Литмир - Электронная Библиотека

Przez całe pogranicze jechało im się przyjemnie. Kiedy jednak minęli Staroźrebiec i na dobre zagłębili się w Żalniki, fortuna odwróciła się tak gwałtownie, jakby bogowie sprzysięgli się precz ich odepchnąć. Osie w ciężkich wozach pękały jedna po drugiej na wykrotach. Konie bez opamiętania gubiły podkowy i kulawiły się na kamieniach. Głęboko w puszczy zawierucha schwyciła konwój i wicher duł bez przerwy przez trzy dni, a tak potężny, że potężne sosny trzaskały niby patyczki i padały w poprzek traktu. Szczęściem nie zgruchotały żadnego z zaprzęgów, ale trzeba było ciąć pnie na części i końmi odciągać na boki, w las. W końcu, wylęknieni i utrudzeni ponad miarę, dokolebali się do brodu na rzece, ale podczas przeprawy dwóch ostatnich wozów liny się poczęły rwać na promie. Tylko dzięki przytomności Pleskoty, który razem z krewniakami wskoczył do lodowatej wody i zagnał do pomocy wiergowskich pachołków, udało się ocalić konie i część ładunku.

Skoro wreszcie skryli się w krętych wąwozach Wilczych Jarów, Twardokęsek był zły niezmiernie i rozgoryczony. Zamierzał doprowadzić do obozowiska rebeliantów wielki konwój, pełen wszelakiego dobra, aby tym dokładniej zmydlić oczy żalnickiemu księciu. Jednak w miarę jak przybliżali się do Półwyspu Lipnickiego, jego towarzysze zmieniali się w gromadę umordowanych, zgryźliwych staruchów. Nie tylko otwarcie zaczynali powątpiewać w możliwość złupienia rdestnickiego skarbczyka, ale też pokpiwali z samego Twardokęska. Jemu zaś coraz ciężej było na duszy, gdyż z każdym przemierzonym stajaniem narastało w nim przeświadczenie, że coś jest nie tak. Zupełnie nie tak, jak należy.

Tylko nie wiedział, co.

Nie śmiał się podzielić tym podejrzeniem z kamratami, rozumiejąc, że wykpią go bez żadnego miłosierdzia. Powoził więc pierwszym zaprzęgiem, nastroszony jak puchacz i tak zły, że nawet Nieradzic bał się do niego odezwać nieopatrznym słowem. Na każdy dźwięk w ośnieżonym, pustym lesie podskakiwał na koźle i macał rękojeść kopiennickiego mieczyska, a pod wieczór w długich cieniach jałowców widział ścigających go Pomorców. Żadnych napomnień nie chciał słuchać. Nie pomogło wcale, kiedy Cherchel z całą zgryźliwością rzekł mu prosto w twarz, że zbójca od wieku zniedołężniał i zestrachał się ponad miarę. Twardokęsek po staremu w każdym krzaku upatrywał zasadzki i mimo dąsów kamratów kazał Pleskocie prowadzić konwój przez szczerą puszczę, jak najdalej od wiosek i ludnych traktów.

Od lipnickiego trzęsawiska dzieliły ich nie więcej jak dwa – trzy dni drogi, kiedy śnieg rozpadał się na nowo. Zrazu zbójca kazał żywiej pogonić konie i cały dzień ciągnęli w gęstniejącej zamieci. Pod wieczór jednak nawet Pleskota, który zazwyczaj nie przyłączał się do dąsów zbójeckich kamratów i ze skrupulatnością wieloletniego sługi wypełniał rozkazy, zaniepokoił się trochę. Zeskoczył ze swojego wozu i brnąc po kolana w świeżym, sypkim śniegu, przybieżał do zbójcy.

– Trza będzie przystanąć – rzekł, przytrzymując się wysokiej krawędzi furgonu – i noc w cieple przeczekać. Konie ustałe, a ludzie ze zmęczenia i mrozu skapcanieli do cna. Miejcie boga w sercu, mości Twardokęsku, i pofolgujcie nam trochę. Nie wiedzieć w tej zawiei, jakie nam licho drogę zastąpi, a szlak we ćmie łatwo zgubić.

Zbójca jeszcze dobrą chwilę jechał w milczeniu, wąsa żując ze złości. Obok niego Nieradzic, okutany szczelnie derką i kożuchem, przymrużonymi oczami wgapiał się w szarzejące w zawiei pnie drzew. Z końskich pysków buchały kłęby pary.

– Gdzie stanąć chcecie? – burknął wreszcie zbójca lecz bez złości, gdyż nauczył się szanować sługę Nieradzica i cenił jego zdanie. – Jest tu jaka polana od wiatrów osłonięta?

– Nocą mróz srogi przyjdzie – Pleskota głębiej nasunął kaptur i otarł krzaczaste brwi ze śniegu – a sypać nie przestanie. Zdałoby się między ludźmi przytulić, przeczekać, póki zawieja nie minie. Jest niedaleczko karczma wedle rozstajów poczciwa, gospodarz zacny, z dawien dawna na niej siedzi i rebeliantom sprzyja. Z drogi wiele nie zboczym. We dwa pacierze na miejscu staniem, zwierzętom i ludziom przyda się wytchnienie. Tedy jak będzie, mości Twardokęsku?

Twardokęsek przygryzł wargę i bez słowa kolebał się na koźle.

– Nie – rzucił po namyśle. – Nazbyt to niebezpieczne.

Nieradzic jęknął słabo. Pleskota jeszcze głębiej zapadł się w śnieg.

– Widzicie – podjął zbójca który chciał się trochę przed nimi oboma usprawiedliwić – mnie od niedzieli skóra na grzbiecie świerzbi, co jest znak niezawodny, że nieszczęście będzie. A jakbym sam na siebie zasadzkę chciał przyszykować, to właśnie tutaj, pod samym bokiem Koźlarza. Dlatego nie chcę ludziom przed oczy leźć i do gospody zaglądać. Nazbyt łatwo szpieg się w niej może plugawy trafić, co nam Pomorców na kark ściągnie i u kresu drogi nas wygubi.

– Może i racja – zgodził się posępnie Pleskota. – Ale powiem wam, mości zbójco, że szpiegom się wymknąć można, a mróz ze wszystkich wrogów najgorszy.

– Co radzicie?

Szlachetka zasępił się i czas jakiś rozmyślał, idąc u woza w coraz głębszych zaspach, las bowiem przerzedził się mocno i wiatr nawiał na drogę śniegu.

– Jest w lesie gospodarstwo – odezwał się w końcu – wedle ruczaju. Mało kto o nim pamięta, bo młyn tam stał kiedyś, ale go z tuzin lat temu podpalili, nie pomnę, Pomorcy czy nasi. Chłop jeden się ostał, co na wyrębach owies sieje i miód leśnym rojom podbiera. Wygód u niego nie będzie, ale da konie do zagrody wprowadzić, a my się w izbie ogrzejem, przy ogniu.

Nieradzic wystawił głowę spod baranicy i popatrzał na zbójcę z nadzieją. Policzki miał czerwone od mrozu.

– Mości Twardokęsku? – ponaglił Pleskota.

– Dobrze już. – Zbójca westchnął. – Prowadźcie.

Chata była niska, ukryta za kępą świerczyny i mało jej nie przeoczyli. Ale ledwie wjechali w opłotki, doszczętnie pokryte śniegiem, zbójca poczuł, że źle uczynili. Nijak mu było zawracać wozy, zresztą gospodarz musiał ich spostrzec, gdyż zza chałupy rozległo się rześkie ujadanie i drzwi do izby uchyliły się z wolna.

– Nie lękajcie się, dobry gospodarzu! – krzyknął z daleka Pleskota. – My kupce, ludzia spokojna. Pobłądzilim w zadymce i trza nam do świtu przeczekać, koniom dać wytchnienie.

– Ano, zajeżdżajcie. – Z chałupy wyłonił się siwowłosy chłopina, skurczony we dwoje i nakryty płatem baraniej skóry. – Wozy na gumnie ostawcie, nikt ich tutaj nie ruszy. Zwierzęta do szopki można wprowadzić, żeby nie zmarniały. – Uspokajająco poklepał po szyi jednego z siwków, którymi powoził zbójca. – Sielne koniki – pochwalił, a Twardokęsek ułowił przez moment spojrzenie małych, zestrachanych oczek.

Chłop się bał. Twarz miał sinobladą i popatrywał wokoło z takim lękiem, jakby mu sam Zird Zekrun w gościnę do obejścia zawitał.

– Ale utrudzone ponad miarę – odparł miękko zbójca którego nagle ogarnął dziwny spokój, bo wiedział już, że czymkolwiek jest niebezpieczeństwo, nie zdoła go uniknąć. – Pomóż mi wyprzęgać.

Gospodarz łysnął białkami oczu i uczynił gest, jakby chciał się zerwać i przez śnieg zmykać do lasu, ale pohamował się prędko. Przytrzymał konie za uzdy i mówił do nich uspokajająco, gdy je Twardokęsek odpinał, a potem powiódł do stodółki. Zbójca ruszył tuż za nim.

– Nieradzic, wody ze studni uciągnąć – rzucił jeszcze przez ramię do chłopaka, który wraz z resztą krzątał się pomiędzy wozami. – I konie do sucha wytrzeć.

Tuż za drzwiami szopy zbójca z całej siły ucapił chłopinę za łokieć i przyciągnął do siebie, przykładając mu do grdyki sztylet.

– Ilu? – zapytał szeptem.

Gospodarz zadygotał gwałtownie, a potem zwiotczał w uścisku zbójcy. Nic nie odpowiedział.

W głębi, za drewnianym przepierzeniem, zamęczała koza.

– Gadaj żywo, skoro po dobroci pytam. – Zbójca mocniej nacisnął ostrze. – Bo już zgadłem, że w izbie siedzą. Jeno nie wiem jeszcze, czy na mnie czekają i kto oni.

– Źli ludzie, panie – odezwał się roztrzęsionym głosem chłopina. – Ja ich w gościnę nie prosił, sami przyleźli. Dwie niedziele siedzą, dobytek przejadają. Mnogo ich i pod bronią. Kobita zestrachana, dzieciaki od trwogi słabują…

– Ilu ich jest, tych złych ludzi? – zbójca bez miłosierdzia uciął wyrzekania, ale odsunął nieco ostrze.

Chłopina zacukał się nieco i zaczął mozolnie rachować na palcach.

– Dziewięciu w izbie pije – oznajmił wreszcie. – Czterech z rana do gospody skoczyło po gorzałkę, lecz pewnie rychło wrócą.

Zbójca pokiwał głową i schował sztylet.

– A konie gdzie trzymają? – zagadnął.

– Skądże mnie wiedzieć, biednemu? – Gospodarz głośno przełknął ślinę. – Pewnie wedle starego młyna, alem nie pytał.

– Dobrze więc. – Twardokęsek odwrócił się.

Chciał wynijść ze stodółki, ale chłopek wczepił się w połę jego kożucha.

– Pomiłujcie, panie kupiec – zaskomlał. – Ja mam dziatki małe, niewiasta przy nadziei. Nie drażnijcie ich, panie, oni ludzie zbrojne i do gniewu prędkie. Zaraz wam na stryszku posłanie naszykuję, świeżą słomą wymoszczę. Aby do izby nie idźcie. Bo oni tam od rana siwuchę piją…

– Precz, chamie! – Zbójca szarpnął się mocno. – Konie wycieraj.

Wyszedł na majdan i przymrużonymi oczami popatrzył ku chałupie, a potem ukradkiem przywołał starego szlachcica z Nieradzicowej czeladki.

– Pleskota – rzekł, niby to poprawiając płachtę na wozie – weźmiesz swoich ludzi i wyskoczysz na ścieżkę ku gospodzie. Jeno tak, aby was z izby nie widziano.

Szlachcic zrozumiał od razu.

– Wielu? – zapytał chrapliwie.

– Tamten – machnął ku szopce, w której wciąż siedział gospodarz – powiada, że czterech, ale skądże mnie wiedzieć, czy prawdę gada?

– Kurwi syn – sapnął Pleskota. – Dajcie mi go krzynkę nożem popróbować, wnet prawdę powie.

– Czasu nie ma.

– A mały? – Szlachcic spojrzał niespokojnie ku Nieradzicowi, który dźwigał przez majdan pałąk z wiadrami.

– Przy koniach każcie mu zostać. Lepiej go z dala trzymać, jak się tam w chałupie na dobre zacznie.

– Sami w izbie uradzicie?

– Cobyśmy mieli nie uradzić? – Zbójca uśmiechnął się po wilczemu i błysnął spod wąsów zębami. – Jeno nie zwlekajcie. Niebawem się spostrzegą.

31
{"b":"89257","o":1}