych oczach, podkreślanych henną, nie wymagały takiego napięcia uwagi, jak córka Suchywilka. Rozmowa z nią dziwnie przypominała walkę. Wymieniali ciosy, parowali uderzenia i nie wiedział, jak to zatrzymać.
– Czy dlatego przypłynęłaś na Przychytrze?
– Po części – przyznała. – Całą zimę usiłowałam znaleźć inny sposób, aby przekonać się, co jest prawdą. Nie znalazłam, więc wsiadłam na okręt. Miałam nadzieję, że wydarzy się coś, co mnie zatrzyma. – Przeniosła na niego wzrok. – Ale nie wydarzyło się. – Znów objęła się ramionami, jakby było jej zimno.
Podał jej płaszcz.
– Wybacz mi.
– Co? – Przyjęła okrycie i otuliła się nim szczelnie. – Że nie jesteś tym, za kogo cię brałam? Po prostu musiałam się przekonać, co jest złudzeniem. Jeśli woda ze źródła Ilv naprawdę niweczy wszelką magię, powinna również zmyć ze mnie czar rzucony przez Delajati i pokazać mnie taką, jaką jestem naprawdę. Bo przestaję nad sobą panować. Magia – przygryzła wargę – potężnieje. A kiedy śpiewam, jest tak, jakbym pogrążała się w głębokich, ciemnych wodach. Tracę wzrok, rozpływam się w mroku. Jak we śnie. I nigdy nie wiem, kim wynurzę się na powierzchnię.