Литмир - Электронная Библиотека

– A nie mówiłam? – spytała radośnie Szarka, kiedy wpłynęli już do zatoczki.

– Mogłaś nie mówić – burknął i wskoczył w wodę, aby wepchnąć łódkę na brzeg.

– Ale miałam ochotę. – Roześmiała się, spoglądając po brzegu. – Czy to miejsce cokolwiek ci przypomina?

– Nie, lecz… – zawahał się.

– Lecz?

– Nigdy wcześniej nie byłem na Pomorcie – dokończył.

Zsunęła się z łódki w wodę i dotknęła jego ramienia.

– To nie Pomort, kochany – powiedziała cicho. – Minęliśmy go dwie noce temu. Morze zniosło nas bardzo daleko.

– Wciąż go czujesz? Zird Zekruna?

– Owszem – odparła, ale nic więcej nie wyczytał z jej głosu. Wyjęła z łódki miecze. – Chodźmy się rozejrzeć.

Nie znaleźli jednak wiele do oglądania. Za plażą rozciągało się kilka wzgórz, pokrytych ostrą, szarawą trawą i kolczastymi zaroślami. Gdzieniegdzie wyrastały pomiędzy nimi czarne, postrzępione głazy. Przybywało ich, im dalej w głąb lądu, a pagórki stawały się coraz bardziej strome. Na zboczach ciągnęły się ogromne kolonie lęgowe ptaków, ale nigdzie nie dostrzegli ni śladu człowieka.

– Wystarczy – powiedziała zasapana Szarka, przysiadając na płaskim kamieniu. – Poczekam tutaj.

– Na co? – zdziwił się.

– Aż obejdziesz wyspę dookoła i przekonasz się, że nic tu nie ma.

Zacisnął zęby. Drażniła się, ale jej pewność zaczynała go irytować. Nawet jeśli istotnie wiedziała lepiej.

– Nazbieram jaj – powiedziała, wyczuwając chyba jego rozdrażnienie – i może złapię jakiegoś tłustego ptaka. Mam dość surowej ryby.

– Rozpalisz ogień?

Spojrzała na niego z rozbawieniem.

– Wbrew pozorom nie jestem chodzącym krzesiwem.

Podał jej woreczek z hubką, krzemieniem i krzesiwem.

– Uważaj. Ogień będzie widać z daleka.

– Zejdę niżej i będę uważała. – Pokazała grupę skałek w dolince nieopodal. – Ale naprawdę nie ma tu nikogo prócz nas.

Zeszło aż do zmierzchu, nim się upewnił, że mówiła prawdę. Najpierw wdrapał się na jedną ze skał, ale góra przesłaniała widok, więc postanowił zejść na wybrzeże i ruszyć wzdłuż krawędzi lądu. Minął zatoczkę i poprzez zarośla wędrował na zachód. W pewnej chwili wydało mu się, że poza wzgórzami majaczy mu odległy zarys lądu. Ale to tylko mgła podnosiła się powoli w dolinkach, a poza pagórkami było jedynie morze. Zmęczony i zniechęcony, musiał zawrócić.

– Nie wiem, jak zdołamy się stąd wydostać – powiedział wieczorem.

Ułożyli się na płaszczu z koźlej skóry. Iskry unosiły się znad ogniska i wirując, znikały na czarnym nocnym niebie.

– Nie będziemy musieli. – Szarka przysunęła się bliżej i położyła głowę na jego ramieniu. – Wystarczy, że poczekamy.

– Na Delajati?

– Czy sądzisz, że potrzebowałaby mnie, gdyby pragnęła swobodnie wędrować pomiędzy Krainami Wewnętrznego Morza? – spytała cierpko. – Nie, Delajati nie zstąpi pomiędzy waszych bogów. Ale ktoś przybędzie. Już wkrótce.

– Dlaczego?

Roześmiała się i przewróciła na bok, opierając łokcie na jego piersi.

– Ponieważ jestem największą nagrodą w Krainach Wewnętrznego Morza, książę. Ale tę noc chciałabym spędzić z tobą. – Rozpuściła włosy i rudozłote kosmyki okryły ich jak zasłona, przez którą przeświecał blask ognia. – Tylko z tobą.

Potem po prostu leżeli, patrząc na dogasające ognisko. Koźlarz znalazł dwa bale i trochę desek, wyrzuconych na brzeg przez fale. Nie bez wysiłku przyciągnęli je do tej kotlinki tuż przed zmrokiem. Ale drewna nie było wiele. Wystarczy na trzy noce, może trochę dłużej, jeśli będą oszczędni. Potem zostaną tylko kolczaste zarośla.

Nie zamierzał się teraz nad tym zastanawiać. Widok rozżarzonych głowni i spokojny oddech Szarki sprawiały, że czuł się niemal bezpiecznie.

– Wiesz, na czym polega okrucieństwo tego wzoru, w który wplotła nas Delajati? – zapytała szeptem.

Bez słowa pokręcił głową. Wolałby, aby nie mówiła wciąż o bogini Servenedyjek – a w każdym razie nie w tej chwili. Nie umiał jej jednak powstrzymać.

– Ten świat jest lustrzanym odbiciem – powiedziała Szarka. Ostatnie płomyki ognia barwiły jej oczy czerwienią i złotem. – Tutaj to ty powinieneś mnie poświęcić. Zeszłej jesieni uznałam, że nie masz prawa prosić, abym zabiła dla ciebie Zird Zekruna. Ostatecznie nie byłeś Eweinrenem, więc nie istniał powód, bym zrobiła to ze względu na ciebie. Ale teraz jest powód. Bez względu na to, kim byłeś albo kim nie byłeś.

Mewy wciąż krzyczały ponad nimi niespokojnie, a na niebie, po raz pierwszy, odkąd odpłynęli z Przychytrza, widział znajome gwiazdy. I dopiero rankiem zrozumiał, że słowa Szarki były pożegnaniem.

* * *

Drzwi skrzypnęły i Złociszka ze stłumionym okrzykiem poderwała się z pościeli.

– Okryj się – usłyszała od drzwi głos Lusztyka. Tylko on miał śmiałość, aby w nocy wchodzić do jej sypialni. – Jesteś potrzebna na dole. Duchem.

Posłusznie sięgnęła po wełnianą pelerynkę i narzuciła ją na ramiona. Nie tracąc czasu na zapalenie świecy, schyliła się, by odszukać trzewiki. Lusztyk czekał, poświstując niecierpliwie. Przeszło jej przez myśl, że zanadto zaczęła polegać na skalmierskim dusicielu. Ale nikt więcej jej nie pozostał. Reszta zbójców odjechała wczoraj z Twardokęskiem. Zabrali ze sobą większość kuszników Złociszki i połowę zaciężników jej ojca. Mieszkańcy Książęcych Wiergów żegnali ich na wałach, wiwatując gromko na cześć zbójnickiego hetmana i jego młodej żony. Niedługo jednak zrozumieją, że miasto zostało bez obrony. Że ja zostałam bez obrony, poprawiła się w myślach.

Wzdrygnęła się.

– Dlaczego? – spytała, starając się mówić spokojnie.

– Bo nie chcesz, żebym ci tego posłańca wprowadził do alkowy – ofuknął ją Lusztyk. – Pospiesz się, panienko.

Coś w jego głosie sprawiło, że nie ociągała się dłużej. Odrzuciła jedyny but, który udało się jej odnaleźć, i boso ruszyła za dusicielem. Nie czekał na nią. Musiała podbiegać, by dotrzymać mu kroku. Na schodach potknęła się i spadłaby, gdyby Lusztyk nie pochwycił jej za łokieć.

– Uważaj! – syknął. – Za dużo wysiłku poszłoby na darmo, gdybyś teraz skręciła sobie kark.

Powinna się obruszyć, bo nikt wcześniej nie mówił do niej w podobny sposób, nawet ojciec. Ale właściwie była rozbawiona. Ufała Lusztykowi, choć czasami miała wrażenie, że pozostał w mieście jedynie przez ciekawość, czego jeszcze zdołają razem dokonać.

W ciemności poprowadził ją do małej, ukrytej komory, przylegającej do kuchennej izby. Domostwo było bardzo ciche. Najemnicy czuwali na dole, w wielkiej sieni, a służebne i pachołkowie nauczyli się już nie włóczyć po zmroku korytarzami. Ale Lusztyk poruszał się bezszelestnie jak zwykle. Złociszka nie słyszała jego kroków, choć szła tuż obok.

Mężczyzna w komorze spostrzegł ich dopiero, kiedy stanęli tuż obok. Podskoczył, obronnym gestem przygarniając napoczęty bochen chleba. Miał rzadką kozią bródkę i zapadnięte policzki. Złociszka nie umiała wyczytać z rysów jego wieku, lecz była pewna, że nie widziała go nigdy wcześniej. Pytająco obejrzała się na Lusztyka.

– Powiedz jej – nakazał dusiciel.

Obcy spiesznie przełknął kęs chleba.

– Skalmierska armia maszeruje na Żalniki – powiedział chrapliwie.

Rogi chusty wysunęły się jej z dłoni.

– Jak to? – spytała niedorzecznie.

Lusztyk i przybysz wymienili dziwne spojrzenia.

– Usiądź, Złociszko – rzekł dusiciel, prowadząc ją ku krzesłu. – No, siadaj. – Położył jej dłoń na ramieniu i popchnął w dół.

– Nie jestem dzieckiem – zaprotestowała, kiedy okrył jej ramiona narzutką.

– To jeden z kłopotów – odparł Lusztyk, a obcy obrzucił znaczącym spojrzeniem jej głęboko wyciętą koszulę.

Zaczerwieniła się i ciaśniej zebrała chustę.

– Kim jest ten człowiek? – zapytała, usiłując zachować resztki złudzeń, że jest panią we własnym domu. – I co tutaj robi?

Lusztyk uśmiechnął się nieznacznie. Znów poczuła się jak głupia mała dziewczynka.

– Kiedy nas Twardokęsek wciągnął w tę żalnicką awanturę – powiedział miękko – postanowiłem odnowić kilka starych znajomości w rodzinnych stronach. Na wszelki wypadek. Bo gdy wojna idzie, prędzej czy później jakiś wypadek się zdarzy. Doża jest sprytny jak liszka, nie zwykł przepuszczać podobnych okazji. I zdarzyło się. Sześć dni temu.

– Wężymord postanowił zdusić lipnicką rebelię – odezwał się przybysz. Dopiero teraz Złociszka spostrzegła, że musiał przywędrować z daleka. Mówił z nieznacznym skalmierskim akcentem. – Wyprawił posłów do naszego doży. Obiecał mu przymierze, a wraz z nim ziemie, które przed wiekiem żalnicki kniaź wydarł spod skalmierskiego panowania. Szmat kraju, aż po sam skraj Wilczych Jarów. Wszystko, o co wadzili się nasi dziadowie.

Bardzo chciała być dość roztropna i silna, by znaleźć na te słowa odpowiedź. Ale nie umiała zapanować nad strachem. Szykowała się do wojny przez całą zimę, ta jednak rozpoczęła się zbyt szybko. Jej ojciec wciąż kołatał się pomiędzy życiem i śmiercią, a Twardokęsek był już daleko.

Uczepiła się tego imienia i powtarzała je w myślach, usiłując jakoś zagłuszyć przerażenie.

– Frejbiterzy lada dzień ruszą na Półwysep Lipnicki – ciągnął Skalmierczyk. – A kiedy rebelianci stawią im czoło, od morza i od południa podejdzie ich armia doży. Nawet Koźlarz nie zdołałby powstrzymać podwójnego uderzenia. A wciąż nie ma go w Żalnikach. – Podrapał się po czole i Złociszka zauważyła, że jego dłonie są podobne do dłoni Lusztyka, zwinne, nerwowe, o długich palcach. – Różne pogłoski chodzą po kraju. Ponoć pospołu z córką Suchywilka wpadł w ręce Zird Zekruna.

– To nieprawda – zaoponowała odruchowo.

– To bez znaczenia – tym razem odezwał się Lusztyk. – Nawet jeśli Koźlarz żyje, musiałby być ptakiem, aby przybyć na czas i poprowadzić ludzi do bitwy.

– Okręty doży są już na morzu – dorzucił obcy. – Wojsko wyruszyło sześć dni temu. Ciągną powoli, z ostrożna, dlatego zdołałem ich wyprzedzić. Ale niedługo tu będą. Góra za dwie niedziele, jeśli oficerowie pozwolą żołnierzowi poswawolić w pochodzie.

118
{"b":"89257","o":1}