Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W domostwie alchemika od podwórza cuchnęło siarką i smołą. Nikt nie wyszedł otworzyć, choć Złociszka długo waliła kołatką w wierzeje kamienicy. Wreszcie wzruszyła ramionami i weszła do sieni. Piastunka podążyła za nią. Wargi miała zaciśnięte w wąską kreskę i wysoko zadzierała suknię nad progiem, by nie przylgnęło do niej jakieś alchemiczne paskudztwo.

– Jaśnie pani nieboszczka we grobie się obraca – burczała pod nosem. – Żeby jej ślubne wiano, jej kamienicę wyprawną tak sponiewierać i alchemikom na zmarnowanie oddać.

– Przecież to tylko rudera – prychnęła dziewczyna, wspinając się szybko po drewnianych schodach. – Była nią już wtedy, jak ją wujaszek matuchnie z dobytku rodzica oddawał.

– Ale rodowa – wysapała staruszka, daremnie usiłując dotrzymać jej kroku. – A co się po przodkach ostało, szanować trzeba i dzieciom w spuściźnie przekazać.

– Jeśli się pierwej nie rozpadnie. – Dziewczyna przewróciła oczami i zatrzymała się na ostatnim stopniu. – Lepiej odpocznij, nianiu, boś sama mi się rozpaść gotowa.

– Nie przystoi pannie bez opieki mężczyzn w komnacie odwiedzać! – krzyknęła za nią staruszka, ale zatrzymała się i zwiesiła głowę, oddychając z wysiłkiem.

– A jaki on mężczyzna? – zakpiła panienka. – Przecież alchemik zwykły. Staruch, konus i prostak. Zresztą długo nie zabawię.

Piastunka skrzywiła się z powątpiewaniem.

Z izby alchemika dochodziły dziwaczne bulgoty i pochrząkiwania. Złociszka ostrożnie uchyliła drzwi, bo wbrew butnym zapowiedziom trochę się lękała tajemnych magicznych sztuk. Jak się wnet okazało, zupełnie niepotrzebnie.

Pośrodku komnaty stał wielki stół, na którym porozstawiano rozmaite dziwaczne akcesoria, alembiki, retorty, szczelnie zakorkowane fiolki, szklane kule, w których buzowały krwawoczerwone lub żółte ingrediencje, pęczki ziół, kamionkowe garnczki, okute skrzynki, miedziane kociołki i woreczki, oznaczone dziwnymi symbolami. Pod ścianą stał ogromny, mosiężny model wszechświata ze sferami, które obracały się na wielkim metalowym sworzniu. Zawieszone na przeciwległych ścianach wypchane głowy jednorożca i trytona gapiły się na siebie szklanymi paciorkami oczu. W otwartej na roścież szafie piętrzyły się stosy oprawnych w skórę tomów. Tak, pracownia alchemika robiła stosowne wrażenie. W przeciwieństwie do gospodarza.

Mistrz spał w wyściełanym fotelu, chrapiąc rozgłośnie. Głowę zwiesił bezwładnie, a przez rozchełstany chałat widać było chudą pierś, porośniętą rzadkim rudawym włosem. Złociszka przez chwilę przypatrywała mu się z mieszaniną odrazy i zaciekawienia. Potem dobiegł ją ostry zapach jałowcowej gorzałki i pojęła, że bynajmniej nie we wszystkich retortach destylowano wodę wiecznej młodości. Zebrała ze złością spódnice i zamaszystym krokiem ruszyła przez izbę. Zaraz jednak runęła jak długa, potknąwszy się na sztywnym ścierwie wielkiego pręgowanego kocura.

Alchemik ani drgnął. Tylko zaświstał przez nos, aż się zatrzęsło piórko na birecie.

Tego już było Złociszce za wiele. Poderwała się, zagniewana schwyciła kocie truchło i z całej siły wyrżnęła gospodarza w łeb.

– Co? Jak? – wykrzyknął alchemik, znienacka ze snu wyrwany, i szybko zasłonił głowę.

– A ty partaczu nędzny! – rozdarła się głosem tak potężnym, że nie powstydziłaby się go handlarka rybami. – Ty leniu zatracony! Na to moje srebro idzie? Żebyś w barłogu pijany leżał?

– Przebóg, panienko Złociszko, niechże się panienka opamięta. – Mistrz uchylił się przed kolejnym ciosem i spróbował jej wyrwać zwierzaka. – Krzynkę tylkom się napił, bo w izbie ziąb. Drew zbrakło i nie ma czym w kominie napalić.

– Boś wszystko, trutniu, przepił. – Znów go uderzyła, a tak, że z czarnego chałatu podniósł się kurz. – Ledwie zeszłej niedzieli trzos srebra ci zostawiłam, który normalnej rodzinie na suty miesiąc starczy. I co? Znów na drewno nie masz?

– Alchemiczne ingrediencje to nie chleb czy słonina. – Alchemik się obruszył. – Inne są koszty. Szewca trzeba było nająć albo kaletnika, jeśli chciała panienka tanio – dodał kwaśno. – No, będzie tego dobrego! – ofuknął ją, kiedy znów się zamachnęła kotem.

Zasapana Złociszka opuściła rękę.

– Wam się wszystkim wydaje, że to jak z kapustą – ciągnął mistrz. – Ino ziarno posadzić, gnojem trochę podsypać, a wnet piękna wyrośnie. A tutaj nie ma szybko. Gnoju – wykonał dłonią gest, jakby ważył w niej sakiewkę – też trzeba więcej. I niechże panienka wyrzuci zwierzaka – skrzywił się z niesmakiem – bo na nim pchły aż się roją i jeszcze panienkę oblezą.

Złociszka gwałtownie pokraśniała i z obrzydzeniem odrzuciła kota.

– Poślę cię do wieży, jak ci gnoju potrzeba – syknęła ze złością. – Tylko moja łaska sprawia, że w ciemnicy nie gnijesz. Ale wyrok za trucicielstwo wciąż ciąży. Wystarczy jedno moje słowo. Niech no się wdowa po Czaszułce dowie, że nadal dychasz.

Alchemik zgarbił się i jakby zapadł w sobie.

– Żadnego trucicielstwa nie było – rzekł rozgoryczonym głosem. – Sama mi Czaszułkowa do izby przydyrdała i dalejże płakać, że mąż jej już nie kocha, w łożnicy nie nawiedza, jeno ciągle w ratuszu z inszymi rajcami siedzi i nad wilkierzem radzi. Kiedy zaś wreszcie wróci, zaraz się w pościel kładzie i śpi, piwskiem opity jak bąk. Tak długo mnie błagała o jakiś miłosny eliksir, żem się ulitował nad nieszczęściem baby. – Nerwowo szarpnął rzadką bródkę. – Ale nawet mi przez myśl nie przeszło, że ta durna szkarłupnia zamiast dwóch kropel mężowi całą flaszkę zada. Żadna dziwność, że rajca wyciągnął kopyta. Po takiej ilości lubystki nawet wół by fiknął.

– Rajczyni inaczej gada. – Złociszka przymrużyła oczy. – Przed sądem zeznawała, żeście pijani w pracowni siedzieli i krzepiący eliksir na trutkę podmieniliście.

– Z mściwości nałgała jędza. – Mistrz znów pociągnął się za rude kłaki. – Prawdziwie, nieładna sprawa, że akuratnie na niej małżonek wykopyrtnął. Ale czy moja wina, że bez żadnego umiaru trunkiem go napoiła? Jakby nie mogła baba – mruknął pod nosem – zwyczajnie wziąć sobie gacha. Przecież wszystkie tak czynią.

Złociszka spojrzała na niego z nagłym zainteresowaniem i alchemik stropił się odrobinę.

– Stare to dzieje. – Odwrócił wzrok i udał, że strzepuje z chałata resztki kociej sierści. – I dla delikatnych uszek panienki nazbyt plugawe.

– Plugawe jest, w co obracasz moje srebro. – Dziewczyna podeszła do rozgrzebanego posłania i trąciła czubkiem trzewika pustą flaszkę.

Butla potoczyła się z turkotem po nierównej posadzce i odbiła od wstydliwego naczynia, ukrytego pod nawisem puchowej pierzyny. Złociszka skrzywiła się.

– Dobytek ci zabrali za długi – ciągnęła gniewnym głosem. – Nad głową miecz ciągle wisi. Nic własnego nie masz, nawet koszula na grzbiecie z mojej łaski kupiona. I jak się za dobro odpłacasz? Po staremu chlejesz. Na co niby czekasz? Aż moją kamienicę nocą z dymem puścisz, jak wcześniej własną wieżę?

– A bo to moja wina? – wtrącił z urażoną miną alchemik. – Czeladnik ogień zaprószył.

– Dziwna rzecz, ale tobie się ciągle nieszczęścia trafiają. Albo w kominie wybuchnie i pół kamienicy rozwali…

– Bom już blisko był tajemnicy ognia alchemików. – Mistrz pociągnął nosem. – Bardzo blisko. Ale mię ten nieszczęsny trafunek z naukowych dociekań wyrwał i myśli rozproszył. Ech, niedola…

– Albo się dziwnym sposobem magiczne ingrediencje do rynsztoka wyleją, a takie zjadliwe, że świnie w całej dzielnicy natychmiast wyzdychają.

– Rynsztoków w mieście dosyć. Nie musiały się, ścierwa, akuratnie u mnie wałęsać.

– Albo znowuż krosno wynajdziesz cudowne, co samo tka i nitką szybciej niż każda tkaczka przebiera. Ale co z tego, skoro się suknia, na krośnie owym utkana, pośrodku sumy rozpadnie, a grododzierżcy małżonka golutka się ludziom pokaże.

– Mówiłem babie, żeby ostrożnie szła – mruknął. – Delikatna była tkanina, trza w niej leciuchno stąpać. A ta krowa z łokciami myk w największą ciżbę.

– Ale ja się tak nie dam – dokończyła twardo Złociszka. – Chcę mieć ogień alchemików i będę go miała, choćby mi przyszło go z ciebie po kawałku wycisnąć. Właściwie… – zawiesiła głos, tknięta jakąś myślą.

– Właściwie co? – spytał podejrzliwie alchemik, który był człekiem mężnego serca i srodze doświadczonym przez los, ale przez ostatnich parę tygodni gwałtownie nabrał lęku przed smarkatą córką burmistrza Kościeja.

– Właściwie z tymi kawałkami to jest świetny pomysł, by cię do pracy zachęcić i nowym zapałem natchnąć. – Uśmiechnęła się promiennie, a w jej policzkach pokazały się małe dołeczki. – Jeśli do przyszłej niedzieli postępów w robocie nie będzie, przyślę do ciebie pachołka, żeby ci ucho uciął.

Mistrz odruchowo poprawił biret.

– Nie poważysz się – zaprotestował słabo.

– Jeśli nie pomoże – dziewczyna okręciła się u okna, aż zafurkotały spódnice – i dalej efektów nie będzie, drugie ucho postradasz. A potem palec.

Alchemik sapał ciężko, daremnie usiłując przemówić.

– Albo nie. – Złociszka uśmiechnęła się nadobnie. – Palce ci będą potrzebne, by ingrediencje prażyć i soki destylować. Coś innego utniemy. Mniej w pracy użytecznego.

Mistrz wyglądał, jakby się miał za chwilę zadławić.

– Aby się teraz nie zatchnij. – Dziewczyna lekko poklepała go po ramieniu. – Bo stratna będę. No, pogwarzylim miło, czas się będzie pożegnać. Za cztery dni znów przyjdę, aby ocenić postępy w pracy, więc się nie leń. Izbę też trochę ogarnij, bo jak w chlewie śmierdzi. I kocie truchło wywal, bo jeszcze sobie pomyślę, że napar chcesz z niego uwarzyć, aby i mnie otruć.

Przez chwilę zdawało się, że alchemik dogłębnie a z tęsknotą rozważa ten pomysł. Ale tylko westchnął ciężko i kopnął zwierzaka.

– Ten był ostatni – wyjaśnił. – Nie szło z nimi wytrzymać, pchlarzami przebrzydłymi. Nie dość, że szczały na schodach, pod oknami się darły, jeszcze jeden z drugim do izby lazły i jadło ze stołu kradły, jak człowiek ździebko przysnął.

– Warto było? – Złociszka wzruszyła ramionami. – Nawet jak z przypadku sagankiem w zwierzaka trafisz i grzbiet mu na dobre przetrącisz, cztery inne przylecą na jednego miejsce. Po co się więc trudzić?

25
{"b":"89257","o":1}