– Tutaj są?
– Nie, nie dało rady. – Gospodarz skrzywił się kwaśno. – Straszne rzezimieszki. Zrazu w czeladnej siedzieli. Ale burdy były, bo się z pachołkami za łby brali i dziewki niewolili. Ze dwie niedziele to trwało, a potem precz kazałem przepędzić i jeszcze przyobiecałem, że jak któryś znów zbytkować będzie, wszystkich w cuchthausie zawrę i tam spokojnie doczekają przybycia herszta. Miasta to nie zuboży. A co? – Uśmiechnął się złośliwie. – Niech potem nie gadają, że nie stać mnie na gest.
– Do wieży ich rzuciłeś? – Zbójca aż sapnął z oburzenia.
– Jeno przyobiecałem – z godnością poprawił lichwiarz – jeśli się nie poprawią. Poburczeli trochę, ale w końcu pojęli, na czyjej są łasce, i bardzo grzecznie wynieśli się do przybudówki nad starą stajnią. Prawie miesiąc tam siedzą, nikomu za bardzo nie wadząc. Raz tylko się zeźlili, jak pachołek zaspał, co im o świcie beczkę piwa na majdan wytacza. Po pysku go otrzaskali za opieszałość i zwłokę. Alem się nawet nie gniewał, bo gdy człek spragniony, to do bitki prędki. A piją kiej smoki – dodał. – Jakby dłużej posiedzieli, z torbami bym chyba poszedł.
– Mnie też do stajni poślesz? – spytał z ledwie skrywaną złością zbójca.
– Jak statki tłuc zaczniesz i dziewki bałamucić – flegmatycznie odparł gospodarz. – Inaczej nie będzie trzeba.
Zbójca chciał coś odwarknąć, ale przypomniała mu się jasnowłosa bestyjka, której za poprzedniej bytności nader dobrze się przyjrzał. Stary będzie się burzył, pomyślał, dla siebie pewnie ją trzyma. Ale się jeszcze zobaczy, jak to z bałamuceniem będzie.
– A swoich za pysk trzymaj – dorzucił Kościej, podnosząc się ze swego krzesła – żeby nie zbytkowali i gąb po nocach nie darli. Bo już się sąsiedzi dziwują, jaką kompanię tu trzymam, a po prawdzie wątpię, czy będzie z nich pożytek. No, ale w tym sam się rozpatrzysz. – Uśmiechnął się dziwnie od progu. – Kazałem ich tu spędzić. Zwykle pod wieczór rozłażą się po obejściu.
Zbójca z rezygnacją nalał sobie kusztyczek miodu i na powrót wsadził nogi w wodę, choć zaczynała już stygnąć. Inaczej sobie wyobrażał to spotkanie.
Ani zdążył naczynie do ust podnieść, jak do komnaty wpadł Różnik, drobny, wychudzony człowieczek o rozbieganym spojrzeniu. Resztki czupryny powiewały wokół niego jak wiecheć brudnej rudej słomy.
– A powitać, powitać, mości Twardokęsku! – wykrzyknął piskliwym falsetem. – O zdrowie dobrodzieja pokornie się dopytuję i do nóżek padam… – Tutaj zawahał się nieco, bo zbójca znacząco zachlupał wodą w cebrzyku, w zarodku gasząc dalsze uprzejmości.
Tuż za nim do wnętrza wemknęli się chyłkiem kamraci z dawnej zbójeckiej kompanii. Twardokęsek aż zachłysnął się piwem ze zdumienia.
Osacznik, wielki płowowłosy Kopiennik, który niegdyś samoczwart bronił Przełęczy Zdechłej Krowy przed zagonem Servenedyjek, wydał się nagle zbójcy jakby mniejszy i wynędzniały. Koszula wisiała na nim żałośnie, a ramiona, wystające spod poszarpanego półkożuszka, były chude jak patyki. Obok niego na stołku przysiadł Cherchel, podobno dawnymi czasy minstrel na jednym ze skalmierskich zamków. Nie był to jednak ten gładysz, którego zbójca pamiętał. Policzki mu się zapadły, złote włosy wytarły, a nos, ani chybi złamany w jakiejś pijackiej burdzie, zrósł się krzywo. Kiedy sięgnął po kubek, by nalać sobie miodu, ręka mu się trzęsła tak bardzo, że Wekiera wyrwał mu naczynie. Ci dwaj z dawien dawna trzymali się razem – skalmierski fircyk w birecie z sokolim piórkiem i zwalisty zbój, który nie rozstawał się z nabijaną krzemieniami maczugą. Ale Twardokęsek powątpiewał, czy teraz Wekiera uniósłby swoją osławioną pałkę z jesionowego drewna.
– Ot, góra się z górą nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze. A myśmy wiele słyszeli, jaką dziwną losów odmianę wam zgotowali bogowie – gadał dalej Różnik, rzucając po bokach oczami. – Powinszować jeno, powinszować.
Zbójca nic nie odpowiedział. Spod oka przyglądał się dawnym kamratom i zachodził w głowę, ileż czasu minęło, odkąd Wekiera z Cherchelem pożegnali się grzecznie i odeszli z kompanii. Ani chybi pięć roków, obrachował w duchu. No, przecie nie dalej, jak siedm zim temu spaliliśmy pospołu klasztorek Cion Cerena na północnej grani Śmierdzionki. Ech, przednia była zabawa, wspomniał z rozrzewnieniem, jak ogienek zapłonął, a mniszki się po śniegu rozbiegły i uciekały na sosny…
– Kto by pomyślał – Cherchel mlasnął, obracając miód na języku – że prosto z Przełęczy Zdechłej Krowy w taką wysoką kompanię popadniecie? Żalnicki kniaź, Iskra, wiedźma. Istne dziwowisko.
– A bo nasz zbójnicki hetman z Przełęczy Zdechłej Krowy od nich gorszy? – Różnik obłudnie wyszczerzył pieńki zębów, potrzaskanych w spichrzańskiej katowni. – Od razu widać, że z możnymi spoufalony i z samym wiergowskim burmistrzem za pan brat. Przecie zawsze gadałem, że mości Twardokęsek wysoko zajdzie i że trzymać się go należy, bo może przy nim i my, chudopachołkowie, do fortun i godności wyrośniemy.
Zbójca dostrzegł, że Cherchel skrzywił się na podobne pochlebstwo i otworzył gębę, aby coś rzec. Ubiegł go jednak Chąśnik, szpakowaty Pomorzec o twarzy szpetnie naznaczonej katowskim żelazem.
– I dla tej żeście właśnie przyczyny skarbczyk ukradli, kamratów ograbiwszy? – spytał kąśliwie.
Istotnie, Różnikowi powierzono zbójecki skarbczyk. Chodziły wszakże słuchy, że biegłość w rachunkach zawodziła go nagle, kiedy przychodziło do podziału łupów. Ale stary spryciarz czmychnął z Przełęczy, zanim mu kamraci łeb skręcili. Ponoć karczmę otworzył albo kram sobie kupił w jakiejś pomniejszej mieścinie, gdzie nie słyszano nigdy o jego złodziejskich występkach.
– A wam jak się w interesach wiedzie? – zapytał Twardokęsek złośliwie, choć przecież dobrze wiedział, że źle. Nikt przy zdrowych zmysłach i pełnej sakiewce nie wypuściłby się tuż przed zimą do obcego miasta na wezwanie dawnego kamrata. – Jakże wasza gospoda?
Różnik sposępniał gwałtownie.
– Folusz to był – burknął i odął się na gębie.
– No, patrzajcie, ludziska – zdziwił się Twardokęsek fałszywie. – Oj, nie wyszły wam na zdrowie te złocisze, coście je nam ukradli.
– Niczegom nie kradł! – zapiał przeraźliwie Różnik, którego głos w gniewie łamał się i jeszcze bardziej wyostrzał. – Wszystko uczciwie pomiędzy kompanię dzieliłem, ani złamanego szeląga dla siebie nie zabrałem. Wstydu nie znacie, że mi podobną potwarz powtórzyliście. A kto skarbczyk cały z Przełęczy wykradł i wyniósł? Kto, ja się zapytuję? No, kto?
– Zawrzyj pysk, Różnik – odezwał się od proga chłopina w poplamionym kabacie.
– Lusztyk! – wykrzyknął zbójca szczerze uradowany widokiem kamrata. – A niech mnie, jakem myślał, że cię jeszcze żywego obaczę.
Lusztyk bowiem wciąż wyglądał po staremu – miał okrągłą, wzbudzającą zaufanie gębę o rumianych policzkach, krzywo przystrzyżone słomiaste włosy, które nieustannie odgarniał i zakładał za uszy, i ręce wielkie jak łopaty. Jego niebieściutkie oczy patrzyły na świat ze zdumieniem i dziecięcą naiwnością. Mało kto wiedział, że młodość strawił w sekcie skalmierskich dusicieli i potrafił człeka zadławić gołymi rękami w chwilę krótszą, niż zajmuje uczynienie znaku odpędzającego złe.
– Iście, niewiele zbrakło – dusiciel uśmiechnął się półgębkiem – bo po waszej ucieczce Uchacz jak pies wściekły się rzucał, na wioski zaczął napadać i nawet pod zamki podchodził. Coś gadał, że będzie pradawne kopiennickie władztwo odnawiał.
– Uchacz nigdy na rozumie nie był zbyt mocny – odparł szorstko Twardokęsek. – Jak to szlachcic.
– Ano, prawda – kiwnął głową Skalmierczyk. – Ludzi tylko wiele wytracił, a na końcu z całą resztą dał się u Trwogi plugastwu pomordować.
Zbójca zmilczał przezornie. Nie miał ochoty wyjawiać, jaką rolę odegrał w rzezi u brodu.
– Szczęściem bogowie strzegli i całą żem nockę zabałaganił w gospodzie. Jakem wreszcie nad Trwogę przydyrdał, nawet ścierwa ostygły. Pierścienie jeno pościągałem, żeby było za co zimę przebiedować. Nareszcie się Uchacz na coś przydał! – zarechotał paskudnie.
Twardokęsek także wyszczerzył zęby, bo szczerze lubił Lusztyka i cieszył się z jego ocalenia. Ale gdy dusiciel podszedł bliżej, w krąg światła, zbójca zobaczył, że kamrat utyka mocno na prawą nogę.
– To minie – powiedział Lusztyk cicho, sadowiąc się na kufrze pod ścianą. – Spichrzańscy mnie przydybali w kurniku przy trakcie i biodro przetrącili. Ale się wygoi. Do wiosny przejdzie bez śladu.
Twardokęsek poczuł, jak ogarnia go zniechęcenie i złość. Posłuchał durnych bajań Kościeja i ściągnął do Książęcych Wiergów garść nieprzydatnych obiboków. Nie byli już dawnymi kompanami niezliczonych łajdactw, rabunków na trakcie, napadów i pohulanek, tylko gromadą starych, trzęsących się grzybów.
– Gdzie reszta? – zapytał szorstko, bo nijak mu było odprawić ich bez słowa.
Sześciu, pomyślał posępnie. Różnik, tchórz i złodziej. Osacznik, podobny bardziej do kościotrupa niż żywego człowieka. Cherchel i Wekiera – zapijaczony bufon i wyschnięty dziadek. Chąśnik, podstarzały frejbiter, którego lojalność prędzej może zagnać do pomorckiego wojska niż do rebelianckiej kompanii. I na koniec Lusztyk, okulawiony jak szkapa.
Tylko sześciu, powtórzył w myślach. Z sześcioma można gospodę podpalić albo tumult na jarmarku uczynić. Ale nie to…
– Był jeszcze Wichroś. – Różnik uśmiechnął się krzywo. – Jeno że pierwszego dnia poszedł w miasto, kram piekarzowi ograbił i jakąś mieszczkę wydupczył. Drzeć się zaczęła baba, nadbiegli strażnicy i powlekli go na dusienicę.
– Tu z rabusiami krótka ceremonia – dodał Chąśnik, mimowolnie dotykając piętna na policzku.
– Jakie te mieszczanki harde – burknął Cherchel. – Uszczypniesz jakąś w zadek, a zaraz rejwach taki, jakbyś łeb jej uciął. Ani się nie uśmiechnie, nie zagada przyjaźnie, jeno wrzeszczy i pachołków woła. Chętnie bym jedną z drugą z tych szatek frymuśnych obdarł i kańczugiem gołą po gościńcu pognał, żeby się nauczyły piszczeć. Mówię wam, całe to miasto wredne i nieużyte, czego nam tu szukać?