Литмир - Электронная Библиотека

– Z odzienia patrzą mi się na chłopstwo – powiedział Nieradzic. – Ostatnimi czasy heretycy coraz śmielej pod osady podchodzą.

– Chamstwo? – Twardokęsek uniósł się w strzemionach. – W biały dzień na trakcie? A Pomorcy, psie juchy, gdzie są? Prawie tuzin lat tu siedzą, podatki nasze przeżerają, po wioskach swawolą, drób na trakcie łapią. – Złościł się coraz bardziej swoją krzywdą, niepomny, że dopiero zeszłej jesieni przyjechał do Wilczych Jarów. – Ale gdy potrzebni, nigdy ich nie ma, ze strachu ani nosa ze strażnicy nie śmią wychylić! I kogo się zlękli? Gromady pobuntowanego chłopstwa!

Od strony Staroźrebca ozwał się donośniejszy wrzask. Pospólstwo coraz raźniej brało się do wyważania bramy.

– A czyje to miasteczko? – zagadnął zbójca który nieraz hulał tutaj z Bogorią, ale jakoś nigdy nie zastanawiał się, w czyich posiadłościach popasa.

– Po prawdzie niczyje. – Chłopak poskubał się po brodzie. Niedawno puściły mu się na twarzy pierwsze kiełki włosów, ale Nieradzic wielce się z nimi obnosił. – Zanim w Żalnikach Pomorcy nastali, było Bogorii. Znaczy się, Bogorii tatunia.

– E, co wy gadacie! – żachnął się zbójca. – Dobry stąd kawał drogi do Wilczych Jarów.

Nieradzic spojrzał na niego ze zdumieniem.

– Przecie Bogoria to jedna z najprzedniejszych wilczojarskich familii – rzekł. – Mało kto tutaj, albo i w całym królestwie, może się z nimi równać. Niegdyś posiadłości mieli po całych Żalnikach rozsiane. Za tej pomorckiej zarazy zubożeli trochę. Bogoria nigdy do gospodarowania serca nie miał, wolał się po gościńcu włóczyć. Ale to zacna krew, mości Twardokęsku, i wielce dla kraju zasłużona. Podkomorzy przy nich zwykły pospolitak i przybłęda.

Zbójca aż gębę rozdziawił, tak go zaskoczyły rewelacje o rodowej zacności i bogactwie zbój – szlachcica. Ładne parę miesięcy spędził w Wilczych Jarach, a wciąż go czymś zaskakiwano.

– Wężymord zabrał im Staroźrebiec za wichrzycielstwo i bunty przeciwko zwierzchności – ciągnął chłopiec. – Potem przysłał tu jednego takiego Pomorca. Pono był straszny łupieżca, na całym Wewnętrznym Morzu sławny. – Pokręcił głową. – No, ale na Wilcze Jary okazał się za miękki. Nawet czujek wokół dworu nie wystawiał, więc go jednej nocki ciemnej ojczulek Bogorii zajechał i łeb mu urzezał. Potem następny się zjawił frejbiter… – Wzruszył ramionami. – Długo nie popasał, bo go Bogoria przed kościołem w gąsior wsadził, pospólstwu na uciechę. Jak sczezł, to jeszcze jeden przylazł. Ale go dobrzy ludzie w gospodzie objaśnili, komu w szkodę włazi, więc i zajeżdżać nie trzeba było, bo sam uciekł. Odtąd nikt więcej się na Staroźrebiec nie połaszczył. Swojacy zbyt mądrzy, żeby po cudze rękę wyciągać, zwłaszcza że Bogoria gorączka i do bitki prędki. Więc miasteczko niby kniaziowskie, ale po prawdzie niczyje…

Twardokęsek przez chwilę usiłował rozwikłać arkana wilczojarskiej genealogii i polityki. Machnął jednak na nie ręką, kiedy pojął, w czym rzecz.

– To Bogorii dobytek palą? – zakrzyknął najgłośniej jak potrafił. – Prawego szlachcica łupią, kiedy ojczyźnie miłej służy? A psie syny, bezwstydnicy! – Dobył miecza i uniósł go wysoko. Właściwie im dłużej wrzeszczał, tym bardziej rozwścieczała go bezczelność atakujących. – W nich!

Popędził konia w dół pagórka. Z tyłu zaciężnicy odpowiedzieli mu profesjonalnym rykiem bojowego entuzjazmu. Obiecano im sowitą nagrodę za ich zasługi.

Walka nie była długa. Zaskoczone chłopstwo broniło się wprawdzie zajadle, ale krótko. Kiedy spostrzegli, że przeciwnik jest dobrze uzbrojony, nadto w przewadze, umknęli w pośpiechu, porzucając rannych towarzyszy. Twardokęsek był nieco rozgoryczony ich brakiem ducha. Na dodatek nie wypadało mu osobiście obcinać sakiewek pomordowanym. Jako wódz mógł tylko w milczeniu przyglądać się, jak inni rabują. Dobrze, że pokonani wyglądali na nędzarzy, bo inaczej serce by mu pękło od samego widoku.

Nieszczęśni staroźrebscy mieszczanie obserwowali potyczkę zza palisady, niepewni, czy z jednej kabały nie popadli w drugą, gorszą. Nikt nie kwapił się otwierać bramy. Zbójca stał pod nią jak kołek, znacząco postukując głowicą miecza w łęk. Miał nadzieję, że zwłoka nie jest wynikiem opieszałości mieszczan, jeno czynią przygotowania, aby godnie powitać wybawcę.

Mlasnął z ukontentowania na samą myśl o garncach przedniego piwa, wychylanych dla uczczenia wiktorii, pieczonych prosiakach, a także przychylnych dzieweczkach, które z pewnością zechcą właściwie nagrodzić bohatera.

Wierzeje Staroźrebca rozwarły się ze skrzypem. Na niewielkim dziedzińcu obok strażnicy stała grupka zestrachanych mieszczan. Przewodził im wysoki chudy człek w granatowym kubraku. Zmierzył niespodziewaną odsiecz kwaśnym spojrzeniem, zapewne szacując, ile srebra pójdzie na wyżywienie tej hałastry. Otaczający go ziomkowie wyglądali równie posępnie. Na szczęście gromada pospólstwa w tyle zaczynała wiwatować, a w oknach kamienic pokazały się pierwsze niewiasty, nieśmiało powiewając chusteczkami.

Człek w granatowym kubraku zebrał się w sobie i razem z kamratami ruszył poprzez błotnisty dziedziniec ku przybyszom. Zbójca z satysfakcją dostrzegł, że wśród witających jest niewiasta. Twarzy nie widział, zasłaniał ją wąsaty mieszczanin w brązowym hybercuchu, ale rozpuszczone jasne włosy połyskiwały w słońcu. Na wszelki wypadek wyprostował się na koniu, brzuch wciągnął i wypiął pierś, by wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Wprawdzie potyczka była żadna, ale pomyślał, że chętnie da się opatrzyć jakiejś powabnej mieszczańskiej córeczce.

Aż się wychylił z siodła, żeby dojrzeć jej oblicze. Na pewno była urodziwa. Brzydka nie pchałaby się równie bezczelnie do przodu.

Mieszczanie pokłonili się nisko, panna skłoniła głowę. Kiedy ją podniosła, zbójca wytrzeszczył oczy. Wodze wypadły mu z ręki, a z gardła wyrwał się dziwny, zdławiony dźwięk. Tuż przed nim stała Złociszka. Jego żona.

Nie miał pojęcia, jakim sposobem się tutaj znalazła. Ale coś mu mówiło, że mimo wszelkich zapewnień kamratów to małżeństwo wcale nie będzie zabawne.

Zupełnie nie zważając na jego zdumienie, dziewczyna podeszła bliżej i ujęła w dłoń wodze zbójeckiego rumaka. Zobaczył, że suknię ma pogniecioną i brudną, pod oczami głębokie sińce.

– Skąd się tu wzięłaś? – spytał ochryple.

– Heretycy nas zeszłej nocy ogarnęli na trakcie – odparła ze spokojem. – Mam w Staroźrebcu krewniaka, więc chciałam się schronić za bramą. Ale tamci przyszli za nami.

Nie odwracała spojrzenia, a jej niebieskie oczy były poważne, lecz i tak miał wrażenie, że kpi z niego bezczelnie.

– Czemu w ogóle wyjechałaś z Wiergów? – burknął. – Czasy niebezpieczne, nie trza się niewiastom po gościńcu wałęsać.

– Doża na was ciągnie z całą skalmierską potęgą. Sprzymierzył się z Wężymordem. Tylko patrzeć, jak tu będzie. I wyrżnie was do nogi.

Krew uderzyła mu do głowy.

– Co ty mówisz, niewiasto? – huknął. – Przecież nie może być, żeby się Skalmierz z Żalnikami pobratał.

– A jednak – powiedziała cicho. – Musiałam cię ostrzec.

Ze zdławionym przekleństwem schwycił ją wpół i posadził przed sobą w siodle.

Tłum wiwatował coraz głośniej.

120
{"b":"89257","o":1}