Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Przez wszystkie lata, które minęły, odkąd oglądał w rdestnickiej świątyni śmierć Bad Bidmone, a potem kohorta Ord Ondrelssena porzuciła go w Czerwienieckich Grodach, Koźli Płaszcz nie sądził, że kiedykolwiek zechce wezwać boga. Oczywiście znał sposób. Nosił przecież na plecach koronacyjne ostrze żalnickich kniaziów, znak wykuty w ogniach Kii Krindara i zawierający cząstkę każdej z nieśmiertelnych mocy Krain Wewnętrznego Morza. Ale po prostu nie chciał oglądać żadnego boga. Byli okrutni, samolubni i odlegli, pełni snów i pragnień, których nie umiał przeniknąć.

Powtarzał to sobie, gdy norhemni ogarnęli go znienacka na pustyni, w ruinach starej strażnicy. W wyschniętej studni nie było nic prócz czerwonawego szlamu, który wojownicy Karuat ssali przez szmatkę, usiłując wysączyć każdą odrobinę wilgoci. O świcie pod bramami twierdzy znajdowali głowy posłańców, wyprawionych do starego księcia z błaganiem o posiłki. Nie było drewna na opał ani pożywienia. Ludzie marli od chorób, zatrutych strzał i wyczerpania, a także od żądeł skorpionów, węży i innego pustynnego plugastwa, które norhemni przerzucali przez mur. Noc po nocy Koźlarza budziło upiorne wycie oblegających, a za dnia żar, lejący się z nieba, zaćmiewał umysł. W końcu zrozumiał, że najpewniej nigdy nie zdoła się stąd wydostać, nie powróci do Żalników i nie stanie naprzeciw Wężymorda na własnej ziemi. Być może ta oto myśl była wyzwoleniem i pozwoliła mu przetrwać. Ale podczas długich czterdziestu dni oblężenia nie przeszło mu przez głowę, że mógłby wezwać na pomoc któregoś z bogów.

Nie ufał im. Każdy z boskich darów – nawet ocalenie – był obosieczny i bardzo kosztowny. Książę doświadczył tego, gdy Org Ondrelssen postanowił uratować chłopca, który zagubił się wśród śniegów, mroku i rozpaczy z mieczem przytroczonym konopnym sznurkiem na plecach. Koźlarz nigdy nie pojął, dlaczego bóg przyjął go pomiędzy widmowych wojowników, a wspomnienia z upiornej wędrówki w jego kohorcie zatarły się z czasem i zblakły. Jednak coś pozostało.

Czasami miał wrażenie, jakby u boku Org Ondrelssena zanurzył się tak głęboko w lód, że drobny zimny okruch na zawsze w nim pozostał. Kiedy płonęły Czerwienieckie Grody, Koźli Płaszcz odwrócił się do Północy plecami i odszedł. Wydawało mu się wówczas, że bezpowrotnie pozostawił za sobą legendy o dziecku, które wędrowało w kohorcie boga. Ale lód nie stopniał. Ludzie z Karuat wyczuwali ten chłód i tę obcość, choć nie umieli ich nazwać. Właściwie sam również nie potrafił. Wiedział tyle, że zabił boginię, co odmieniło go na zawsze, a Org Ondrelssen jedynie pogłębił tę zmianę. Mógł to przyjąć, skoro taka była cena. Ale nic więcej.

Aż do tej pory.

Było już zbyt późno, aby zdążył wspiąć się naprawdę wysoko, na szczyt. Potrzebował lodu, więc zaniósł Szarkę do najbliższego żlebu. Leżała w jego ramionach, chłodna jak ostrze Sorgo. Chyba nie poczuła nawet, że położył ją na śniegu pomiędzy dwoma czarnymi głazami, które sterczały z ziemi jak brama. Przypomniało mu się bardzo podobne miejsce tuż obok Czerwienieckich Grodów, gdzie dawno temu Org Ondrelssen powierzył go opiece przybranego ojca, a Czerwieniec, który potem stał się Przemęką, postawił pierwszy, niezgrabny krok na ścieżce, która miała go doprowadzić do śmierci od Jastrzębcowego ostrza. Zawsze tak było. Jeśli człowiek umiał wezwać nieśmiertelną moc, a ta postanowiła odpowiedzieć na wezwanie, bóg naznaczał zapłatę.

Pomyślał, że może Szarka naprawdę miała rację i świat był pełen ukrytych, sekretnych wzorów. Ale teraz liczył jedynie, że nie pomyliła się i prąd zniósł ich wystarczająco daleko na północ, by bóg przybył.

Zmierzchało. Obnażył Sorgo, wyciągnął ostrze ponad głową i schwycił na nie ostatnie promienie zachodzącego słońca. Potem wykrzyczał wezwanie i czekał. Cienie zgęstniały wokół, podniosły się nagle ze szczelin i załomów skal. Ptaki umilkły, przerażone, gdy z wysoka, sponad wyspy, nadleciał mroźny wicher. Koźlarz uniósł twarz ku górze, czując, jak znajome igiełki lodu wbijają mu się w skórę. Klinga miecza wibrowała w powietrzu.

Na północnym ciemnym niebie pokazało się pierwsze jasne pęknięcie. Błyskawica.

Kobieta u jego stóp uniosła głowę i krzyknęła przenikliwie. Grom odpowiedział jej przeciągle. Kolejna błyskawica rozprysła się ponad skałami, a za nią jeszcze jedna i następna. Odgłosy piorunów zlały się w ciągły łoskot, który rozsadzał mu czaszkę.

W górze wichrowe sevri krążyły na ciemnym niebie i zwoływały się głosami, w których pobrzmiewały echa gromów.

Śnieg sypnął mu prosto w oczy. Poczuł, jak Szarka wczepia się w niego zimnymi palcami i z wysiłkiem podciąga na kolana. Jej złotorude włosy płonęły jak żywy ogień. Przez moment miał wrażenie, że po prostu wstanie, otrząśnie z siebie śmiertelny kształt i dołączy do swych siostrzyc z orszaku Org Ondrelssena. Ale kiedy wiatr rozwiał jej włosy, w pojedynczym błysku zobaczył krew, cieknącą strużkami z kącików jej ust.

Na niebie narastał tętent. Wirujące płatki śniegu przesłaniały wszystko, lecz Koźlarz rozpoznawał w ryku piorunów znajomy rytm. Białobrody nadchodził. Nawet skała wibrowała w zapowiedzi jego przyjścia.

Opuścił miecz i ostrze przecięło tuman na dwoje, jak kurtynę. Wszystko ucichło w jednej chwili. Wicher zamarł, a tuż przed Koźlarzem na świeżym śniegu stał bóg. Szron połyskiwał na jego srebrzystym szłomie i kolczudze, a oczy były przejrzyste jak lód.

– Wezwałeś mnie z odległej ścieżki – przemówił cicho. Jego wierzchowiec dygotał z wysiłku i podrzucał siwą grzywą. Za nim w ciemności gromadziły się inne kształty. Widmowe rumaki i ich jeźdźcy, martwi władcy w koronach na nagich czaszkach. – Wierzę, że twoja potrzeba jest wystarczająco głęboka.

Koźlarz bardzo dobrze znał słowa, jakimi należało odpowiedzieć. Były stare jak północ. Ale wiele się zmieniło, odkąd Białobrody oddał go w opiekę Czerwieńca, i nie miał ochoty ich wymówić na tej bezimiennej wyspie.

– Wiesz przecież – rzekł ze znużeniem. – Ocalisz ją?

Po twarzy boga przemknął cień. Przez chwilę Koźlarzowi wydawało się, że urażony bóg odjedzie bez słowa. Lecz Org Ondrelssen w końcu zeskoczył z konia. Przykląkł na śniegu obok Szarki, uniósł jej głowę i zajrzał w twarz. Nie opierała się. Jej oczy były szkliste i nieruchome.

– Sok ze źródła Ilv. – Białobrody przesunął palcem po wargach kobiety. – Powinieneś wiedzieć, że wzywasz mnie na darmo.

– Ona jest Iskrą. Wichrową sevri z twojego orszaku.

W obliczu boga pokazało się zdumienie. Zamrugał szybko powiekami.

– Jak to możliwe?

– Nie wiem – przyznał Koźlarz. – Lecz dawno temu w najdłuższą z nocy przybiegła do mnie z nieba u źródła Ilv i widziałem jej twarz. Należy do ciebie.

Org Ondrelssen nabrał w garść złotych włosów i pozwolił im spłynąć pomiędzy palcami na ziemię.

– Nie pamiętam jej – wyszeptał. – Ale prosisz o coś poza moją władzą. Nawet jeśli kiedyś była Iskrą, teraz jest śmiertelniczką.

Koźlarz zacisnął zęby.

– Czy masz ich aż tak wiele, że zapominasz ich twarze, kiedy tylko zbiegną w dół po krawędzi nieba?

Bóg drgnął. Jego lewa, karząca dłoń poruszyła się na śniegu. Sześć palców kurczyło się i rozprostowywało nerwowo. Koń uderzał kopytem.

– Nie śmiej tak więcej do mnie mówić – rzekł w końcu. – Nie wiesz, jakich mocy potrzeba, aby wykraść z mojego orszaku Iskrę i na dodatek uczynić to tak sprytnie, że nie odkryję jej odejścia i nie zapamiętam jej twarzy.

– Ale Delajati mogłaby to uczynić?

Oblicze boga stężało.

– Tak – przyznał po namyśle. – Choć nawet ona nie zrobiłaby tego bez potrzeby. Zazwyczaj nie miesza się w nasze sprawy.

– Być może miała powód.

– Jaki?

– Chciała powstrzymać Zird Zekruna.

Bóg roześmiał się chrapliwie.

– Większość z nas próbuje go zatrzymać, choć skrycie i na swój sposób. Ale nie ma pomiędzy nami przymierza i nikt nie zna zamysłów Delajati. Cokolwiek zamierzyła, ta kobieta należy teraz do Zird. – Powstał i otrzepał skraj płaszcza ze śniegu. – Nie zdołam jej ocalić.

– Więc wstaw się za nią u Delajati.

Bóg odwrócił się ku niemu gwałtownie, pochwycił za koszulę na piersiach. Przewyższał Koźlarza o dwie głowy.

– Czy myślisz, że przez te wszystkie wieki nie próbowaliśmy jej przywołać? – wysyczał ze złością. – Jej moc jest nieustannie nad nami, lecz ona nigdy nie zeszła do podksiężycowego świata i nie otwarła dla nas ścieżek w górę. Jak sądzisz, dlaczego Zird wymordował żmijów? Ten świat stał się dla nas więzieniem, więc zbiera moc, aby wyrwać się na swobodę. Za wszelką cenę. Również za cenę śmierci swoich sióstr i braci. Nie jest miłosierny.

– Żadne z was nie jest. Dlaczego więc mnie wtedy uratowałeś? – Koźlarz zacisnął palce na rękojeści Sorgo i spojrzał głęboko w nieludzkie oczy Org Ondrelssena. – Przecież nie z litości.

Zaskoczony bóg wypuścił go i cofnął się o krok.

– Dorosłeś.

Płatki śniegu osiadały na jego śnieżnobiałej brodzie, na naramiennikach, szyszaku ozdobionym białą kitą i pysznej kolczudze ze srebrzystych kółek. Żaden z nich nie stopniał.

– Minęło wiele czasu – odpowiedział Koźlarz. – Nie jestem już dzieckiem, lękającym się ciemności i miecza, który noszę. Ale wtedy mogłeś z łatwością mnie zabić. Dlaczego tego nie zrobiłeś?

– Ponieważ nie sprzyjam Zird Zekrunowi. – Bóg wykrzywił usta, obnażając ostre, białe zęby. – Prędzej czy później by cię odnalazł. Posłałby śmiertelników, dla których Sorgo byłby jedynie mieczem w niewprawnych rękach dziecka. Ale w mojej kohorcie nie potrafił cię doścignąć. Równie dobrze mógłby łowić dym palcami.

– Jednak zdołał zabić twoją Iskrę.

Szarosiwy rumak parsknął, rozdymając chrapy. Org Ondrelssen uspokajająco poklepał go po szyi.

– To się zdarza – powiedział bezbarwnym głosem. – Wymordował również żmijów i sorelki z Cieśnin Wieprzy. Nikt go nie zatrzymał.

Książę poruszył się. Nagie ostrze Sorgo błysnęło w mroku.

– Z początku wierzyłem, że właśnie dlatego wziąłeś mnie do siebie. Abym ci służył, jak Wężymord służył Zird Zekrunowi. Potem jednak pozwoliłeś mi odejść.

121
{"b":"89257","o":1}