Литмир - Электронная Библиотека

– Co? – wyrwało się mistrzowi.

Dziewczyna pogroziła mu żartobliwie palcem.

– Nie powiem, bo niespodzianka. Ale zdałoby się sprawdzić, czy samopałka jedynie na koty zdatna.

* * *

Zmrok nastał już na dobre, kiedy Złociszka z piastunką zakradły się boczną furtką do obejścia Kościeja i przez warzywnik wślizgnęły się na tylny dziedziniec. Na podwórcu było niemal pusto. Kilku pachołków krzątało się żywiej przy stajniach, ładując na taczki gnój, a pomywaczki chichotały u studni. Dziewczyna jednak od razu wyczuła, że coś się wydarzyło. Złapała za ramię najbliższego ze stajennych.

– Co się stało?

– Goście do pana przybyli z daleka – burknął, niezadowolony, że go odrywa od roboty, gdyż pora była późna i wieczerza stygła w czeladnej. – Od żalnickiej strony – wyjaśnił, bo znał panienkę na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie odejdzie, dopóki jej odpowiedź nie zadowoli.

– Naprawdę? – Złociszka roześmiała się radośnie. – Więc jednak przyjechał!

Pachołek przez chwilę sądził, że zaraz wycałuje go w policzki, spotniałe od wysiłku i brudne. Ale nie. Dziewczyna klasnęła w dłonie, okręciła się na pięcie jak fryga. Potem odepchnęła go tak mocno, że klapnął tyłkiem w nawóz, wzbudzając szczere rozradowanie kamratów. Złociszka nawet się nie obejrzała. Gnała przez podwórzec, aż jej warkocze furkotały na wietrze. Piastunka kłusowała za nią ciężko, ale koło studni ustała i osunęła się pod cembrowinę.

Złociszka wpadła do kuchni, roztrąciwszy gromadkę podkuchennych, i przemknęła korytarzem ku tylnym schodkom, wiodącym na piętro, do izb sypialnych. W przelocie rzuciła sakwę służebnej, która nieostrożnie wychyliła głowę z czeladnej.

– Suknię mi czystą nagotuj! – krzyknęła w przelocie Złociszka. – I włosy pomożesz upiąć. Co się tak gapisz jak krowa? – Przechyliła się przez poręcz ze szczytu schodów. – Śmigaj!

– Dokąd ci tak spieszno? – Czyjeś ramię ucapiło ją mocno za łokieć i z półmroku przed komnatką Złociszki wychynął Kościej.

– Ja… – zająknęła się. – Ja tylko…

Służebna zatrzymała się w połowie schodów i dygnęła głęboko przed gospodarzem.

– Uciekaj stąd. – Odprawił ją pstryknięciem palców. – Panienka nie będzie cię dzisiaj potrzebować.

– Ale ja… – usiłowała zaprotestować Złociszka.

– Ani słowa. – Ojciec popchnął ją ku drzwiom sypialni. – Nie tutaj. Zapal lampę – rozkazał – w izbie.

Dziewczyna, nieco wystraszona, spełniła polecenie. Kościej przycupnął na niskim karle przed sekretarzykiem z różanego drewna. Wśród kształtnych panieńskich mebli, bogato inkrustowanych srebrem i wykładanych emalią, wydawał się większy niż zwykle.

– Coś się stało, tatku?

– Na razie nic się nie stało. – Kościej przyglądał się jej, przekrzywiwszy głowę, aż zrobiło się jej dziwnie nieswojo pod spojrzeniem jego niebieskich wodnistych oczu. – Czy masz mnie za głupca? – spytał znienacka.

– Nie, tatku – odparła pokornym głosem, wbijając wzrok w czubki zabłoconych trzewików.

– Patrz na mnie, jak mówię – syknął Kościej.

Poderwała głowę jak młody źrebak.

– I nie kłam – napomniał. – Albo nie traktuj jak głupca. Wiem przecież, do kogo tak biegłaś.

– Więc jednak przyjechał! – nie zdołała ukryć radości.

– Ale go nie zobaczysz.

Dziewczyna wydęła wargi. Ojciec jednak patrzył na nią twardo, z troską, póki pod jego wzrokiem nie odeszła jej cała hardość.

– Dlaczego? – spytała cicho.

Nie próbowała przybierać żadnych minek i nie rzucała mu spojrzeń spod rzęs. Ojciec zazwyczaj się na nie nabierał i miękł jak wosk. Ale dzisiaj nie był w nastroju do żartów.

– Bo i bez ciebie może się czegoś przedwcześnie domyślić i fortel rozpoznać.

Ojciec potarł czoło i w słabym świetle kaganka zobaczyła, że jest bardzo zmęczony. Bez namysłu przyklękła obok niego na kobiercu i położyła mu głowę na kolanach.

– Poza tym to zbój i prostak, nie z nim winnaś przestawać, dziecko. – Kościej łagodnie gładził ją po włosach. – Jeszcze ci krzywdę uczyni, a wówczas – poczuła, jak jego palce zaciskają się na kosmyku, który wysunął się z warkocza – wówczas go każę powiesić. Interes nie interes.

– Nie skrzywdzi mnie, tatku.

– Co możesz o tym wiedzieć? – żachnął się. – Dziecko jeszcze jesteś – dodał łagodniejszym tonem – i w puchach wychowana, jak jaśnie panna. Świata tyle znasz, ile go po drodze na jarmark i do świątyni zobaczysz. A świat jest większy, Złotko, i nie nagniesz go do siebie.

– Chciałam tylko…

– Nie przerywaj – skarcił ją, jednak słyszała w jego głosie, że już się nie gniewa. – Nie upilnuję cię, wiem dobrze. Dlatego chcę, żebyś mi coś obiecała. Bo moja córka nie złamie słowa. Czy może się mylę?

– Nie, tatku – odparła, przywierając policzkiem do jego kolan.

– Obiecasz mi, że nie zobaczysz się ze zbójcą, póki go goszczę pod mym dachem. Nie będzie żadnych zabaw, schadzek, tajemnych posłań ni listów. Nie będziesz ku niemu zza okiennicy mrugać ani w wirydarzu śpiewać, kiedy do studni pójdzie. Obiecujesz?

– Tak, tatku.

Ojciec znów pogładził ją po włosach.

– Wiem, że jesteś ciekawa – teraz mówił szybciej, jakby się usprawiedliwiając – a jam ci nigdy ciekawości nie wzbraniał i od interesów nie gonił. Jeno nie tym razem, Złotko. Wiem, że masz głowę nabitą tą żalnicką rebelią, za moimi plecami do miasta chodzisz i z alchemikami spiskujesz. I dobrze. Taka młodych natura, żeby za przygodą gonić i nowych ścieżek próbować. Ale w tej jednej rzeczy nie ulegnę, Złotko. Za bardzo się możesz sparzyć, jeśli nie usłuchasz. Jego wokół palca nie owiniesz i nie okiełznasz fortelem. Bo on cię nie uszanuje. Wierzysz mi, dziecko?

– Tak, tatku.

– Nie, nie wierzysz. – Uniósł jej głowę ku górze. – Trudno.

– Gdybym była synem – powiedziała przez łzy – dawno byś mnie posłał w żalnicką stronę. A tak co? Bezużyteczna jestem, tylko kłopotów przyczyniam. Trzeba mnie było dzieckiem zamienić na chłopca.

– Cicho już. – Kościej przygarnął ją niezdarnie do piersi. – Jesteś najlepsza i moja. Ale się więcej nie maż. Twarz obmyj i łzy obetrzyj, bo nianię na schodach słyszę. I bądź pogodna. Nie trzeba, żeby wiedziała, o czym z tobą mówiłem.

Złociszka posłusznie skinęła głową i wytarła nos rękawem, ale unikała wzroku ojca. Kościej westchnął ciężko.

– To dla twojego dobra – rzekł na odchodnym. – Kiedyś mi podziękujesz.

* * *

– Myślałem, że przed wiosną nie wrócisz – powiedział z nieznaczną kpiną Kościej. – Ziąb, zawierucha, że i psa by człek nie wypędził. A tu proszę, jak zły szeląg.

Zbójca skrzywił się tylko. Rozdziany do koszuli, siedział na zydlu u paleniska i moczył nogi w cebrzyku.

– A to skąd? – Lichwiarz pokazał na ledwie zaschnięte cięcie na gębie gościa.

Twardokęsek rzucił mu spode łba posępne spojrzenie.

– Nie bądźże taki wstydliwy. Popiliście w gospodzie? – dociekał dalej Kościej.

– Zbójcy nas przy Koźlej Niecce napadli – wyjaśnił niechętnie. – Wóz złupić próbowali.

– Przecież w Koźlej Niecce zawsze zbójcy siedzą. – Kościej wzruszył ramionami. – Sameś się tam dawnymi czasy na kupców zasadzał, więc wiesz.

Twardokęsek zgrzytnął zębami i mimowolnie potarł ranę na policzku. Bezczelność grasantów, którzy śmieli napaść na jego furgon, z początku tak go zdumiała, że lejce z garści wypuścił i gapił się bezmyślnie, gdy sadzili do niego pomiędzy skałkami Koźlej Niecki. Jak pierwszy lepszy zestrachany pachoł albo kupiec z kałdunem ciężkim od tłuszczu czekał, co będzie. Po prostu nie mógł uwierzyć, że ktoś śmie napadać na herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy.

Na szczęście Pleskota puścił się cwałem ku grasantom z żalnicką szabelką. Jego dwaj krewniacy, którzy zazwyczaj tępo człapali za furgonem, a na wszelkie pytania odpowiadali bydlęcymi chrząknięciami i gęstym spluwaniem pod nogi, nagle nabrali gracji i szybkości ruchów. Gdy wypadli zza furgonu, jeden z szydłem, drugi zaś z kiścieniem, zbójca oprzytomniał nieco. Złapał Nieradzica za kołnierz, wyrwał mu z ręki szabelkę, bo szczeniak rwał się do bitki. Pchnął go potężnie w tył, na worki zaścielające dno furgonu, i rycząc ze złości, pognał na spotkanie łupieżców. Uwinął się całkiem szybko, bo nie byli w grasanckim rzemiośle zbyt wprawni, jeno kryskę przez gębę dostał. Ale na wspomnienie ich bezczelności w doborze zdobyczy wciąż go zaraza trzęsła.

– No, no! – Kościej zaświstał z udanym zdumieniem. – Patrzajcie ludziska. Zbójca Twardokęsek jak niemrawe cielę wlazł w Koźlej Niecce w pułapkę i gębę dał sobie poszczerbić. Oj, coś mnie się widzi, że z tego furmanienia nie fachu własnego zapomniałeś, ale na łeb ci padło.

– Poniechaj – płaskim głosem doradził mu zbójca.

– Jam dawno gadał, że tyle człek jest wart, jaki kubrak wdzieje – ciągnął bynajmniej niespeszony burmistrz. – No i racja. Dość zbójcę za kupca przebrać, a ze szczętem skupczeje.

Twardokęsek poderwał się z zydla, przewracając cebrzyk. Płomienie zasyczały, gdy struga mydlin padła w palenisko. Zbójca jednym susem przyskoczył do Kościeja i przycisnął mu go gardła nóż, który nie wiedzieć skąd znalazł się w jego dłoni.

– Nie ze szczętem – syknął przez zęby.

– A możeś się zwyczajnie zestarzał? – Lichwiarz ze spokojem odsunął ostrze. – Nerwy już nie te, co dawniej, i ręce się jakoś trzęsą… Ot, skapcaniałeś po trochu, jak z dziadami bywa.

– Ty też się młodszy nie robisz – burknął zbójca.

– No, ale ja się nie zamierzam zimą trząść wozem po trakcie. – Kościej z namaszczeniem pogłaskał się po brzuchu, opiętym grubym aksamitnym kubrakiem. – Ani żalnickiego księcia podstępem obalać. Mnie już przygoda nie nęci. Lepiej we własnej izbie zostanę, w ciepełku trunku zacnego popiję. Po co mi brykać jak młodym? – Uśmiechnął się pobłażliwie. – Wszystkiego mam aż nadto. I chętnie się tym podzielę, skoro znajomek prosi. Ludzi twoich znalazłem i w domu własnym ich chowam.

27
{"b":"89257","o":1}