– Przestańcie się grzebać! – dobiegł go ze środka młodzieńczy, niecierpliwy głos.
Usłuchał. Po domostwie wciąż kręciła się służba i nie mógł bez końca sterczeć na korytarzu.
– Drzwi za sobą zaprzyjcie – zażądała dziewczyna. – Noc będzie długa i wszystkie służebne zlezą się nas podglądać.
Dopiero wtedy na nią popatrzył. Siedziała na skraju wielkiego łoża, na śnieżnobiałym prześcieradle. Włosy miała rozpuszczone. Opadały aż do ziemi pasmami koloru lipowego miodu. Przełknął ślinę. Jej nocny strój był z półprzezroczystego jedwabiu, a w komnacie rozstawiono z tuzin kandelabrów. Świece płonęły jasno i widział bardzo wyraźnie jej wysokie, pełne piersi, łagodne przewężenie talii i nogi, smukłe jak pęciny źrebaka. Sama też była jak źrebak – młode, rozbrykane zwierzątko, które patrzyło na niego z ciekawością i oczekiwaniem. Miała wąskie ramiona, tak kruche, że zdołałby gołymi dłońmi połamać jej kości. Nagle poczuł się dziwnie stary. Mogłaby być jego córką.
Wyciągnął rękę, aby zgasić najbliższą świecę.
– Nie trzeba – powiedziała Złociszka. – Chcę widzieć.
Nie był pewien, czy dobrze ją usłyszał. A może po prostu nie wiedziała, co się dzieje między mężczyzną i kobietą w noc poślubną.
– Młode, niewinne panny – zaczął, przeklinając jej matkę, która zmarła przedwcześnie, nie udzieliwszy jej stosownych nauk – zazwyczaj nie mają ochoty…
– Ale ja mam – przerwała stanowczo córka Kościeja. – I jestem wprawdzie niewinną panną, lecz na pewno nie zwyczajną. Przekonasz się zresztą.
Zbójca gapił się na nią, zupełnie jakby dziewczyna siedząca pośrodku posłania, które miało być jego małżeńskim łożem, przemieniła się znienacka w żmiję. Gorzałka wywietrzała mu z głowy. Powoli docierało do niego, że ta wątła, smarkata panienka została właśnie jego żoną.
– Czy zamierzasz tam całą noc sterczeć? – Złociszka zniecierpliwiła się. – Małżeństwo musi być prawowicie zawarte, aby kontrakt był ważny. Więc rozbieraj się wreszcie!
Przestąpił z nogi na nogę.
– Tak przy świecach?
– Jestem ciekawa, co kupiłam za moją broń i złoto. – Przymrużyła oczy. – A tobie nie pierwszyzna.
Twardokęsek poczuł się nagle jak koń, któremu na jarmarku zaglądają w zęby. Złość aż nim zatrzęsła. Zawarli układ, bo potrzebowali siebie nawzajem. Ale czuł, że jej rozbawienie jakoś mu uwłacza. Na dodatek patrząc na smukłe, dziewczęce ciało swej żony, coraz boleśniej uświadamiał sobie wszystkie siwe włosy, które zakiełkowały tej zimy w jego brodzie, stare szramy na żebrach i boki ledwie wygojone po przypaleniu, zmarszczki, fałdy i blizny. Mógł oczywiście pogasić świece, a potem rzucić ją na ziemię i wziąć przemocą, jak czyniono z niewiastami na Przełęczy Zdechłej Krowy. Jej krzyki nie ściągnęłyby nikogo. Była panią w tym domu i miała na rozkazy kilka setek najemników, ale tej nocy należała do świeżo poślubionego małżonka. Nikt by mu nie przeszkodził.
Nie sądził, aby zgadła, jak bardzo kusząca wydawała mu się ta myśl, kiedy pod jej czujnym wzrokiem mozolił się ze sprzączkami pasa i zzuwał buty.
Zachichotała, kiedy zaplątał się w nogawkę spodni.
– Może ci pomóc? – spytała słodko. – Słyszałam, że dobre żony rozdziewają mężów, zwłaszcza tych starszych. A ja chcę być dobrą żoną.
Zbójca Twardokęsek zaklął plugawo pod nosem i rozerwał zasupłane troczki koszuli.
Naprawdę lubił niewiasty. Ale coś mu mówiło, że z własną żoną nie będzie to żadna przyjemność.
Zapowiadało się bardzo długie lato.