Wóz podskoczył, zakolebał się na korzeniu. Twardokęsek, który przedrzemywał na koźle z jęczmiennym źdźbłem w zębach, ocknął się gwałtownie. W powietrzu niosła się woń smoły i stukot siekier; nieopodal była osada smolarzy. Zbójca przeciągnął się, prostując zastałe kości, rad, że niedługo znajdzie się między swojakami. Pomorcy następowali mu na pięty od samej żalnickiej granicy, choć kluczył i mylił ślady. Gdyby nie pomoc Leśnej Straży, która prowadziła go borem – lasem, niechybnie by już leżał na gościńcu z pomorcką strzałą w gardzieli. No, ale teraz już my prawie doma, pomyślał z ulgą. Jutro w obozowisku staniem, a tam hulanki, wywczasy…
Koniki prychały rześko, wiosenne słonko przygrzewało miło, a w kałużach po bokach gościńca było aż żółto od kaczeńców. Twardokęsek pochylił się, zmacał w skrzynce na narzędzia gąsiorek miodu. I wtedy właśnie tuż przy jego kołpaczku obramowanym jarzębatym futrem zaśpiewała pierwsza strzała.
Posłyszał, jak z tyłu ktoś wali się z charkotem pomiędzy koła wozu. Nie rozglądał się po bokach, tylko przylgnął jak najniżej i szarpnął lejcami. Koniki poderwały się, jednak nie dość szybko. Kolejna strzała wbiła się w deskę o włos od jego nogawic. Twardokęsek nie widział ukrytych w gęstej dębinie łuczników, lecz pierzyska strzał były brunatne. Strzała zafurczała mu koło kołpaczka i utkwiła w wysokim boku wozu. Nieradzic odkrzyknął się ze środka, a zbójca kolejny raz błogosławił przezorność wiergowskich majstrów, którzy opatrzyli furgon w solidne osłony.
Wpadli w zakręt. Wóz zaturkotał, zakołysał się niebezpiecznie na korzeniach. Teraz strzelano do nich zewsząd, z przodu, z tyłu i z boków. Twardokęsek zrozumiał, że zasadzka musiała być dobrze obmyślona i przygotowana zawczasu. Ledwo utrzymał lejce, kiedy jedno z drzew upadło z hukiem w poprzek traktu. Bełt utkwił mu w rękawie nadzianego paździerzami obercucha, ale zdołał jeszcze pohamować rozpędzony zaprzęg.
– Żywcem! – huknął ktoś z gęstwy. – Żywcem ścierwo brać!
W pędzie zeskoczył z kozła, przetoczył się na wilgotnej ścieżce, wpadł pomiędzy wybujałe łopiany i rdesty. Zobaczył, że Nieradzic zsuwa się na ziemię i przemyka pod brzuchami koników, które po gonitwie dygotały na całym ciele. Jego płowa czupryna mignęła zbójcy w cieniu, tuż na skraju sośniny. Ale zanim wpadł pomiędzy wysokie trawy i krzewinę, chłopak potknął się nagle. Z rozpędu zrobił dwa kroki naprzód, a potem upadł na ziemię i stoczył się po łagodnej stromiźnie pagórka z powrotem na ścieżkę. Z piersi sterczała mu brunatna pomorcka strzała.
– Nie! – rozdarł się zbójca.
Słońce uderzyło mu prosto w twarz i nie widział już nikogo. Poczuł tylko, jak grot przeszywa mu prawe ramię. Nie mógł złapać tchu.
– Twardokęsek?
Szarka szarpała go za kubrak.
Zbójca otrząsnął się gwałtownie, ogarniając przerażonym spojrzeniem wnętrze swojej izdebki, rudowłosą kobietę pośrodku posłania, dwie skrzynie pod oknem i prosty stół na krzyżakach. Otarł spotniałe od koszmaru czoło i sięgnął do dzbanka z wodą. Ręce mu dygotały.
Świtało dopiero, bo w obozowisku nie słychać było porannej krzątaniny. Jeno ptaki w chaszczach za chatą darły się jak opętane.
– Witaj, Twardokęsek. – Rudowłosa uśmiechnęła się. – Dobrze, żeś się obudził.
Dzisiaj patrzyła zupełnie przytomnie. Mimowolnie poszukał w izbie Nieradzica, ale nigdzie go nie dostrzegł. Wiedźma za to spała, aż po czubek głowy nakryta skórami.
Zbójca ochlapał gębę wodą, starając się odpędzić resztkę koszmaru. Nie wiedział, kiedy przywlókł się do chaty, ale po wczorajszych dziwacznych zrękowinach pito dużo i zaciekle. Obaj Wilkowie rzetelnie zaprószyli sobie łby gorzałką. Pod sam koniec uczty nawet żalnicki książę rozruszał się nieco, kazał sobie podać Sorgo i ścinał knoty zapalonych świec. Twardokęsek pamiętał to jednak nieco mętnie, podobnie jak własną obietnicę, złożoną Koźlarzowi bladym świtem, gdy większość biesiadników pospała się na ławach i w trawie na skrajach placu. Miał pod nieobecność księcia przejąć komendę nad lipnickim obozowiskiem. Ale po prawdzie nawet teraz, na trzeźwo, nie wiedział, co też skłoniło Koźlarza do podobnej głupoty.
Szarka przeczesała palcami rude włosy.
– Chodźmy nad morze – powiedziała cicho. – Nie chcę wiedźmy budzić, a zdałoby się nam kilka słów zamienić.
– Co, tęsknicie za jadziołkiem? – zadrwił zbójca którego wciąż świdrowało we łbie od wczorajszych wrzasków plugastwa.
– Bredzisz, Twardokęsek. Alboś jeszcze po wczorajszym pijaństwie nie wytrzeźwiał – dodała, pociągając nosem. – Cuchniesz jak gorzelnia. Jakbyś tyle nie pił, pogwarzylibyśmy wczoraj o tym, co się zimą wydarzyło.
– A nie chcecie aby wiedzieć, cośmy świętowali? – spytał zgryźliwie, naciągając koszulę.
– Przecież aż nogami przebierasz, żeby mi powiedzieć. – Wzruszyła ramionami i wzięła opończę.
Przed chatą na wielkim kamieniu przysiadł smolarz z Leśnej Straży. Na widok Iskry zmienił się na twarzy, zerwał na równe nogi, po czym bardzo nisko pokłonił. Kobieta odpowiedziała krótkim skinieniem głowy, bez zainteresowania omiatając wzrokiem jego zielony kubrak i srebrną gwiazdkę zatkniętą na kapeluszu. Potem poszła dalej.
Bogowie, pomyślał zbójca ze strachem. Ona nie pamięta ani słowa z tego, co wczoraj mówiła.
Drwiny uwięzły mu w gardle. Znów zdjął go strach przed tą dziwną kobietą. Strach i złość. Zbójca Twardokęsek nie lubił się bać.
– Kniaź was Koźlarzowi w małżeństwo oddał – burknął.
Nie zdziwiła się.
– Naprawdę? – spytała lekko i skręciła na ścieżkę, która boczną bramką w palisadzie prowadziła prosto nad morze.
Przez chwilę przestraszył się, bo zdołała bezbłędnie odgadnąć, dokąd iść. Potem sobie przypomniał, że przecież mieszkała tutaj zeszłej jesieni, gdy zaczynali budować obozowisko.
– Nie martw się, Twardokęsek – powiedziała, siadając na wilgotnym piachu u podnóża skarpy. – Wiele wody rzeki wleją w Wewnętrzne Morze, zanim na moim weselisku zatańczysz. Jeśli w ogóle będzie weselisko.
– Po co w ogóle na Przychytrze płyniecie? – wyrzucił z siebie zbójca. – Chcą kniazie z Warkiem radzić, tedy ich wola. Obejdą się bez was.
Szarka zawahała się.
– Morze niespokojne. Od Pomortu burza za burzą idzie. Najpewniej nie przemkną się beze mnie.
– Znowu będziecie śpiewać? Jak wczoraj?
Skinęła głową.
– Czy pamiętacie może, jak was wczoraj z okrętu znieśli? – wysyczał przez zęby, ledwie hamując złość. – Przez ręce lecieliście jak martwa. Potem bredziliście gorzej niż wiedźma. Cięgiem o krwi i umieraniu. I jadziołek nad wami latał, źlił się, wrzeszczał i skowytał.
– Żeglowaliśmy w sztormie. – Wzruszyła ramionami. – Musiałam śpiewać. Długo. To dzika magia, Twardokęsek. Niełatwo się z niej ocknąć. Za każdym razem trudniej.
– Kiedyś wam się nie uda.
– Może. Ale jeszcze nie teraz.
Milczała, wpatrując się w morze. Fale podpełzały do nich coraz bliżej.
– Opowiedz mi, jakżeś się sprawił w tej żalnickiej służbie – odezwała się po długiej chwili. – Dziwne rzeczy ludzie gadali.
– Tedy mieliście wieści? – burknął, wspomniawszy, że przez te wszystkie miesiące ani jeden posłaniec nie przypłynął z Wysp Zwajeckich.
– Suchywilk lubi wiedzieć. – Wyciągnęła się na piasku i przymknęła oczy. – Niewiele potrafi go zadziwić, ale tobie się udało. Z początku nie dawał wiary, jak mówili o furgonach, co swobodnie aż do Książęcych Wiergów chodzą, o Leśnej Straży i o zbójeckim hetmanie.
– Miano to tylko puste – mruknął z niechęcią zbójca bo dziwnie mu się było chełpić przed Szarką. – Nie szydźcie ze mnie.
– Nie szydzę. – Spojrzała na niego z rozbawieniem. – Właściwie nie mogę wyjść z podziwu. Zaskoczyłeś mnie.
– Czym? – zaperzył się. – Że mi się raz jeden w życiu udało zasłużyć na sławę ludzką i komuś wierności dochować? Chcecie może wiedzieć, dlaczego? Bom się nie oglądał na wasze przepowiednie durne i nie słuchałem, jak wiedźmy krwią napasione o bogach bredzą.
– Chcesz, zbójco, dam ci radę. – Szarka przesypywała w dłoni garść piasku. – Dobrą. Nawet jeśli pewnego dnia bogowie staną ci na progu i będą te przepowiednie jeden przez drugiego gadać, zatkaj uszy i nie słuchaj. Lepiej nie wiedzieć. Łatwiej człowiekowi żyć, kiedy mu się zdaje, że sam sobie panem.
Zbójca przymrużył oczy, tknięty nagle pewną myślą.
– Czy wam się zdaje – zapytał ochryple – że to nie ja sam? Że mną bogowie kierują? Jak kukłą?
Szarka przewróciła się na bok i oparła na łokciu. Nie wiedzieć czemu, zbójcy się wydawało, że z niego kpi.
– Nieważne, co mnie się zdaje.
– Bodajby ich czarna zaraza zeżarła! – wrzasnął zbójca podrywając się na równe nogi. – A bodaj zdechli, kurwie syny! Od tego mają kapłanów, coby się nimi bawić. Ja jestem człek świecki, zwyczajny, ja się do żadnych bogów na służbę nie najmowałem.
Rudowłosa kobieta przypatrywała mu się z rozbawieniem. Zbójca pohamował się trochę.
– Jeszcze zobaczymy – wysyczał przez zęby – kto kogo wystrychnie na dudka. Niech się nie cieszą, ścierwa. Na końcu ich oszukam.
– Nawet o tym nie myśl.
Zbójca gapił się na nią spode łba, sapiąc ciężko. Z wolna powracała mu przytomność. Szarka omyliła się. Musiała się omylić. Bo przecież sam wszystko obmyślił i zaprzągł do swego planu Kościeja, kamratów, nawet Leśną Straż. Owszem, szczęście dopisywało mu po trochu. Stary znajomek z pomniejszego lichwiarza wyrósł na bankiera i wiergowskiego burmistrza, a ocalony w gospodzie chłopczyna okazał się synem najpotężniejszego wielmoży Wilczych Jarów. Ale całą resztę Twardokęsek zawdzięczał własnej przemyślności. Nic nikomu nie był winien, najmniej zaś tej rudowłosej dziewce, która chwyciła go za gardło i powlokła przez Krainy Wewnętrznego Morza, strasząc klątwami bogów i plugawymi proroctwami. Ale dosyć. Tym razem się nie da nabrać.
Wszystko składało się doskonale. Żalnickie książątko popłynie sobie precz razem ze Zwajcami. Pod jego nieobecność zaś zbójca położy łapę na rdestnickim skarbczyku, potem zaś ucieknie hen daleko na południe i zamieszka w odległym miłym miejscu, gdzie nikt nie słyszał o Krainach Wewnętrznego Morza. Dokładnie, jak zaplanował na samym początku. Zanim jeszcze spotkał Szarkę.