Литмир - Электронная Библиотека

– Precz! – Cisnął babie skórzany mieszek, ciężki od srebra, które tego wieczoru zamierzał przegrać w kości. – Wszyscy precz! Na majdanie poczekać, póki nie skończym.

Słyszał za plecami tupot, pomstowania i ostry dźwięk dartego płótna, kiedy drużynnicy wygarniali zza przepierzeń dziewki i bywalców zamtuza. Skoro wszystko ucichło, powoli podszedł do wezgłowia łóżka i przysiadł na niskim stołku, poza zasięgiem ramion kobiety.

– Winna jestem wam życie, kniaziu. – Kobieta uniosła się na łokciu, nieznacznie, jakby długie miedzianozłote włosy ciążyły jej i przyginały do ziemi. – Tak sądzę. Gdyby nie wy, świątynni słudzy pogrzebaliby mnie popod płotem, pomiędzy bluźniercami. A tak pozwolono mi żyć, abym przekazała wam wiadomość.

Wark uniósł kaganek i przybliżył go do krawędzi posłania, aby oświetlić twarz niewiasty. Wodził nim z chłodną, beznamiętną ciekawością, patrząc, jak blask ogienka wydobywa z mroku szkarłatne blizny, zrosty i poszarpane ślady ostrza. Pamiętał zakrzywione ofiarne noże, którymi składano ofiary bogini na ołtarzu pod potężną pękniętą kopułą. Nie sądził jednak, że można ich użyć w podobny sposób. Kapłanka musiała być kiedyś piękna. To, co jej uczyniono, wykraczało poza zwyczajne okrucieństwo Lelki.

– Jaką wiadomość?

– Ja jestem wiadomością – uśmiechnęła się i w potwornie zmasakrowanej twarzy błysnęły drobne zęby. – Nasza pani Lelka jest nazbyt subtelna, by wypowiedzieć słowa, więc rozkazała posłanie wypisać na mojej skórze. Ofiarnym nożem, kniaziu. Kazała lać moją krew na ołtarz z czarnego kamienia, zupełnie jakby szlachtowali owcę. Miałam kiedyś imię, kniaziu… – Jej głos załamał się na chwilę. – Imię i twarz, która była jak oblicza świątobliwych księżniczek na wiekach sarkofagów. A kiedy w refektarzu ktoś szepnął o kniaziowskim dziedzicu zesłanym na pokutę do świątyni, zaśmiałam się, że będzie mój. Ale nasza pani Lelka nie rozumie żartów. I dlatego w tę samą nockę, kiedy was wojownicy odebrali ze świątyni, mnie pachołkowie wywlekli z dormitorium. Za dwa słowa niebaczne. A może i nie. – Zaśmiała się cierpko.

Wark wciąż patrzył na jej twarz, policzek przeorany szkarłatnymi bruzdami, wykrzywiony koślawo kącik ust. Zaczynał pojmować.

– A może i nie – zgodził się Wark.

– Może nie, kniaziu. – Przeciągnęła się leniwie i złotorude włosy opadły na jej twarz. – A może dlatego, że mają w treglańskiej świątyni waszego dziedzica. Kapłanki nie cofną się teraz, Lelka zbyt długo przędła tę nić. Chcecie o niej posłuchać, kniaziu?

Krobak i Lelka, pomyślał, podobni do siebie niczym bliźniaczy władcy, z których jednego poświęcano bogini, kiedy nastał czas nieurodzaju. Jednakowe szare oczy, rysy wyostrzone jak u pustułki. Podczas uczt nie mówili wiele, nawet nie spoglądali ku sobie zbyt często. Z rzadka tylko pojawiały się pomiędzy nimi raptowne, porwane słowa czy gesty. Potem na nowo zapadało milczenie. Wark dostrzegał jedynie kręgi na wodzie, jak wówczas, kiedy ryba muśnie grzbietem powierzchnię: drgnienie Krobakowych ust pod nawisem wąsiska, palce Lelki drobiące chleb i zagniatające go w małe kulki. Wiedział, że toń kryje znacznie więcej, ale nie umiał tam sięgnąć.

Przy Lelce zawsze czuł się bękartem, a urodzenie nie miało nic do rzeczy. Bał się tej siostry o twarzy z suchego pergaminu i bezbarwnych ustach. Zasiadała obok jego ojca niby łowny sokół. I naprawdę była drapieżnym ptakiem, który poluje dla Krobaka gdzieś poza kręgiem światła bijącego od pochodni.

Na koniec zaś Krobak zaufał córce o jeden raz za wiele. Kiedy skrytobójcy przyszli go zabić, nie szukał schronienia w bojarskim dworze, nie ściągał z koszar drużynników, nie próbował się ukryć za gobelinem, jak jego dziadek, zasztyletowany u podnóża ołtarza, pod który usiłował się wczołgać. Nie pomyślał o żadnej z tych rzeczy. Tylko o niej. O nocnym kruku, który przez te wszystkie lata zabijał z jego rozkazu. I za to też Wark jej nienawidził, może nawet bardziej niż za całą resztę.

Bo Lelka nie otworzyła wrót świątyni.

Oczywiście było jeszcze coś, jakkolwiek mocno usiłował o tym zapomnieć. Zawsze jest.

Wark spędził tamtą noc na hulance w gospodzie, pijąc czerwone skalmierskie wino w towarzystwie ladacznic, żonglerów i trefnisiów. Posłaniec, który przyniósł wieść o mordzie, szmat czasu musiał czekać pod bramami karczmy, zanim Wark ocknął się na tyle, by pojąć wagę przyniesionych wieści.

Zabójcy zostawili trupa Krobaka na gościńcu. Gołego, jakby razem z szatą mogli zedrzeć całą kniaziowską godność. A przecież nikt nie odważył się tknąć ścierwa. Kiedy następnego ranka Wark szedł ku ojcu, niemal oszalały z wściekłości i rozpaczy, trup wciąż tkwił na przesiąkniętym krwią piasku przed świątynną bramą.

– Zamyśliliście się, kniaziu – odezwała się miękko kapłanka.

Wark drgnął. Pod powałą zamtuza pojedyncza mucha bzyczała monotonnie.

– Widać niemiła wam moja kompania – ciągnęła z lekką drwiną kobieta. – Pewnie wolelibyście mówić z Firlejką. Z waszą kuzynką, którą po wielu zimach wezwano z klasztoru w Dolinie Thornveiin. Specjalnie dla was.

Lelka nie bez przyczyny posłała Firlejkę właśnie tam, pomyślał. Do źródeł pieśni wyrosłej z pogorzeliska, pieśni, która po śmierci oplotła ich jak powój – Thornveiin, samotną i szaloną na dworze spichrzańskich książąt, kopiennickiego księcia, który pożeglował jej śladem poprzez północne morze, by sprowadzić w swoje władztwo zdradę i ojcobójstwo, a także Vadiioneda, bluźniercę zasieczonego pośrodku żalnickiej puszczy.

– Kiedy nadeszła wieść o powrocie Koźlarza – ciągnęła kapłanka – wiedźmy poczęły skowytać w podziemiach pod świątynią niczym potępieńcy. Czy zgadujecie, kniaziu, co takiego wołwy rzekły waszej siostrze, że w końcu wymordowano je co do jednej?

Potrząsnął głową.

Na dziedzińcu przed zamtuzem kurwigospodyni zaniosła się piskliwym śmiechem.

– Potem nasza dobra pani Lelka przywołała z wygnania waszą kuzynkę.

– I wrzeciona bogini zaczęły się kręcić bardzo szybko. – Wark skrzywił się z niechęcią. – Dla mojego ojca i dla mnie. Jakże sprytne.

– Nasza dobra pani Lelka zakręciła dla was wrzecionem, kniaziu – rzekła szeptem kapłanka. – Jak wiła, która podnosi kurzawę pośrodku gościńca i chwyta chłopców w śmiertelne wirowanie, co jeśli raz człeka ogarnie, to nie wypuszcza do zgonu. A ja zaplątałam się, kniaziu, w waszym tańcowaniu. – Widział prośbę w jej oczach, tym bardziej rozpaczliwą, że nie wypowiedzianą.

Jednak nie miało to żadnego znaczenia, nie po tym, jak pod bramą świątyni Kei Kaella owinął trupa ojca we własny płaszcz i niósł go coraz wyżej krętymi ulicami, aż do bramy cytadeli. Wiele rzeczy zmieniło sens tamtego poranka. Zniknął gdzieś złoty książę, który zeszłej wiosny kazał przebierać ladacznice za sorelki, aby wylegiwały się na skałach portu i śpiewem przywabiały żeglarzy. Sam Wark nie był pewien, kto zajął jego miejsce.

– Pozwoliłaś mi wierzyć, że jesteś Firlejką – odezwał się ze zniecierpliwieniem, gdyż zaspokoił już ciekawość i kapłanka zaczynała go nużyć. – Rozsiewałaś półsłówka i uśmiechy, aby mnie tu zwabić. Dlaczego?

– Bo ja także chcę się zemścić! – wysyczała. – Mam do tego prawo.

Roześmiał się.

– Nie masz żadnych praw, kapłanko. Nie tutaj.

– Byłam przez tuzin lat służką Kei Kaella. – Kobieta uniosła się lekko na łokciach. – Śpiewałam hymny przed posągiem bogini, poiłam wiedźmy czarną ofiarną krwią i znam każdy z podziemnych korytarzy, które prowadzą do najświętszego przybytku w sercu świątyni. Tej wiedzy nie można wyciąć z mojego umysłu ofiarnym nożem, kniaziu. Przydam wam się.

– Po co? – Wark wzruszył ramionami. – Zanim mrozy zelżeją, kapłanki same nam otworzą bramy. Nie wyczarują chleba z kamienia.

– Ale zrobią coś innego. – Kapłanka oblizała wargi. – Kniaziu, nie pojmujecie potęgi Kei Kaella.

– Także boginię można zabić – powiedział oschle – co się bardzo wyraźnie pokazało zeszłej wiosny, w czas spichrzańskiego karnawału.

– Tyle że do tego trzeba czegoś więcej niż żelaza, kniaziu – rzekła, zanim zdążył ją wykpić i odepchnąć niby sparszywiałego psa, którym w istocie była. Sięgnęła pod siennik i w jej dłoni błysnęła słabo buteleczka w srebrnej obejmie. – I dlatego chciałam z wami mówić.

Potrząsnęła naczyniem. Mleczny trunek podniósł się, wzburzył gwałtownie i Warkowi wydało się nagle, że cała komnata zawirowała wraz z nim.

– Co to? – zapytał słabo.

– Woda ze źródła Ilv. – Zielone oczy kapłanki połyskiwały w zmasakrowanej twarzy jak dwa szlachetne kamienie. – Sok ziemi, zaczerpnięty na dalekiej Północy, spomiędzy żeber martwych żmijów. Kilka kropel tego napitku niweczy wszelką moc boga i łamie każdy czar, choćby najpotężniejszy. Czy rozumiecie, kniaziu, dlaczego musiałam was zobaczyć?

Bez słowa wpatrywał się we flaszeczkę w jej dłoni. Trunek wciąż buzował jak młode wino, lecz przybrał ciemniejszą barwę i w poświacie kaganka Wark widział wyraźnie, jak na jego powierzchni z wolna tworzy się brunatnokrwawa szumowina.

– Chcę patrzeć, jak rozbijecie świątynne bramy – ciągnęła kobieta – a potem pod pękniętą kopułą przybytku będziecie im po kolei odbierać świątynne szaty, ziemskie władztwo, moc bogini, a na końcu życie. Wszystko, czym są. Wszystko, czego mnie pozbawiono z rozkazu Lelki. Później możecie mnie zabić, nie dbam o to. Ale wcześniej chcę zobaczyć kres zakonu treglańskiej bogini. Tak samo jak wy, kniaziu.

24
{"b":"89257","o":1}