Zbójca ocknął się nagle. Pierwsze, co poczuł, to ręce, skrępowane i wykręcone pod dziwnym kątem. Głowa zwisała mu w dół, a kiedy spróbował nią poruszyć, nieomal zawył z męczarni. Ból orzeźwił go nieco. W jednej chwili przypomniał sobie zasadzkę i szlachcica w szkarłatnym kubraku. Zrozumiał, że ktoś z hajduków musiał go uderzyć w łeb i powiązać jak świnię. Nadgarstki i kostki rwały okrutnie, widać zawiesili go na belce.
Ostrożnie uchylił powieki, ale zobaczył nad sobą tylko żerdkę, wygwieżdżone letnie niebo i krawędź okopconej ściany. Zgadywał, że wnieśli go do środka tartaku. Jednak było mu dziwnie chłodno. Wnet zresztą zrozumiał, dla jakiej przyczyny. Łotry, rozdziali go do gołego. Zdjęli kolczugę i wańtuch, koszulę, portki i pyszne buty z żółtej świńskiej skóry. Nawet gaci nie zostawili. Wisiał na drążku, świecąc nagim przyrodzeniem. I ani mógł się poruszyć.
Poczuł na gębie podmuch powietrza i spiesznie przymknął powieki. Jednak na próżno.
– Zbudziłeś się, serdeńko – usłyszał nad sobą kpiący głos szlachcica. – A jużem się trwożył, czy cię moi ludzie nie zdzielili za mocno w czerep.
Twardokęsek nie udawał więcej. Otworzył oczy.
Pod ścianą dojrzał gromadę rebeliantów, wszyscy w powrozach i zrzuceni na kupę. Nie zostało ich więcej niźli półtora tuzina. Zbójca zastanowił się przelotnie, czy Skarzyk zdołał się wymknąć z opresji. Ale równie dobrze hajducy mogli go zarąbać i zostawić ścierwo na majdanie.
Pleskota leżał z przodu, związany na własnej szabli. W gębie miał szmatę, więc patrzał tylko na zbójcę żałośnie znad knebla. Żył jednak. Z wysiłkiem przetoczył się na bok i jeden z pachołków kopnął go z rozmachu w żebra.
Tylko Nieradzica nigdzie zbójca nie widział.
Szarpnął się na żerdce, wychylił w bok. Nic nie pomogło.
– Nie męcz się tak, serdeńko – zadrwił szlachcic – i nie mocuj na darmo. Bo ci jeszcze żyłka od wysiłku pęknie. A to za prędko. Pogwarzyć pierwej chciałem.
Zbójca milczał. Spod przymrużonych powiek spoglądał na szlachcica, konotując dokładnie w umyśle każdy rys jego wyschłej, pożółkłej gęby, wąsiska sumiaste i ostry nochal, który go upodabniał do drapieżnego ptaka. Twardokęsek nie sądził, aby tym razem udało mu się ujść cało z opresji. Ale na wypadek, gdyby bogowie raczyli zachować go przy życiu, zamierzał dobrze zapamiętać prześladowcę, aby mu się potem sumiennie wypłacić i za zasadzkę, i za pomordowanych kamratów.
Gdzieś w oddali, na majdanie, krzątali się pachołkowie. Twardokęsek słyszał przyciszone głosy, dźwięk rozrywanego płótna, trzask łamanych gałęzi. Pewnie cyrulik opatrywał rany.
– Oj, coś dziwnie mało rozmowny jesteś, mości zbójco – ciągnął wielmoża, obracając w rękach kopiennicki szarszun Twardokęska. – A to niepolitycznie, oj nie. Bo chęć mam wielką o zasługach twoich posłuchać, o bitwach sławetnych, coś je u boku Iskry w obcych krajach toczył, i o przewagach nad pomorckimi zagonami.
Pierwej ci w te modre ślepia plunę, pomyślał zbójca.
– Wiem, co ci się teraz we łbie roi, serdeńko. – Szlachcic uśmiechnął się półgębkiem. – Że słówka marnego nie piśniesz, pogardę mi swoją okazując. Ano, wachmistrzowi też się tak zdawało. Tyle że się potem nim moi pachołkowie zajęli, a mam tu rzemieślników zacnych i w swym zajęciu wyćwiczonych. Powiadam wam, że jakby im kloc drewna niemy powierzyć, i on by na koniec zaśpiewał rzewnie. I wy też śpiewać będziecie, mości zbójco. Prędzej, niźli sądzicie.
Odsunął się w bok, aby zbójca mógł dojrzeć zgrabny stosik polan, przyszykowany pośrodku zrujnowanego tartaku. Zbójca przełknął ślinę. Nie sądził, aby szlachcic zamierzał warzyć polewkę.
– Rozumiesz już, serdeńko. – Szlachcic trącił go lekko szarszunem i zbójca zakołysał się w pętach. – Tedy może i przypiekać nie trzeba będzie. Wszystko mi opowiesz, co do joty. Którzy panowie w bunt zamieszani i kto cię w tym zbójeckim procederze wspierał. Boś ty nie żaden powstaniec, ale prosty grasant, co się do księcia jaśnie pana przyczepił jak gówno do podeszwy. I nie z miłości do niego, jeno dla korzyści własnej. Dla rabunku i krwi niewinnej przelewu. Bo taki już jesteś i nie zdołasz się odmienić. Do tego też się przyznasz. Zanim zdechniesz.
Ostatnich słów jednak zbójca nie słuchał już uważnie, gdyż nieopodal sterty drew, pomiędzy czterema pachołkami, którzy obojętnie przegryzali chleb z cebulą, dojrzał Nieradzica. Chłopak siedział, oparty o podmurówkę. Ręce miał skrępowane na plecach, ale nie zrzucono go na kupę wraz z innymi. I kiedy zbójca spojrzał w jego niebieskie oczy, zrozumiał, dlaczego. W jednej chwili pojął też, kim jest jego prześladowca.
Z dawien dawna dochodziły go słuchy, że podkomorzy, ojciec Nieradzica, gardłuje przeciwko niemu zaciekle, oskarżając o podburzanie synaczka do buntu i rozliczne nieprawości. Twardokęsek nie sądził jednak, że tak szybko od wyrzekań po knajpach przejdzie do rakarskiej roboty.
– Widzę, że zmiarkowałeś, serdeńko, w czym rzecz – skwitował szlachcic. – Czas zatem zaczynać. Podpalajcie! – Skinął na pachołków.
Zbójca poruszył się nieznacznie. Przeguby i kostki nie rwały już żywym ogniem. Powoli tracił czucie.
Kiedy ognisko zapłonęło jaśniej, mógł się wreszcie lepiej przyjrzeć Nieradzicowi. Chłopak nie wyglądał na poturbowanego, choć na policzku miał rozmazaną krew. Twardokęsek nie przypuszczał jednak, aby ojciec pozwolił go porządnie ranić. No, może każe go za nieposłuszeństwo wychłostać, pomyślał, i dni parę potrzyma w lochu o chlebie i wodzie, potem zaś odeśle precz z Wilczych Jarów. Ale nie umorzy. Była w tym jakaś pociecha.
Podkomorzy również odwrócił się ku synowi. Pod jego wzrokiem Nieradzic wyprostował się w więzach i buntowniczo zadarł brodę. Któryś z pachołków zachichotał cicho.
– Pięć batów! – rzucił przyciszonym głosem podkomorzy.
Niefortunny żartowniś umilkł jak niepyszny. Dwóch pachołków pochwyciło go za łokcie i pociągnęło na zewnątrz, na majdan. Nie opierał się nawet. Dobrze znał pańskie obyczaje i lękał się sroższej kary.
– Widzicie – znów odezwał się podkomorzy – niedobra jest rzecz dzieci przeciwko rodzicielom buntować. Może gdybyście tylko na trakcie po bożemu łupili, żywym bym was puścił, wysmagawszy pierwej. Ale nie teraz.
Z majdanu dały się słyszeć wrzaski batożonego hajduka. Kamraci nie żałowali ramion.
– Nie buntował mnie – przemówił ochrypłym głosem Nieradzic. – Sami dobrze wiecie.
Tym razem nikt nie odważył się roześmiać. Podkomorzy podszedł do syna i z rozmachem trzasnął go w gębę. Głowa chłopaka uderzyła w kamienną podmurówkę. Kiedy znów spojrzał na zbójcę, na twarzy miał świeżą krew.
– Aż zadziwienie bierze, jak się to warcholstwo pleni – zauważył podkomorzy. – Od łyczka do trzewiczka.
Nieradzic otworzył usta, aby coś rzec. Podkomorzy tylko pogroził mu palcem.
– Nie trza przerywać, kiedy starsi radzą – rzekł dobrotliwie. – Zwłaszcza jeśli z rozmowy nauka użyteczna płynie. A ty się wiele musisz jeszcze nauczyć, synku. Także o tym, jak sobie należy druhów i opiekunów dobierać. No, ale o tym ci już mości Twardokęsek opowie. Wedle kolejności. O kupcach mordowanych dla zysku na gościńcu. O zdradach, przeniewierstwach i łupiestwie. O skarbczyku zrabowanym kamratom z Przełęczy Zdechłej Krowy. O druhach wymordowanych nad Trwogą. O wiedźmie, co się z nią pokumał. Uzbiera się pokaźny rejestrzyk łajdactw. Dziwisz się, synku, skąd wiem? – Spojrzał na Nieradzica. – Ano, jak mnie wieść doszła o naszym zbójeckim hetmanie, postanowiłem się o jego przeszłości wywiedzieć. Tak na wszelki wypadek, aby personę poznać i po czynach ocenić. I wielce się zdziwiłem.
W odpowiedzi zbójca strzelił przez zęby śliną. Nie trafił. Plwocina opadła na klepisko, dobre dwie stopy od podkomorzego.
– Po cóż ta hardość? – zakpił wielmoża. – Niedługo już. Ja jestem człek serdeczny, urazy długo nie chowam. I takem sobie umyślił, że jeśli się szczerze pokajasz i winy swoje wyznasz, wtedy skruchę nagrodzę i łeb ci toporem zetnę. Jeśli zaś gadać nie zechcesz… – zawiesił głos. – No, ale przecie zechcesz. Jesteś człowiek rozumny. Inaczej byś się tak długo nie uchował.
Ognisko gorzało coraz mocniej. Ponad płomieniami zbójca wciąż widział oblicze Nieradzica – spuchnięte wargi, zaschniętą krew na policzku i wielkie niebieskie oczy. Zupełnie jak u wiedźmy. Równie bezmyślne.
Znienacka zdjęła go straszliwa wściekłość. Bogowie jedni wiedzieli, że mało w życiu popełnił dobrych uczynków. Ale teraz miał zdechnąć przez jeden z nich. Gdyby nie wyniósł dzieciaka z płonącej gospody, nie wisiałby teraz na żerdzi.
– Widzicie – podkomorzy przywołał pachołka ze smolnym łuczywem – nie dość grzech ogniem wypalić. Trzeba go jeszcze osądzić i w moralną naukę obrócić dla maluczkich. Dlatego kiedy skończę, nie będzie tutaj żadnych zbójeckich hetmanów ni towarzyszy Iskry nieśmiertelnej. Zostanie tylko postarzały, zestrachany rabuś, który bardzo cienkim głosem krzyczał będzie, aby go wreszcie dobić i męczarnię skrócić.
Trzymał pochodnię niedaleko, tak że zbójca czuł żar. Ledwie pohamował pragnienie, by szarpnąć się w więzach na oślep, byle dalej. Na czole czuł zimny pot, na ciało wystąpiła gęsia skórka. Na Przełęczy Zdechłej Krowy zdarzało się przypiekać jeńców nad ogniem. Nie było to przyjemne zajęcie ani czyste.
Podkomorzy przybliżył bardziej łuczywo. Zbójca poczuł, jak płomienie oblizały mu bok. Wyprężył się na żerdzi, lecz wielmoża już cofnął pochodnię. Uśmiechnął się po wilczemu, patrząc na kurczowo zaciśnięte szczęki Twardokęska i jego twarz, czerwoną z wysiłku.
– Śpiewaj, ptaszyno, śpiewaj – zachęcił go niemal ciepło. – Na cóż zda ci się ten upór? Na kim wrażenie wywrzesz? Na nich? – Machnął ręką ku powiązanym rebeliantom. – Im już wszystko jedno, też przed świtem zawisną na gałęzi. Usłuchaj własnej natury. Oszczędź sobie męczarni. Co ci z niej przyjdzie?
Nic, odparł w myślach zbójca. Zupełnie nic. Tobie też niewiele. Tyle że się przed własnym synkiem surowością poszczycisz i druha przed nim obszydzisz. Ale nic więcej.
Jednak kiedy podkomorzy znów przysunął pochodnię, zacisnął tylko zęby i wygiął się w łuk, z całej siły napierając na postronki. Tym razem wielmoża przytrzymał dłużej. Podniósł się ohydny swąd palonego ciała.