– Jego nie trza słuchać, mości Twardokęsku – Wekiera drwiąco skwitował wyrzekania kamrata – bo się do gospodarskiej córki próbował dobierać w komorze. Tyle dopiął, że go warząchwią po łbie otłukła i od starych dziadów wyzwała, a potem jeszcze kazała na podwórzu oćwiczyć.
– Była chociaż warta? – Zbójca uśmiechnął się mimowolnie, wspominając, że skalmierski minstrel zawsze był gotów na największą głupotę, byle tylko zadrzeć do góry spódnicę upatrzonej pannie.
Znów przypomniała mu się jasnowłosa panienka, która usługiwała podczas pierwszej wizyty u Kościeja. Złociszka, powtórzył w myśli i mlasnął, jakby smakował to imię na języku.
– Et, zwyczajna koza. – Cherchel machnął ręką, jakby odpędzał muchę, ale pokraśniał ze wstydu na gębie. – Na domiar głupia.
Dawnymi czasy panny nie wołały straży, kiedy je Cherchel macał, przypomniał sobie zbójca. Nawet szlachcianki.
– No, to po coście nas tutaj zwołali? – Różnik splótł ręce na piersi i popatrzył na zbójcę zachłannymi, złodziejskimi oczkami. – Chcecie nową szajkę szykować?
Twardokęsek poprawił się nerwowo na stołku. Niby rozumiał, że pierwej czy później ktoś spyta, ale zrobiło mu się jakoś nieprzyjemnie i głupio.
Zaczerpnął głęboko tchu i wyłuszczył swój pomysł.
Wysłuchali w milczeniu, nie przerywając ni słowem. Zupełnie jakby znów siedzieli w jaskini na Przełęczy Zdechłej Krowy, kiedy herszt ochrypłym od gorzałki głosem snuł plany napadów i morderstw. Jednak z wolna po ich gębach, ogorzałych od słońca i pomarszczonych jak zeszłoroczne jabłka, rozlewał się wyraz niedowierzania.
– Znaczy się, co? – Różnik niepewnie popatrzył po kamratach.
Zbójcy milczeli. Wszyscy unikali wzroku Twardokęska.
– Mamy być za furmanów? – wypalił w końcu Cherchel. – No, jam chyba oszalał!
Nikt się nie odezwał.
– Nie, tyś raczej oszalał! – pieklił się minstrel, oskarżycielsko wskazując palcem na Twardokęska. – Albo cię pomiędzy tymi kniaziami w łeb ktoś obuchem zdzielił, albo sameś z siebie rozum na starość postradał. A kto ja niby jestem? Koniuch? Wozak? Nie po to od tylu lat po wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza sławę moją głoszą, żem jest bohater śmiały i bard sławny, i niezrównany kochanek…
– Dziwkarz, łakomiec, pieczeniarz i obibok wspaniały – wpadł mu w słowo Wekiera, który nigdy nie przepuszczał okazji, aby przyjacielowi przygadać.
– …żebym miał potem za wozem iść i w gnoju bydlęta poganiać – Cherchel nie zająknął się nawet. – I po co jeszcze? Żeby spyżę na czas jakiemuś książątku dowieźć? A co mnie za różnica, kto na żalnickim tronie zadek posadzi? Karku mam dla nich nastawiać? Dla tych gównojadów? Przecie my z nimi pół wieku wojujemy.
– Jako i my – mruknął Chąśnik. – Od trzech pokoleń kotłujemy się z żalnickim władztwem, bo nie Wężymord tę waśń zaczął, znacznie dłużej trwała. Rozumiem zatem, że mości Twardokęsek nie będzie nas w miłości do Koźlarza utwierdzać i o patriotyzmie bajać. Nie mylę się?
– Nie. – Zbójca zmrużył ślepia. – Jeno mnie strach ogarnia, czym ja się nie omylił.
– Łatwo to być może – odezwał się kwaśno Osacznik. – Myśmy są grasanty, nie poganiacze wołów.
– Łajno jesteście! – rozdarł się Twardokęsek, który ze wściekłości podskoczył na swoim stołku.
Cebrzyk z turkotem potoczył się po posadzce, a woda popłynęła szeroką strugą.
– Dziady stare! – ryczał zbójca tocząc po kamratach wściekłym spojrzeniem. – Popatrzcie po sobie. Ręce się wam trzęsą, grzbiety do ziemi przygięte, łby łyse, kulasy poprzetrącane. Kudy wam do zbójowania na trakcie? Albo do wojaczki?
Lusztyk bawił się srebrną łyżeczką, gnąc ją w palcach jak wstążkę.
– A tyś wiele młodszy? – spytał cicho.
– Ale rozum swój mam. – Zbójca pohamował się nieco, bo spomiędzy całej bandy dla skalmierskiego dusiciela najwięcej miał respektu. – Dlatego nie zamyślam na kupców się w górach zasadzać, bo rychło tu taka zawierucha nastanie, że żadnych konwojów nie będzie.
– W wojnę zawsze się zbój pożywi – odparł flegmatycznie Osacznik. – Łatwiej nawet niż zwykle.
– Jak Servenedyjki z południa nadciągną? – Twardokęsek uniósł brew. – Wcale mi się nie zdaje.
– Aż taka wojna będzie? – Cherchel popatrzył na niego bystro. Złość mu już minęła, tylko na policzkach wciąż miał ceglaste plamy.
– Albo większa nawet. – Zbójca przechadzał się przed kominkiem z rękoma złożonymi na plecach. – Dlategom sobie umyślił, że skoro na dobre nastanie, trza się stąd chytrze wynieść. Nie karku na trakcie nadstawiać, ale godziwie się urządzić. W spokojnym, ciepłym miejscu. Daleko od bogów, Iskier, kniaziów. Za to! – Dobył zza pasa mały skórzany woreczek i cisnął go na stół, pomiędzy misę i dzban z resztką miodu.
Diamenty rozsypały się na drewnianym blacie jak struga lodu.
Zbójcy jakby zamarli, tylko Osacznik głośno przełknął ślinę. Wszyscy wybałuszonymi oczami gapili się na klejnoty. Twardokęsek wiedział, że nie oszołomiło ich bogactwo, bo dawnymi czasy większe fortuny przepływały przez palce grasantów z Przełęczy Zdechłej Krowy i znikały bez śladu. Ale każdy z kamratów, nawet głupawy Osacznik, który był gbur i prostak, potrafił oszacować wielkość i szlif diamentów. Podobne klejnoty rzadko oglądano na zbójeckim trakcie.
– Skarbiec kapłanów Bad Bidmone – powiedział szeptem Twardokęsek. – Nie wiedzieć, jakim sposobem, kapłani wynieśli go z płonącego Rdestnika. I przez te wszystkie lata pomnażali dobro, czekając na powrót księcia. A kiedy się wiosną żalniccy Pomorcom do gardła rzucą, akurat będzie sposobność, aby go sprytnie wykraść.
– Wiesz, gdzie jest ukryty? – nie wytrzymał Różnik.
Zbójca uciszył go gestem.
– Dlatego potrzebuję ludzi – ciągnął. – Sprytnych ludzi, co nie tylko pałką młócić potrafią, ale rozumem w potrzebie ruszą. Statecznych, aby się nie połaszczyli na marny trzosik złota, lecz większej wyczekali zdobyczy. I doświadczonych, bo zanim czas żniwa przyjdzie, trzeba się sprytnie przyczaić i w łaski żalnickiego księcia wkupić.
– Co zamierzasz? – Srebrna łyżeczka w palcach Lusztyka była już skręcona jak pęd winorośli.
– To co rzekłem. – Zbójca uśmiechnął się po wilczemu. – Będę księciu woził broń, żelazo i jadło, czy co tam mu jeszcze potrzebne, wedle możności unikając pomorckiej obławy. Aż do czasu. Bo kiedy się na dobre wojowanie zacznie, wtenczas na inny ładunek będą mi wozy potrzebne.
– Jak chcesz łup podzielić? – Cherchel zwilżył językiem wargi.
– Jedna trzecia część dla mnie, bo karku bardziej nadstawiam niż reszta i w łaskach u księcia jestem.
Nikt się nie sprzeciwił. Lusztyk kiwnął głową.
– Jedna trzecia część dla was, do równego podziału. Jeśli się zgodzicie w tym wozackim procederze mnie wspomóc i aż do przyszłego lata fury dla księcia prowadzać.
– Czemu tylko tyle? – wykrzyknął piskliwie Różnik. – Cała robota na nas, a zdobyczy jeno okrawki nędzne.
Pozostali rabusie spoglądali spode łba na Twardokęska, wyraźnie podzielając niezadowolenie kamrata.
– Komu chcesz trzecią część oddać? – spytał wreszcie miękko Lusztyk.
– Kościejowi.
Różnik aż się poderwał ze stołka.
– A za co, ja się zapytuję? – Pochwycił dzban i chlusnął Twardokęskowi pod nogi resztą miodu. – No za co? Za tę lurę nędzną, którą nas tu poi, czy za resztki ze stołu pańskiego, co je łaskawie podsyła? Niechże je sobie w rzyć wepchnie, skoro mu takie drogie, my sobie możem łacno lepszą wyszukać gospodę.
Ale reszta już rozumiała.
– Stul pysk, Różnik! – rzucił ostro Cherchel.
Bard, choć dziwkarz i łobuz, w umyśle był zawsze szybki.
– Za wozy – dopowiedział spokojnym głosem Lusztyk, odrzucając na kamienną posadzkę połamane kawałki łyżeczki. – Za konie i spyżę. Za szpiegów i najemników, bo przecież w siedmiu nie przeprowadzim konwoju przez żalnickie pogranicze. Za bezpieczeństwo wreszcie, jeśli się trzeba będzie Pomorcom gdzieś po drodze wykupić albo solidnym posułem drogę sobie przetrzeć. Bez niego nie uradzim.
Chwilę siedzieli w milczeniu. Skalmierski dusiciel uśmiechał się do siebie, zamyślony. Cherchel miął w palcach biret z sokolim piórkiem i gapił się łapczywie na rozlany trunek. Różnik ze złością kopał stołową nogę, a na twarzy miał wyraz okrutnego rozgoryczenia. Osacznik nie odrywał wzroku od brylantów. Grdyka mu chodziła jako gąsiorowi. Wekiera ogryzał z mięsa żebro, resztkę po Twardokęskowej wieczerzy. Chąśnik skubał kaftan z brunatnego pomorckiego sukna.
Jak zwykle pierwszy nie zdzierżył Cherchel.
– To ile tego będzie na łebka? – Bard podrzucił głowę i na chwilę jego wynędzniałe, pomarszczone oblicze wydawało się niemal piękne. – Zawsze chciałem mieć zamek na brzegu Ostronnej Przystani, winnicę przy nim i sady.