– E tam, zaraz saganem. – Alchemik poderwał się z siedziszcza. – Łuk sobie nagotowałem.
– Z łuku? – Dziewczyna uniosła brew. – Przez takie okno? – Machnęła dłonią ku niewielkiemu otworowi w murze, przesłoniętemu pojedynczą poziomą okiennicą. – Ani sinoborski łucznik by nie wcelował.
– Nie? – Mistrz uśmiechnął się triumfalnie. Przyklęknął przy stercie brudnych szmat i jął w nim ryć gorączkowo, wyrzucając w górę rozmaite kawałki przyodziewku. – Poczekaj, panienko!
Wydobył maleńki łuk, osadzony sztywno na długiej poprzecznej żerdce. Podbiegł do okna i odsunął rygiel. Niebo już lekko mroczniało.
– Widzisz panna ten pieniek? – Pokazał spory kawał dębiny tuż obok bramy na podwórze, który widać służył do rąbania drewna, bo tkwiła w nim spora siekiera. – To patrz teraz uważnie.
Złociszka rozsądnie cofnęła się o krok. Mistrz tymczasem przyczepił do pasa jakiś hak, odwrócił łuk do góry nogami, nadział cięciwę za hak, wsadził nogę w żelazny pierścień przymocowany do żerdki. Popatrzał znacząco na dziewczynę, nadął się na policzkach i wyprostował nogę. Łuk był napięty, ale alchemik trzymał go dziwnie na płask. Szyp też nasadził pokraczny, krótki i toporny, jakby go mistrz sam wyrzezał kozikiem.
Złociszka wygięła pogardliwie wargi. Zwajeccy łucznicy z dawien dawna służyli w domostwie jej ojca. Kościej najmował ich do obrony konwojów. Złociszka często widywała tych małomównych, posępnych najemników w czeladnej izbie, jak przy oddzielnym stole w milczeniu osadzali groty na strzałach i splatali cięciwy. Nie sądziła, aby którykolwiek z nich choćby ujął w palce wytwór alchemika. Prędzej by mu grzbiet obili za kpinę.
Mistrz celował uważnie, z natężenia wysunął czubek języka i wodził nim w powietrzu jak jaszczurka. Wreszcie spuścił cięciwę, przymrużył oczy, oceniając efekt, i wykrzyknął z triumfem:
– Widzisz panna?
– Nie – odparła zgodnie z prawdą Złociszka.
Zaczynała się coraz bardziej niecierpliwić. Ojciec miał ostatnio głowę zaprzątniętą cenami zboża, którego wielki transport zamierzał spławić do Spichrzy na przekór reszcie wiergowskich kupców. Ale nadchodziła pora wieczerzy i mógł zauważyć nieobecność córki. A byłaby to okoliczność wielce niesprzyjająca planom Złociszki, gdyż Kościej wyraźnie oznajmił, że nie życzy sobie, aby jego latorośl i jedyna dziedziczka samopas włóczyła się po mieście. Nie sądziła wprawdzie, aby miał ją wysmagać rzemieniem, co, jak słyszała, zdarzało się pannom, które fortuna obdarzyła mniej poczciwym rodzicem. Jednak Kościej zagroził, że jeśli ją przyłapie na jakimś większym występku, Złociszka aż do wiosny nie zobaczy ani złamanego szeląga. A nigdy w życiu tak bardzo nie potrzebowała pieniędzy.
– Bo lepiej trza popatrzeć. – Mistrz bez żadnej ceremonii ucapił ją za łokieć i pociągnął do okna. – Aż po pierzysko wlazła.
Dziewczyna przymrużyła oczy. Istotnie, strzała tkwiła w pieńku, mniej więcej w połowie wysokości.
Za jej plecami alchemik sapał i dyszał, ponownie napinając łuk.
– A widzisz, panna, ten sęczek?
Nie zdążyła nawet skinąć głową. Gospodarz uniósł łuk i niemal bez celowania wypuścił strzałę. Z pieńka posypały się drzazgi i kawałki kory.
– Celnie niesie, ścierwo! – Alchemik roześmiał się, pieszczotliwie gładząc żerdkę łuku. – A z taką mocą bije, że kocura jednego na wylot przeszła i do wierzei przybiła, ot tam, gdzie ten zaciek, tuż przy zawiasie. Powiadam pannie, straszne bydlę było, chwili spokoju człek nie miał. I sprytny łajdak. Za dnia się w oczy nie pchał, gdzieś w piwnicy siedział razem z całą resztą. Przyczaił się, wyczekał, aż człek na dobre przyśnie, i dopiero wtedy zaczynał dokazywać. Akuratnie na tymże pieńku siadał, bo z niego się najlepiej głos po podwórzu rozchodzi. I miauczał, jeno tak, że się w człowieku kiszki nicowały. Psi do księżyca szczekają i wilcy wyją, ale powiadam pannie, że żaden się nie umywał do tego kota. – Popatrzał na dziewczynę, szukając w jej twarzy jakichś oznak współczucia.
Złociszka z roztargnieniem skinęła głową. Oparła się o ościeżnicę i w zamyśleniu skubała palcami dolną wargę.
– Panienka się na mnie krzywi, a ja się zapytuję, jakem miał w podobnych okolicznościach przyrody pracować? Ledwie człek utrudzony głowę na poduszce złożył, już się kocie bydlę z podwórza darło. Jeszcze kolegów zwoływał z całego miasta. Aż do białego rana trwały gonitwy, łomoty, rumor i wrzaski, jakby to nie koty były, ale tuzin biesów, co się z samego Issilgorol wyrwały, aby mnie biednego dręczyć i prześladować.
Dziewczyna słuchała ze zmarszczonymi brwiami. Alchemik uznał jej milczenie za zachętę i rozwiódł się obszerniej nad kocimi prześladowcami.
– Najgorszy był ten wielki kocur, on całej reszcie przewodził i prawdziwie się na mnie uwziął. Nie dość, że nocą rejwach czynił, jeszcze do izby ukradkiem właził i szkody czynił. I żeby żarcie kradł! – dodał kwaśno. – Ale gdzie tam! Złośliwie mi biszkuncił, po stole skakał, menzury i kolby tłukł, sakwy darł, popiół z komina rozwłóczył. Jakby się uwziął. – Sapnął ze złości.
Panienka mimowolnie zachichotała, zasłaniając usta dłonią.
– Nie ma z czego szydzić! – ofuknął ją. – Raz mi do pracowni z dachu kominem wleciał. Myślałem, że to bies! Huku takiego narobił, żem mało ducha nie wyzionął z przestrachu. A inszego dnia przez drzwi się zakradł, pod stołem chytrze przytaił i do zacieru mi naszczał.
Dziewczyna śmiała się już zupełnie otwarcie.
Alchemik nawet tego nie spostrzegł.
– Z kamieniem nie szło się na bydlaka zasadzić, za szybko uciekał. Trutkę z daleka czuł i ani nie tykał. No, tom się wziął na sposób. – Znów pieszczotliwie pogładził żerdkę. – Trudność była w tym, żeby łuk zawczasu naciągnięty trzymać, bo kot jest chybki, nie czeka, aż człek cięciwę naciągnie. Alem trochę podumał i wymyśliłem sposób, zresztą niezupełnie on nowy, bo podobne łuczyska ponoć norhemnowie czynią za południowymi górami. Widzisz panna tutaj? – Podsunął Złociszce łuk pod nos i pokazał niewielki kawałek rogu z dwoma zaczepami, umocowany na żerdce. – Tutaj cięciwę zakładam – powiódł palcem po niewielkim wgłębieniu – a tym zaczepem ją zwalniam i strzała leci. Proste, prawda? Chcesz panienka spróbować?
– Ja się na tym nie wyznaję. – Złociszka wzdrygnęła się nieznacznie.
Ale alchemik już był obok i układał jej palce na żerdce.
– Najpierw trzeba napiąć. – Zawahał się i wyrwał jej łuk. – No, tego panna nie wydolisz sama, cięciwa gruba – wysapał, zakładając ją za hak i naciągając nogą. – Szyp panna nakładaj! – Z powrotem wetknął jej do ręki łuk i dziwaczną krótką strzałę.
Czuła na policzku jego oddech, przesycony smrodem skwaśniałego piwa. Chciała się odsunąć, ale tylko mocniej ucapił. Złociszka przez chwilę pożałowała, że piastunka została na schodach. Jednak zaraz zrozumiała, że alchemik był nazbyt zafrapowany własnym wynalazkiem, aby dybać na jej wdzięki.
– Dobrze – pochwalił, naprowadzając jej palce we właściwe miejsca. – Teraz wyceluj panna. W ten pieniek. – Poprawił ułożenie kuszy. – Jeszcze odrobinę w prawo. Dobrze. Teraz tu trzeba… Nie, ja sam lepiej. – Zrobił coś szybko przy rogowym orzechu i zwolniona strzała wystrzeliła naprzód.
Złociszka wrzasnęła mimowolnie i wypuściła łuk z rąk.
– No, co też panna! – zganił ją, pochwyciwszy łuk nad samą podłogą. – Uważać trzeba. Strzała bokiem poszła, ale niewiele. – Pokazał palcem jaśniejszy odprysk na kamiennym murze. – Ja też ładnych dni parę ćwiczyłem, zanim pierwszego pchlarza ustrzelić mi się udało.
– A ja bym się nauczyła? – zapytała podstępnie.
– Niby czemu nie? – Gospodarz zmierzył ją spojrzeniem i wygiął z aprobatą usta. – Ślepa panna nie jesteś, garbata też nie, a siły wiele nie trzeba. Zresztą… – Zamyślił się na chwilę, rysując coś palcem na pokrytej grubą warstwą kurzu skrzyni pod oknem. – Może udałoby się dodać lewarek, wtedy i niewiasta wydoli. To nie sinoborskie łuczysko, żeby się trzeba było tuzin lat w rzemiośle wprawiać, tylko prosty samostrzał. Każdy głupi sobie poradzi.
Córka Kościeja skrzywiła się, ale alchemik nie zwracał już na nią żadnej uwagi, bez reszty pochłonięty własnym wynalazkiem.
– Zresztą sama panna widzisz. – Znów podbiegł do okna. – Jakby tam człek stał, na wylot byś go przecie przewierciła.
– Choćby i w zbroi? – podchwyciła.
– A nie wiem. – Alchemik poskrobał się po głowie. – Nigdym nie pomyślał, przecie to na koty. Ale skoro w pieniek strzała aż po pierzysko wchodzi…
– Trzeba było pomyśleć – pouczyła go surowo Złociszka. – Daj mi jaką sakwę.
– Po co ona panience? – zdziwił się, ale posłusznie podreptał do stołu i wygarnął spod niego juchtowy worek.
– Na tę samostrzałkę – oznajmiła pogodnie. – Chcę ją sobie obejrzeć. Spokojnie i bez pośpiechu.
– To przecie moje! – Obronnym gestem przytulił łuk do piersi.
– E tam. – Wzruszyła ramionami. – Wszystko tutaj moje. I ty też jesteś mój, bo cię moje srebro z cuchthauzu wydobyło. Nieprawdaż, mistrzu? – spytała kąśliwie. – Jak więc będzie? A chcesz razem ze swoją samopałką do cuchthauzu wracać?
Mistrz w milczeniu zawinął łuk w kawałek szmaty i wpakował do worka.
– Zastanawiałaś się kiedy, panienko – zagadnął ją po chwili cierpko – co będzie, jak się tatko dowiedzą, że się po kryjomu z alchemikami znosisz i broń pod spódnicą ukrywasz?
– Pod spódnicą akurat niewiasty takie bronie noszą, co i bez szypów rażą. Choć tyś człek w leciech podeszły, mogłeś o tym zapomnieć. – Dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie. – A tatuś… Tatuś prędko skarci i jeszcze prędzej wybaczy. Nie rozumiesz, mistrzu. – Spoważniała nagle. – Ojciec nie ma syna. Tylko mnie. Taką mnie wychował. Więc jeśli ci przypadkiem przejdzie przez myśl, aby na mnie donieść, dobrze się wpierw zastanów. Bo mnie ojciec przebaczy. Jeszcze dumny będzie, że go w pole wywiodłam. Ty jednak zawiśniesz na dusienicy, zanim mnie skończy besztać. Rozumiesz?
Alchemik nie odpowiedział. Sapał tylko ciężko przez nos.
– Nie martw się. – Złociszka znów poweselała i poklepała go po ramieniu. – Przecież ci ten łuk oddam. Popatrzeć tylko chcę lepiej, a dzisiaj czasu nie mam. Ale za dni parę wrócę i wszystko skrupulatnie odniosę. A ty tymczasem mniej chlej i drugi łuk naszykuj albo jeszcze lepiej z tuzin. Chciałabym coś sprawdzić.