– Muszę go przestrzec. – Złociszka poderwała się z krzesła. Obaj mężczyźni popatrzyli na nią z niedowierzaniem. Ale przemówił tylko Lusztyk.
– Kogo? – spytał.
– Twardokęska. I rebeliantów. Inaczej wszystko pójdzie na darmo – mówiła coraz szybciej. – Broń, ludzie. Po prostu się zmarnuje.
– Nie zdążysz.
– Zdążę! – odparła z uporem. – Muszę zdążyć.
Lusztyk podszedł bliżej i zatrzymał się tuż przed nią.
– Spójrz na mnie, Złociszko – powiedział cicho, dotykając palcem jej policzka.
Podniosła wzrok. Tym razem nie kpił z niej, choć ostatnimi czasy często się tak zdarzało. Wpatrywał się w nią z dziwnym natężeniem.
– Odesłałaś z Twardokęskiem wszystkich, kogo mogłaś. Może nawet więcej. W mieście prawie nie ma żołnierza. Kiedy dotrze tu wieść o wojnie, a dotrze na pewno wkrótce, wybuchnie tumult. Nie opanujemy go, jeśli odjedziesz z Książęcych Wiergów. Tłum cię znienawidzi, gdy rozejdzie się wieść, że uciekłaś w przeddzień najazdu. Spalą kamienice, młyny, folusze, kantory, spichrze i magazyny. Cały dobytek. Tutaj też przyjdą i wymordują nas wszystkich. Twojego ojca również. Rozumiesz to?
– Rozumiem. – Skinęła głową. – Mimo to muszę spróbować.
Długą chwilę bardzo uważnie obserwował jej twarz.
– Zdumiewające – rzekł w końcu. – Ale dobrze. Dam ci trzech ludzi. Pojedziecie konno, trzymając się bocznych ścieżek. Jeśli sobie poradzisz.
– Będę gotowa przed świtem – odpowiedziała sucho. – I poradzę sobie.
Lusztyk nic nie odpowiedział. W drzwiach Złociszka przystanęła i obejrzała się przez ramię.
– Co jest zdumiewające? – spytała cicho.
– Ty naprawdę kochasz Twardokęska – odparł Lusztyk.
* * *
We śnie siedział u stóp bogini. Jak zwykle, w najgłębszym sanktuarium bogini panował mrok, lecz jej twarz zdawała się unosić jak księżyc na nocnym niebie, jasna i świetlista. Z kadzielnic bił odurzający dym, mieszając się z przemożną wonią jabłek. Chłopiec po omacku wysunął dłoń i natrafił na znajome ostrze. Sorgo był tu zawsze, jak bogini. Chłodny i niezniszczalny, wisiał na ścianie tuż za jej tronem.
Nagle bogini pochyliła się ku chłopcu, a jej oczy były dwiema ciemnymi studniami.
– Niedługo przyjdę po ciebie – odezwała się miękkim, szemrzącym głosem, który przywodził na myśl szelest suchych liści. – Wszyscy po ciebie przyjdziemy.
Dopiero wtedy zobaczył, że jej twarz była obliczem kościotrupa.
Poderwał się z wargami zagryzionymi do krwi, tłumiąc wrzask. Słońce stało już wysoko, morze biło o brzeg i mewy wydzierały się ponad skałami. Ale pomiędzy szczytami wciąż wibrował jego głos, pełen przerażenia i bólu. I dopiero po chwili zrozumiał, że nie on krzyczał.
Szarka leżała na boku, odwrócona do niego plecami. Nie poruszyła się, gdy dotknął jej ramienia, ale poprzez płaszcz i kubrak norhemnów wyczuł bijące od niej zimno. Przypadł do Iskry, odgarnął z twarzy złotorude włosy.
Jej twarz była trupioblada, rysy wyostrzone bólem.
– Llostris?
Miał wrażenie, że jej rzęsy drgnęły, ale wiatr rozwiewał złotorude włosy i mógł być to tylko cień. Naprawdę jednak przeraził się, gdy spostrzegł krople krwi w kącikach oczu i czerwoną strużkę, spływającą z jej ust.
– Co się dzieje, Llostris?
Niezmiernie powoli uniosła powieki i przez moment miał wrażenie, że jej oczy są pełne światła. Słońce załamywało się w nich jak w górskim krysztale.
– Zird Zekrun – wyszeptała z wysiłkiem. – To już nie potrwa długo, kochany. Zabije mnie, jeśli do niego nie przyjdę. Już mnie zabija.
– Jesteś silna.
Spróbowała się roześmiać. Ciężar włosów pociągnął jej głowę do ziemi.
– Tak, jestem silna. – Patrzyła prosto w słońce i bardzo wyraźnie słyszał kpinę w jej głosie. – Słaba umarłaby na morzu. Ale nawet ja nie będę się opierać w nieskończoność. Nawet dla ciebie. Ulegnę. Wkrótce.
– Nieprawda.
Bardzo długo nie odpowiadała. Słyszał tylko jej oddech, świszczący i urywany.
– Jego moc jest we mnie – odezwała się w końcu. – Głęboko w trzewiach. Drąży jak ognisty robak, usiłuje wyrwać się na swobodę.
Trzymał jej dłoń, usiłując ją rozgrzać, ale pozostała chłodna i nieruchoma.
– Widziałeś Przychytrze – odezwała się znowu. – W ręku Zird Zekruna będę płonęła jak żagiew i będę płonęła długo. Fea Flisyon to przeczuła, dlatego odesłała mnie precz z Traganki.
Szaroróżowa mewa podeszła do nich na wyciągnięcie ręki i z przekrzywioną głową uważnie przypatrywała się Szarce. Kiedy się poruszył, odskoczyła, skrzecząc z przestrachu. Nie odfrunęła jednak. Wyczuwała bliską śmierć i Koźlarz wiedział, że niedługo zlecą się inne ptaki. Obsiądą szczyty głazów, przyczają się pomiędzy karłowatymi krzakami i poczekają, aż Szarka umrze. Potem wyklują jej oczy. Będą drążyć tak długo, uderzać ostrymi dziobami, aż zerwą z twarzy całe mięso i dostaną się do mózgu.
Przymknął powieki i oddychał przez chwilę miarowo, starając się odpędzić ten obraz.
– Czy zdołasz go powstrzymać do zmierzchu?
– Po co?
– Zaufaj mi.
– To boli – poskarżyła się pierwszy raz. – Nie wiesz, jak bardzo.
Znowu przypomniał sobie głos konającej Bad Bidmone i jej czarną, dymiącą krew, która żłobiła rude koleiny w szczerym kamieniu.
– Wiem. Ale po prostu nie mogę pozwolić ci umrzeć. Nie teraz.
Palce Szarki poruszyły się w jego dłoni.
– Obiecasz mi coś?
– Tak.
Druga mewa opadła na skałkę nieopodal. Koźlarz cisnął w nią kamieniem. Ptak odskoczył z krzykiem, wlokąc za sobą zranione skrzydło. Nie uciekł jednak daleko.
Szarka uniosła się lekko na łokciu. Osunęłaby się, gdyby jej nie podtrzymał.
– Raczej zabijesz mnie, niż pozwolisz mi śpiewać.
– Dobrze.
Zajrzała mu w twarz.
– Nieprawda! – Roześmiała się ochryple. Bąbelki krwi pękały na jej wargach. – Przysięgnij mi. Na Sorgo.
Nie spuszczała z niego oczu, przejrzystych i jasnych jak lód, kiedy sięgnął po miecz i obnażył klingę. Przeciągnął nim po dłoni. Cięcie było płytkie, zaledwie kilka kropel potoczyło się i spadło na kamień. Ale nie potrzebował więcej: Sorgo był koronacyjnym ostrzem żalnickich kniaziów, a krew została przelana i wsiąkła w ziemię.
– Teraz ci wierzę – powiedziała szeptem, zamykając oczy.
Nie był pewien, czy sam sobie wierzy. Kiedyś bogini stała na straży tych przysiąg, ale Bad Bidmone nie żyła od wielu lat, pogrzebana pod zgliszczami rdestnickiej świątyni. Jednak siedział nieruchomo, z umierającą kobietą w ramionach, kiedy słońce wspinało się po niebie, a także później, kiedy zaczęło powolną wędrówkę ku morzu. Nie czuł zmęczenia. Czasami wydawało mu się, że mogą tak trwać aż do końca świata. Czasami zaś miał wrażenie, że ten koniec już nastąpił.
* * *
Zgodnie z obietnicą daną Chąśnikowi Twardokęsek wynurzył się z puszczy tuż przed Staroźrebcem. Miasteczko znał trochę, bo hulali tu niegdyś z Bogorią. Było wprawdzie niewielkie, a mieszczanie mocno pokumani z pomorckim garnizonem, który stał nieopodal, ale wystarczająco zasobni, by ludzie zbójcy pożywili się tu ździebko i nabrali sił. Poza tym chciał raz wjechać do Wilczych Jarów po bożemu, otwarcie i traktem, a nie skradając się jak złoczyńca. Zresztą czuł się pewnie i w swoim prawie. Prowadził trzy setki zacnego najemnego żołnierza. Setka konnicy truchtała tuż za nim. Resztę wiódł Cherchel – ciągnęli tyłem na ciężkich wiergowskich wozach, po brzegi wyładowanych dobrem i bronią. Twardokęsek nie miał się doprawdy czego lękać, nawet jeśli odliczyć kuszników Złociszki, którym niezupełnie ufał. Właściwie nie miał nic przeciwko spotkaniu z jakimś pomniejszym oddziałkiem Pomorców albo czeladzią jaśnie pana podkomorzego. Na samą myśl, że mógłby im wreszcie odpłacić dawne niegodziwości, uśmiechał się rześko i podkręcał wąsa.
Był rad. Ani wspomnienie nieszczęsnego ożenku ze Złociszką nie psuło mu dobrego humoru, szczególnie odkąd mu się Cherchel zwierzył, że sam ma ślubnych małżonek sześć, rozsianych po rozmaitych miastach Skalmierza, i nie krzywduje sobie nadmiernie.
Nic go nie przygotowało na widok płonącego Staroźrebca. Owszem, jeszcze w lesie dym zwietrzył i dobrze słyszał rejwach ogromny. Myślał wszakże, że jarmark urządzono na błoniu, jak było we zwyczaju. Dopiero kiedy ostrożnie stanęli na skraju puszczy, w cieniu drzew, zdjęło go niezmierne zdumienie.
– Patrzaj, miasto gore! – rzekł do Wekiery, który takoż ze zmarszczonymi brwiami obserwował owo nieszczęście. – Ot, niewygoda… Trzeba będzie gdzie w lesie obozowisko uczynić.
– Na razie przedmieścia jeno w ogniu – odparł potężny. – Ale tam lepiej spojrzyj!
Kiedy Twardokęsek popatrzał we wskazanym kierunku, w kłębach dymu zoczył wielką ciżbę luda, która uwijała się szparko koło bramy.
– Jak te zamsiki dobytku bronią – powiedział z uznaniem. – Z dawien dawna wiadomo, że kupiec najodważniejszy, jak mienie traci. I widzicie? Prosto w płomienie lezą, nic się nie lękają, ścierwa.
– To nie mieszczanie – powoli odezwał się grasant. – Tłuszcza bramy szturmuje.
Zbójca z oburzenia wyjechał na skraj błonia. Istotnie, podgrodzie stało w płomieniach, ale mieszkańcy Staroźrebca nie kwapili się otwierać miejskich wierzei. A ciżba pod ostrokołem bynajmniej nie gasiła pożogi, tylko waliła w bramę wielkim dylem, chytrze usiłując w niej wyłom uczynić.
– Coś mi się nie widzą na Pomorców – mruknął olbrzymi zbój. – Im by tak długo nie zeszło.
– Że jak…? Że co…? – Zbójca mało się nie zatchnął z oburzenia, że pod jego nieobecność ktoś zaczął grasować w okolicy, którą uważał za własną.
– Skądże mnie wiedzieć. – Wekiera wzruszył ramionami. – Do miasta szmat pola.
Nieradzic podjechał do nich i nieśmiało szarpnął Twardokęska za skraj kapoty. Bezpieczniejszy byłby przy Bogorii, ale na wieść o wyprawie do Książęcych Wiergów chłopak naparł się niezmiernie jechać i zbójca nie miał sumienia go odpędzić. Musiał przyznać, że dzieciak nie zwłóczył w drodze i nie zawadzał nikomu. Nawet kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy hołubili go chętnie w furgonach, bo w najplugawszej okolicy umiał znaleźć suchy i bezpieczny trakt dla wozów.