Литмир - Электронная Библиотека

– Jego też przywiążcie – rozkazał. – Rozdziejcie z koszuli i przytrzymajcie dobrze. – Podszedł znów do wiedźmy. – Wiesz, co zrobię? – Przytrzymał ją mocno za brodę. – Jesteś wiedźmą, więc wiesz. Gadaj zatem, póki możesz coś wyjawić z własnej woli. Bo przymuszę cię do gadania pierwej lub później. Tyle że będzie bardziej bolało. Ciebie i innych.

Rzuciła spłoszone spojrzenie na Wilków. Wargi jej drżały.

– No, zrób to dziewczyno. – Zbiegun pieszczotliwie przesunął dłonią po jej skołtunionych włosach. – Zawołaj dla mnie przez morze. Do kogo zechcesz! – Zaśmiał się. – Choćby do tych suk z treglańskiej świątyni. Nawet Firlejka nie zostawi sinoborskiego kniazia w mocy wiedźmy, daleko od jego ziemi.

Wiedźma wydała jakiś stłumiony dźwięk. Jej paznokcie spazmatycznie drapały mur.

– Cóż, skoro nie pozostawiasz mi wyboru… – Odwrócił się i ruszył przez komnatę do stołu. Tuzin sinoborskich wojowników śledził pilnie każdy jego krok. – Napoimy cię krwią. – Pochylił się nad przywódcą Zwajców. – Wszyscy zdechniemy na tej wyspie, bo wasza przeklęta dziewka spaliła okręty. Ale wy wcześniej od innych.

Suchywilk splunął mu w gębę krwawą śliną. I zaraz najbliższy z wojów trzasnął na odlew kniazia dłonią w okutej rękawicy.

Zbiegun otarł z policzka plwocinę i odezwał się, z trudem panując nad głosem:

– A choćbyście cudem wydobyli się na swobodę, nigdy więcej nie poprowadzicie wojowników w bitwie. Dalej! – wrzasnął ku potężnemu wojowi z dwuręcznym toporem. – Obetnij mu rękę.

Pomiędzy wojownikami przeszedł szmer. Wezwany przybliżył się z ociąganiem, obracając toporzysko w dłoniach. Zbiegun ułowił jego spojrzenie. Drużynnik zapewne bez mrugnięcia okiem ściąłby Suchywilkowi łeb, ale hańbiąca kaźń była czymś zupełnie innym. W Sinoborzu wierzono, że Org Ondrelssen, patron wojowników, okrutnie karze tych, którzy sprzeniewierzają się honorowi.

– Czemu się ociągasz, głupcze? – Kapłan wyrwał mu broń z ręki. Był wielkim mężczyzną, żylastym i wyschłym od postów, ale rozrośniętym w barach. – Trzymajcie go!

Trzech wojowników przycisnęło kniazia do blatu. Nie zdołał się poruszyć, kiedy spadł cios. Zaskowytał przeraźliwie, na szyi wystąpiły mu purpurowe żyły. Zbiegun skinął na sługę, aby przypalił ranę żelazem. Nie zamierzał zabić Suchywilka. Jeszcze nie teraz.

– Wiesz, co teraz z tobą będzie? – wysyczał kniaziowi w twarz, gdy ten przyszedł znów do przytomności. – Kiedy wydobędziemy się z tej obmierzłej wyspy, każę cię w żelaznej klatce obwozić po treglańskich placach. Niech ma pospólstwo uciechę. Niech napasie oczy pohańbieniem bluźniercy, co śmiał podnieść rękę świętokradczą na kniazia. A córkę twoją końmi włóczyć będę i ścierwo jej psom cisnę.

Pomimo cierpienia Suchywilk roześmiał się ochryple.

– Kudy ci do mojej córki, klecho! Nie kwapiłeś się jej chwytać, póki na Przychytrzu była. Tchórz cię zwykły obleciał, portkami trząsłeś, za plecami wojowników się kryjąc. Tedy po próżnicy nie szczekaj!

Zbiegun walnął go styliskiem topora i jeszcze poprawił dla pewności. Krew buchnęła Suchywilkowi z gęby. Zachłysnął się, rozkaszlał, rozpaczliwie walcząc o oddech.

– Wasza wielebność, wystarczy. – Siwowłosy wojownik pociągnął kapłana za kapicę. – Inaczej sczeźnie.

Sługa Kei Kaella odstąpił na dwa kroki od stołu. Chwilę stał z opuszczonym łbem, dysząc ciężko od wysiłku i złości.

– Nie sczeźnie – wycedził przez zęby. – Wody mu kubeł na łeb wylać, żeby oprzytomniał.

– Wiem… – odezwała się chrypliwie wiedźma. Podrzuciła głowę i poprzez komnatę spojrzała Zbiegunowi prosto w oczy. – Wiem, co robisz kniaziowi…

Zbiegunowi nagle zaschło w ustach. Na szczęście jeden z wojowników uderzył wiedźmę w twarz. Jak reszta, był wystarczająco przerażony tym, co się działo w komnacie, i nie potrzebował zachęty, aby ją uciszyć. Drużynnik również wiedział, co uczyniono ojcu Szarki. Zwajcy sami obierali sobie przywódcę, lecz zawsze był nim mąż bez skazy na ciele i umyśle, waleczny w bitwie, roztropny w sądach i sławny pomiędzy swoimi. Nigdy nie pozwoliliby, aby kaleka poprowadził ich do bitwy.

Tyle że wiedźma wcale nie mówiła o Suchywilku.

Nikt jej nie uwierzy, pomyślał. Zresztą nie mógł dać się zastraszyć. Nie przy drużynnikach Warka. I tak mu nie ufali. W ich oczach był równie skalany, jak kapłanka, która podała Szarce sok ze źródła Ilv i rozpoczęła tę straszliwą rzeź. Tolerowali go jedynie dlatego, że mógł uleczyć Warka. Lecz nie zaskarbił sobie ich przychylności – ani na Przychytrzu, ani wcześniej, kiedy jątrzył kniazia do wystąpienia przeciwko potężnemu zakonowi Kei Kaella.

Dał znak do wznowienia kaźni. Wojownicy przytrzymali zwajeckiego kniazia, aby nie mógł odwrócić głowy, kiedy odcinano rękę jego kuzynowi. Wiedźma jednak nie odezwała się więcej ani słowem i w końcu zniechęcony Zbiegun kazał ją odprowadzić do lochu. Zastanawiał się, czy okaleczeni Zwajcy przeżyją do świtu. Wszystko jedno zresztą, uznał w końcu. W lochu pozostało jeszcze trzech wojowników ze zwajeckiej drużyny i jeśli będzie trzeba, potnie ich na strzępy, byle pokonać bezrozumny upór wiedźmy. Musiał wezwać pomoc, zanim wojownicy rzucą mu się do gardła. Ale na razie nie spieszył się zbytnio. Pozostawało jeszcze coś do zrobienia, więc wiedźma mogła cieszyć się krótkim wytchnieniem. Odesłał wojowników i sługi.

– Kniaź jest znużony – oznajmił im. – Będę czuwał nad jego snem.

Kiedy odeszli, powoli odwinął z twarzy Warka bandaże. Przez chwilę nasłuchiwał dźwięków na schodach. Dopiero upewniwszy się, że za drzwiami nie ma nikogo, wyjął zza pazuchy drobną fiolkę z mlecznego szkła, którą pięć dni temu wziął z dłoni martwej kapłanki. Na dnie nie pozostało wiele soku ze źródła Ilv. Powinno jednak wystarczyć.

Zaczerpnął łyżką odrobinę naparu z kociołka i powoli wlał go do fiolki. Zamieszał, patrząc, jak mleczny płyn burzy się i wiruje wokół ścianek.

– Śpij słodko, mój książę – powiedział, wylewając wodę ze źródła Ilv prosto na rany kniazia. – Śpij słodko…

Ale ostatnie słowa zagłuszył przeraźliwy wrzask Warka.

* * *

Na początku zobaczył dwa olbrzymie, białe ptaki. O poranku nadleciały z północy, zatoczyły nad łodzią kilka leniwych kręgów, po czym wzbiły się wysoko i znikły na błękitnym niebie. Wróciły jednak, kiedy słońce podniosło się na dobre znad krawędzi morza.

Szarka nie rozchyliła powiek, gdy cień potężnych skrzydeł musnął jej twarz. Zapadła w sen nocą i Koźlarz nie zamierzał jej budzić. Cokolwiek czekało na nich na brzegu, Iskra potrzebowała odpoczynku. Poza tym było mu łatwiej, kiedy spała, nakryta płaszczem z koźlej skóry. Potrzebował samotności i czasu, aby oswoić się z jej upiorną opowieścią, nawet nie uwierzyć albo odrzucić jako kłamstwo, ale po prostu ogarnąć ją w całości i zrozumieć. Wiedział jednak, że nie zdąży. Czas dobiegał końca.

Prąd popychał ich na północ, a ptaki krążyły nad łodzią jak eskorta. Do pierwszej pary dołączyła następna, potem jeszcze jedna, wreszcie zaś znad horyzontu podniosła się wielka biała chmura i Koźlarz usłyszał odległe ptasie krzyki. Zbliżali się do lądu. Nie umiał jednak ocenić, dokąd zaniosły ich fale – na kolejną z samotnych wysepek pośrodku morza, skraj Pomortu czy też sinoborskie wybrzeże. W nocy niebo nad łodzią było czarne, bez gwiazd. Sztormy nie powróciły, ale wiatr zrywał się znienacka w ciemności, ostry i porywisty. Wydawało mu się, że moce Wewnętrznego Morza walczą o nich z zewem Zird Zekruna. Nie potrafił zgadnąć, kto przeważy.

Co noc w zawierusze tracił poczucie kierunku, ale o świcie budził się na nowo pośrodku niezmierzonej wody. Fale znów były spokojne i gładkie, niebo zaś jasne i bezchmurne. Przerażało go to – czas rozpadał się na dwie różne części, a brzask i zmierzch stały się krawędziami pęknięcia. Lecz noce i dnie były równie nierzeczywiste i wydawało mu się, że jednocześnie śni dwa sny, zupełnie niepodobne do siebie. Wokół nie znajdował nic prócz morza i pustego nieba, jakby bogowie postanowili zamknąć go z Szarką w przezroczystej bańce szkła, poza światem.

Roześmiała się, kiedy jej o tym powiedział zeszłego wieczoru.

– Dziękujmy bogom za ich drobne łaski – powiedziała, opierając mu głowę na ramieniu. – Nie pozostało ich wiele.

Zdumiewał go spokój, z jakim przyjmowała tę żeglugę przez zaklęte morze. Była podobna do jaszczurki, która zastygła na kamieniu, wygrzewając się w promieniach zachodzącego słońca. On nie. Wiedział, że gdzieś poza krawędziami Wewnętrznego Morza armie gotują się do wojny i powinien być ze swoimi ludźmi. Ale nic już nie zależało od niego.

Szczyt przed nimi pokrywał śnieg, więc morze musiało ich pchnąć daleko od lipnickiego wybrzeża. Nie dostrzegł ponad brzegiem Hałuńskiej Góry, której ciemny zarys nieustannie prześladował go w snach. Ale wciąż mógł być to cypel Pomortu.

Mewy, fregaty i kaczki unosiły się z przeraźliwym wrzaskiem nad brzegiem, obwieszczając przybycie intruzów. Koźlarz widział już ostre bazaltowe skałki i spienioną kipiel między nimi. Wąska żwirowata plaża była we władaniu ptactwa.

– Przepłyniemy tamtędy – usłyszał za sobą.

Szarka usiadła, przecierając oczy, odgarnęła z twarzy kosmyk rudych włosów. Powędrował za jej wzrokiem ku dwóm głazom, które wznosiły się przed zatoczką jak brama. Woda pomiędzy nimi była spokojniejsza.

– Tylko jak tam łódź skierować? – żachnął się. – Poprzebierać rękami w wodzie?

Wzruszyła ramionami i sięgnęła po bukłak, w którym bulgotały resztki słodkiej wody.

– W ogóle nie wiosłuj – poradziła ze spokojem. – Prąd nas przeprowadzi bezpiecznie. Nie po to mną Delajati tyle miesięcy miota po Krainach Wewnętrznego Morza, żebym się utopiła.

Dla potwierdzenia swych słów znów rozciągnęła się na dnie łodzi.

– Naprawdę tak mocno wierzysz, że bogini cię ocali?

– Nie. Ale byłoby zbyt proste, gdyby pozwoliła mi teraz umrzeć.

Chciał się sprzeciwić, lecz w tej właśnie chwili łódź skręciła gwałtownie i wśród piany mignęły mu jakieś obłe, ciemne kształty. Bał się przyglądać bliżej, czy to foki, czy utopce.

117
{"b":"89257","o":1}