Różnik miał swój rozum. Zdarzało mu się bywać w nie byle jakich opałach i zwykle wychodził z nich cało, choć mądrzejsi od niego i znacznie bardziej waleczni tracili głowę albo kończyli z niegustownym kawałem żelaza w brzuchu. Wbrew temu, co powiadano, nie był nadzwyczaj łapczywy. Owszem, kradł, jak się nadarzyła okazja, i własnych kamratów nie szczędził, bo Różnik kamratów nie miał, tylko rywali w rabunku. Rozumiał jednak dobrze, że są takie kęsy, których w gębę chwycić ani przeżuć się nie da. I dlatego ani myślał jak reszta pchać się w żalnicką kabałę.
Niech sobie Twardokęsek kapłański skarbczyk łupi i uwozi, myślał, raźno poganiając bułane koniki. Ale coś mi się zdaje, że się nimi nie nacieszy. Wnet książę i służkowie Bad Bidmone przejrzą maskaradę, a wówczas wystarczy jedna gałąź nad traktem i solidny powróz. Nie, człowiek swe miejsce znać musi, choćby pośledniejsze, i poprzestawać na male. Jak właśnie Różnik uczynił.
O świcie zbójcy mieli wyruszyć do Żalników. Wozy załadowano po brzegi wszelakim dobrem, a Kościej przydał towarzyszom Twardokęska dwa tuziny zaciężnych dla obrony konwoju. Ale Różnik i tak wiedział swoje. Kiedy kamraci posnęli, wykradł się chyłkiem z przybudówki, obudził w stajni chłopaka i kazał zaprzęgać. Wyrwany ze snu pachoł burzył się trochę i stajennego chciał wołać. Ale kiedy go grasant zdzielił biczyskiem po grzbiecie, wnet zaprzestał oporów i wyprowadził konie. Pachołkom przy bramie Różnik wytłumaczył, że z rozkazania Kościeja jedzie przodem drogę przepatrzeć. W Książęcych Wiergach lękano się burmistrza jak samego czarta, więc na dźwięk jego imienia strażnicy w te pędy podnieśli kratę. Tylko burczeli po trochu, że pora zbyt wczesna.
Kiedy wiergowskie mury zginęły za pagórkami, Różnik miał chęć krzyczeć i skakać z radości jak dziecko. Zanim się rozwidniło na dobre, odbił w leśną drogę. Okolicę znał trochę z dawniejszych czasów. Wiedział, że cztery stajania dalej wyjedzie na szeroką przecinkę, którą zwożono bale do przystani na rzece. Wcześniej zaś będzie chata drwali, pusta teraz i zimna, ale da się w niej utaić i poczekać, aż rozjuszeni zdradą kamraci przestaną go szukać.
Byle się potem dokolebać do spichrzańskiej granicy, pomyślał i okręcił się mocniej baranią skórą, bo śnieg zacinał mocno. Tam mnie kupczykowie nie znajdą, a jeśli im się nawet uda, książę Evorinth nie wyda wiernego poddanego. Zwłaszcza jeśli mu wyjawię, że wiergowskie kupczyki skrycie maczają ręce w żalnickiej rebelii. Ech, może jeszcze się uda w łaskę pańską wkupić i zaszczytów dochrapać, marzył. A jak nie, to trudno. Miał dość dobra na wozie, by folusz odbudować.
Przymrużył oczy, bo mu się nagle wydało, że coś majaczy na drodze, pod nawisem świerczyny. Ściągnął lekko lejce i zmarszczył się trochę. Wdział wprawdzie zacną kolczugę z wiergowskiej kuźni i misiurkę porządną. Ale i tak traf byłby paskudny, gdyby miał się natknąć na grasantów. Jednak nie. Kiedy podjechał bliżej, dojrzał pod ciemnymi gałęziami świerków pojedynczego jeźdźca na wspaniałej białej klaczy, która tańczyła na śniegu i podrzucała głową.
Różnik aż mlasnął z zachwytu, jak sobie obrachował, ile sztuk złota wart taki rumak na spichrzańskim jarmarku. Szybciuchno też spostrzegł, że rząd kapie od srebra, a jeździec jest odziany w lawendowy kożuszek, pysznie szermowany na połach. Twarz miał zasłoniętą czapą ze srebrnego lisa. Ani chybi panicz, zgadł Różnik, zabłąkał się w zadymce i zjechał z traktu.
Grasant odrzucił kaptur i przybrał na twarz najbardziej dobroduszny wyraz, aby zawczasu nie spłoszyć młodzika. Jednocześnie lewą ręką zmacał trzonek potężnego biczyska. Różnik szermierz był żaden i od bitek stronił, ale kańczugiem potrafił ramię rozpłatać aż do kości.
Wierzchowiec znów się poruszył, zadrobił kopytami na śniegu i cofnął się nieznacznie.
Nie uciekaj, ścierwo, miał ochotę wykrzyknął zbójca. Ale pochylił się tylko na koźle i uśmiechnął serdecznie.
Jeszcze ze cztery końskie długości, liczył w myślach. Za konia dostanę sakiewkę szczerego srebra, a za szatki smarkacza też dobrze przekupki zapłacą. Byle się nie wystrachał. Trzeba zagadać, wtedy łatwiej zaufa.
– A skąd to bogowie wiodą? – odezwał się przymilnie. – Pora jeszcze wczesna.
Gówniarz znów cofnął się trochę, ale nie uciekał. Uspokajająco poklepał konia po grzbiecie.
Wóz był coraz bliżej. Różnik widział już turkusowe guzy u kożuszka jeźdźca i długi sztylet w pochwie wyszywanej perłami.
– Pewnie się panicz od polowania nocką odłączył i w lesie zabłąkał – ciągnął lekkim tonem. – Ścieżkę zgubić raczył. A ja tu każdą dróżkę poznaję. Mogę panicza objaśnić, przejście bezpieczne pokazać.
– Do Książęcych Wiergów? – zapytał jeździec cienkim, młodzieńczym głosem.
Różnik przechylił głowę. Zdawało mu się, że rozpoznaje ten głos. Ale może mu się tylko przywidziało. Wszystko jedno, pomyślał. Jeszcze trzy długości.
– Może być do Książęcych Wiergów, to niedaleczko. – Chwycił mocniej lejce, jednocześnie oceniając, czy sięgnie już biczyskiem. – Trza się ździebko cofnąć. Las tutaj suchy, bezpieczny, i całkiem blisko traktu. Ot, gdyby świerki widoku nie przesłaniały, nieomal by panicz trakt żalnicki widział, a jak słońce zaświeci, to i wiergowskie bramy.
– A może nawet Kościejową kamienicę przy Długim Targu?
– E, za daleko ona, połową miasta zakryta. – Różnik parsknął śmiechem, a potem zamilkł gwałtownie, gdy dotarł do niego sens słów chłopaka.
Panicz szarpnął konia i odskoczył do tyłu, pomiędzy pnie świerków na skraju lasu. Potem odrzucił czapę. Pyszna lisiura potoczyła się po śniegu. Różnik nawet nie obejrzał się na nią, bo z rozwartą gębą gapił się na jeźdźca.
– Cóżeś, capie, myślał? – Złociszka potrząsnęła głową i jasne włosy rozsypały się jej na ramionach. – Że wszystkich w pole wywiedziesz? Że z obejścia wyjedziesz, a nikt ojca nie zbudzi i o złodziejstwie nie powie?
Różnik oblizał wargi, rozglądając się nerwowo po bokach. Ale nie, pomiędzy strzelistymi pniami nie dostrzegł nikogo. Młode świerczki na zakręcie dróżki stały nieruchomo i ani grudka śniegu nie spadła z gałęzi.
Znów się cofnęła, za końskim zadem miała gęstą kępę choinek. Dobrze, pomyślał Różnik. Jeszcze odrobinę, a wykopyrtniesz się, dziewko. I wtedy zobaczymy, kto będzie drwił a szydził.
– A panienka tak sama po lesie się włóczy? – zapytał piskliwie. – Bardzo nierozważnie, bo w puszczy licha mieszkają, co krzywdę mogą uczynić. Z szatek paradnych obedrzeć, wysmagać i golcem po śniegu popędzić.
Tak właśnie zamierzał uczynić, kiedy dziewka wreszcie pozwoli mu się wystarczająco zbliżyć. Najpierw przywiąże ją powrozem do drzewa i tak długo będzie chłostał, aż zejdzie jej z gęby szyderczy uśmieszek. Z dawna go drażniła ta harda dziewka. Jak na lichwiarską córkę zanadto się z pańska nosiła – ani taką przydusić, ani wychędożyć na sianie. Ale i do tego przyjdzie, pomyślał Różnik, jak ci grzbiecik oćwiczę. Jeszcze będziesz się prosić i nogi szeroko rozkładać, bylem życie oszczędził.
– Kto powiedział, że sama? – Złociszka nieznacznie skrzywiła wargi. – Masz mnie za głupią, capie? Jenom przodem skoczyła, by krzynę z tobą pogwarzyć i w twarz ci popatrzeć, nim zdechniesz.
– Ja zdechnę? Prędzej ty, dziewko, sczeźniesz… – zadrwił Różnik, lecz szyderstwo wnet mu zamarło na wargach.
Z przodu na leśnej ścieżce bardzo wyraźnie niósł się tętent koni.
Zapomniał o dziewczynie. Jął desperacko szarpać lejcami i manewrować wozem. Na nieszczęście dróżka była wąska i nijak nie mógł zawrócić. Złociszka przypatrywała się spokojnie jego wysiłkom, ważąc w dłoni długi sztylet. Mógł jeszcze zeskoczyć z wozu i zmykać w las. Ale miał przeczucie, że dziewka tylko na to czeka i ciśnie mu w plecy ostrzem.
Przecie mnie Twardokęsek nie dozwoli obwiesić, pomyślał rozpaczliwie. Przecie my stare druhy…
Ale nadjeżdżający nie byli zbójcami. Nie nosili także barwy wiergowskiego burmistrza.
Doliczył się nie więcej niż tuzina. Nadjeżdżali niespiesznie, stępa. Prowadził ich chudy człowieczek w czarnym, rozwianym chałacie i szpiczastym cechowym kapeluszu. Różnik nigdy wcześniej nie widział podobnego i nie potrafił rozpoznać profesji. Rozumiał jednak, że to nie czeladź Kościejowa, i znów nieśmiało zaświtała mu nadzieja. Może nie ubiją na miejscu, pomyślał. A potem się zobaczy. Może się człowiek wyłga.
– Nareszcie! – Córka lichwiarza zaśmiała się, a jej głos był jak śnieżne lodowe dzwoneczki. – Chcę to zobaczyć, mistrzu. Jak obiecaliście.
Tamci zatrzymali konie i zeskoczyli z siodeł. Daleko w górze drogi, ładny szmat od wozu.
Różnik spostrzegł jeszcze, że mają w rękach dziwaczne małe łuki. Dowódca wysunął się przed resztę, przypiął łuk hakiem do pasa i krzywiąc się z wysiłku, naciągnął, wsadziwszy stopę w strzemię u łęczyska. Grasant na chwilę zapomniał o strachu. Gapił się tak, że aż mu wytrzeszczone oczy zaszły łzami. W życiu czegoś podobnego nie oglądał.
– Aby dobrze mierzcie! – wykrzyknęła dziewczyna i uniosła ramię. – Żebym zobaczyła, czyście nie zmarnowali mojego srebra.
Pierwsza strzała ugodziła Różnika w ramię. Biczysko wypadło mu z ręki i potoczyło się w śnieg, pomiędzy końskie kopyta. Szyp był dziwny. Krótki i toporny.
– Wspaniale! – Usłyszał, jak Złociszka klasnęła w dłonie. – Po prostu wspaniale!
Kolejna strzała wbiła się Różnikowi w bok. Trzecia prosto w płuco. Krzyknął, ale krew puściła mu się z ust, zniekształcając słowa.
Następnej strzały nie poczuł. Nie zobaczył też, jak dziewczyna zeskakuje z konia i biegnie do niego po śniegu drobnymi, roztańczonymi krokami.
* * *
Przeniewierstwo Różnika nie zaskoczyło Twardokęska nadmiernie. Przeciwnie, zdumiony był, że tylko jeden z kamratów zdradził i czmychnął gdzie pieprz rośnie. Dlatego z początku bacznie przypatrywał się reszcie zbójeckiej kompanii. Ale wędrówka przez wiergowską okolicę przeszła spokojnie i bez przeszkód. Wprawdzie pora nie sprzyjała podróżom i na trakcie z rzadka spotykali innych wędrowców, ale po pierwszych śnieżycach zima zelżała. Śnieg stopniał bez śladu. Mróz powrócił, lecz lekki, i nastały dni dziwnie słoneczne i bezwietrzne, aż się zbójca dziwował tej osobliwej przychylności pogody.