Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Zbiegun otarł wilgotną szmatką czoło Warka. Kniaź zajęczał w malignie, usiłując uniknąć dotknięcia. Kapłan ostrożnie przytrzymał jego głowę i zajrzał pod bandaże, którymi przesłonięto oparzenia. Rany jątrzyły się paskudnie.

– Jakże wam się zdaje, zdrów będzie? – odezwał się siwowłosy woj, dziesiętnik sinoborskiej drużyny.

– A skądże mnie wiedzieć? – syknął przez zęby kapłan, rad, że może okazać złość.

– No, to zróbcie coś wreszcie. – Stary wojownik niepewnie podrapał się po czole, przeciętym świeżą szramą. – Modły jakieś odprawcie albo insze kapłańskie sztuczki. Bo jakże tak? Najwyższy sinoborski kniaź jak trup leży, okręty popalone… Przyjdzie nam tutaj sczeznąć z powodu jednej zwajeckiej dziwki.

Na wspomnienie Szarki Zbiegun zacisnął zęby. Minęło pięć dni od bitwy i pojedynku na klasztornym dziedzińcu, lecz wciąż zwidywała mu się blada twarz Iskry i jej zielone oczy rozdęte szałem, kiedy kolejno mordowała jego sługi na brzegu Wewnętrznego Morza. A jeszcze lepiej zapamiętał jej pomocnika, potwora uczynionego z magii, dymu i śmierci. Zbiegun chytrze ukrył się w wodzie, bo rozumiał, że każda bestia, choćby najbardziej potężna, zlęknie się morskiej wody i nie wejdzie pomiędzy fale. Stał po szyję w wodzie, dygocząc z zimna i przerażenia. Patrzył, jak monstrum rozdziera kolejnych wojowników, druzgocze ich czaszki i pochłania jeszcze gorące ciała. Ale najgorsze miało dopiero przyjść – kiedy wicher przywiał znad morza pasma włosów Iskry.

Nagle wszystko wokół niego było ogniem, nawet woda. Płomienie mknęły ku okrętom na grzywach fal, czerwona piana wirowała wokół burt, spopielając wiosła. Powietrze paliło płuca. Zbiegun zadarł wysoko świątynną szatę i rzucił się na powrót do brzegu. Cokolwiek mordowało jego ludzi na czarnych kamieniach plaży, było przynajmniej żywe i człowiek mógł je zabić. Dopiero później zrozumiał, że ogień również był żywy i bardziej podstępny od wszelkich potworów.

Kiedy Zbiegun wyczołgał się na brzeg, bestia znikła. Nasyciła się mordem albo zlękła wojowników, którzy pędzili od strony klasztoru, zaalarmowani pożogą. Sinoborzanie z początku próbowali tłumić ogień. W prawdziwe przerażenie wpadli, zrozumiawszy, że tego ognia nie da się ugasić, póki nie strawi okrętów do ostatniej stępki i nici z żagla. Unoszone podmuchami wichru płomienie rwały się na strzępy i frunęły w głąb wyspy. Zbiegun bezradnie przyglądał się, jak ogarnęły trzech pachołków, którzy nadbiegali z klasztoru z wiadrami, i spopieliły ich ze szczętem. Kapłan pojął wówczas, że ten ogień, zaprószony przez młodszą siostrę bogów, w niczym nie przypomina płonącej stodoły i nie zostanie ugaszony ręką śmiertelnika. Rozkazał ludziom cofnąć się z plaży. Ale nie zamierzał wybaczyć, że zmuszono go, aby bezradnie patrzył, jak kaprys Iskry odbiera mu szansę na powrót do domu.

– Okiennice zawrzyjcie! – rzucił do wojownika. – Kniaź jeszcze niezdrów, a wicher duje.

Ale w istocie szło o coś zupełnie innego. Gdy wiatr powiał mocniej, Zbiegun wyczuwał wyraźny swąd spalenizny. Zgliszcza zwajeckich okrętów wciąż dymiły. Wewnętrzne Morze wypchnęło zwęglone kadłuby wysoko na brzeg i Zbiegun miał uczucie, jakby wszystko sprzysięgło się, by przypominać mu, że Wark własnymi rękami zniszczył swoje ocalenie.

– Niezdrów, niezdrów… – Wojownik posłusznie ruszył ku oknu, lecz nie przestał zrzędzić. – Od razu by do sił przyszedł, jakbyśmy tę suczą dziwkę usiekli, co mu gębę osmoliła. Krew hańbę płucze i rany zamyka, kapłanie. Ale wyście nawet jej ojca ubić nie pozwolili. – Pokręcił niechętnie głową. – Choć krew naszego pana płacze i pomsty woła.

Istotnie, Zbiegun zakończył rzeź na dziedzińcu klasztoru, obiecując niedobitkom Zwajców życie, jeśli się poddadzą. Miał szczery zamiar dotrzymać słowa – Kea Kaella nie kochała krzywoprzysięzców i ani myślał narażać się na jej gniew. Ale nic więcej.

– A wiedźma dalej nie gada?

Jasnowłosą wiedźmę znaleziono nazajutrz po bitwie. Była umazana krwią i Zbiegun zrazu sądził, że zdechła. Jednak życie tliło się w niej jeszcze, choć słabo. Przykazał ją opatrzyć i napoić krzepiącymi wywarami, aby przyszła do siebie. W Sinoborzu gadano, że wiedźmy mają po siedem żyć, więc przeklętnicę trudniej dobić od kota. Lecz i tak zdumiało go, jak szybko przyszła do zdrowia. Następnego dnia siadała już i żarła. A trzeciego dnia wydał ją drużynnikom Warka.

W treglańskim przybytku wiedźmy trzymano głęboko w podziemnych korytarzach. Zbiegun nie miał do nich dostępu: najwyższa kapłanka dobierała sobie pomocniczki spośród własnej płci. Mężczyznom nie ufano i był to jeden z powodów, dla których młody wówczas Zbiegun podniósł bunt przeciwko zwierzchności. I przegrał. Córka Krobaka nie miała wiele miłosierdzia dla pokonanych. Obdarto go z kapłańskich szat, odebrano święte wrzeciono i wysmagano na dziedzińcu przed przybytkiem. Jedynie dzięki rodowemu złotu udało mu się zbiec z ciemnicy tuż przed kaźnią.

Wszystko to wydarzyło się dawno temu i długie lata na północy zdążyły zatrzeć w pamięci Zbieguna wspomnienia z treglańskiego przybytku. Nie zapomniał jednak, że Lelka potrafiła złamać wiedźmę i nagiąć ją do własnej woli. W ciemnych kątach świątyni szeptano o korczywach, które wyzwalają moc wieszczenia. Zbiegun nie znał ich tajemnicy. Wiedział jednak, co powtarzano pomiędzy wieśniakami na samym skraju Sinoborza, gdzie słońce świeci tylko przez kilka miesięcy w roku. Krew i ból sprowadzają wiedźmi szał – jeśli przeleje się wystarczająco wiele krwi, a ból będzie odpowiednio mocny.

Wojownik skrzywił się.

– Twarde ścierwo – mruknął. – No, ale jeszcze zobaczymy.

Kapłan uniósł brew. Zastanawiał się, czy właśnie wiedźma przywołała potwora, który pożerał na plaży jego ludzi. Mogła tego dokonać ponownie, ale zarazem rozumiał, że bez niej nie wydostaną się z przeklętej wyspy. Wark odpłynął z Tregli w tajemnicy, pospiesznie, i dopiero na morzu rozkazał żeglować na zachód. Choćby poszukiwania rozpoczęły się wkrótce, Wewnętrzne Morze jest ogromne i może minąć wiele miesięcy, zanim sinoborskie okręty przybiją do brzegu Przychytrza. Jeśli w ogóle to nastąpi.

– Przyprowadźcie ją.

– Tutaj? – Wojownik nie krył zdumienia, które zaraz przeszło w zakłopotanie. I coś jeszcze. Strach. Przestąpił niepewnie z nogi na nogę. – Kiedy, widzicie, wasza wielebność – ściszył głos – znów dwóch ludzi w nocy przepadło.

Zbiegun zmełł w zębach przekleństwo. Przez ostatnie cztery dni utracił pięciu drużynników. Jednego nawet udało się odszukać w ruinach północnej wieży. Głowa nieszczęśnika zniknęła bez śladu, a krwawe ochłapy mięsa i włókna flaków rozwłóczono szeroko po kamieniach. Towarzysze rozpoznali jedynie kolczugę, ozdobioną wzorem Kei Kaella.

– Kazałem wiedźmę rzucić do lochu i łańcuchem do ściany przykuć – ciągnął drużynnik. – W tej samej ciemnicy, gdzie Zwajcy siedzą. Jeśli się, ścierwo, nockami w potwora zamienia, niechże ich najpierw zeżre. Ale zda mi się, wasza wielebność – przeszedł do szeptu – że należy jej kark skręcić. Zawsze będzie bezpieczniej. I ludzie otuchy nabiorą.

– A potem belki ze stropów wydrą – kapłan się skrzywił – okrakiem na nie siędą i zaczną przez Wewnętrzne Morze do dom nogami wiosłować? I może się im te dyle pod zadkami w okręty przemienią?

Wojownik spurpurowiał na twarzy.

– Nie? – Kapłan rozłożył ręce z udawanym współczuciem. – To mi nie doradzaj, jak nas z tej zapowietrzonej wyspy wydobyć, i przyprowadź wiedźmę. Byle żywo!

Wark skulił się pod kocem i wymamrotał coś niezrozumiale.

Zbiegun przymrużył oczy, tknięty pewną myślą.

– Powiadacie, że wiedźma w ciemnicy ze Zwajcami siedzi?

Drużynnik zatrzymał się u drzwi i potaknął skinieniem głowy.

– Ich też przyprowadźcie – rozkazał kapłan. – Obu Wilków.

– A kniaź? – Woj popatrzył niespokojnie na Warka, który rzucał się i jęczał przez sen. – Jakże tu przyprowadzić jego morderców? Jeszcze mu się krew czarna z ran puści.

– Tym się nie trwóżcie – osadził go chłodno Zbiegun. – Trzeba uradować kniazia, ducha w nim pokrzepić. Sami zobaczycie – dodał, po czym znów pochylił się nad Warkiem i odgarnął mu włosy z czoła.

Drużynnik odwrócił wzrok i wyszedł pospiesznie. Kapłan uśmiechnął się półgębkiem. Widok oparzeń nieodmiennie przerażał drużynników. Po tym, co zobaczyli na klasztornym dziedzińcu, a także później na brzegu Wewnętrznego Morza, musieli przyznać, że Szarka była Iskrą, przebudzoną w śmiertelnym ciele córki Suchywilka. Mieli więc powody, aby się niepokoić zdrowiem kniazia: wichrowe sevri były posłanniczkami śmierci. Mogły zabrać umierającego wojownika i poprowadzić go do kohorty Org Ondrelssena, aby przez wieczność przemierzał północ u boku boga. Ale mogły też zostawić go konającego na krwawym polu, na pohańbienie.

Kapłan ledwie rozpoznał jasnowłosą wiedźmę, kiedy wojownicy wepchnęli ją do komnaty. Jej twarz była zniekształconą, opuchniętą maską, włosy opadały na ramiona w tłustych, zmierzwionych kosmykach. Widać drużynnicy nie oszczędzali jej zbytnio, bo suknię miała poszarpaną i poplamioną krwią. Ale kapłan nie dziwił się – na Przychytrzu było kilka tuzinów chłopa i jedna niewiasta. Nakazał tylko, aby jej zanadto nie popsowano. Musiała być przytomna, kiedy w końcu złamie się i sięgnie poprzez Wewnętrzne Morza, do Sinoborza, aby przekazać posłanie Zbieguna.

Zwajecki kniaź, choć poraniony i w łańcuchach, nie tracił rezonu. Na widok kapłana nieomal wyrwał się prowadzącym go strażnikom.

– A żebyś zdechł, kurwi synu! – rozdarł się potężnie. – Żeby ci bóg zdradę wynagrodził męką i długim konaniem.

Zbiegun ani drgnął. Odczekał dobrą chwilę, a potem podszedł do paleniska i poprawił głownie. W komnacie nieustannie płonął ogień. Choć nieprzytomny, Wark wyczuwał ciemność i pozostawiony sam w mroku, krzyczał z przerażenia.

– Przywiążcie ją. – Wskazał na pierścień do zatykania pochodni. – Mocno.

Kiedy podszedł bliżej, jasnowłosa niewiastka odwróciła twarz, aby uniknąć jego wzroku.

– Będziesz mówiła?

Nie odezwała się, za to Suchywilk wybuchł stekiem klątw. Zbiegun puścił je mimo uszu. Bez pośpiechu zdjął ze stołu świeże płótno i kociołek z wywarem dla Warka.

116
{"b":"89257","o":1}