Литмир - Электронная Библиотека

Pleskota skinął głową i powoli poprowadził parę koni ku stajence. Jego krewniacy, którzy pozornie bez celu kręcili się po majdanie, nagle znaleźli się tuż koło niego.

Twardokęsek potoczył wzrokiem po wozach, ustawionych w zgrabne półkole, i z twarzy kamratów wyczytał, że spostrzegli już jego niepokój. Udał, że poprawia oburącz kaptur, i przycisnął do czoła osiem palców. Cherchel odpowiedział uśmiechem i poprawił na głowie czapeczkę z sokolim piórkiem. Chąśnik odchylił lekko połę płaszcza z brunatnego pomorckiego płótna i poklepał znacząco głowicę krótkiego miecza. Inni zdawali się nie zwracać na niego uwagi, ale ich ruchy nagle spowolniały.

– Jak tam? – spytał, przekrzykując wycie wichru ponad polaną. – Wozy opatrzone?

– Ano zda mi się, że tak – odparł spokojnie Lusztyk.

Zbójca widział, że jego pięści na przemian kurczą się i otwierają.

– Do izby chodźmy, nim nam kuśki do gaci przymarzną! – rzucił Twardokęsek.

Ktoś obok zaśmiał się niepewnie. Osacznik przytupywał w miejscu i zabijał ręce. W oczach miał lęk.

– Hejże, gospodarzu! – ryknął Twardokęsek. – Nazbyt nas długo na mrozie trzymasz. Do izby prowadź, a chyżo!

– Gorzałki bym się napił – burknął w sionce Wekiera.

– A ty byś jeno pił i na piecu leżał! – Cherchel walnął go w plecy, aż zadudniło, i roześmiał się donośnie.

– I dziewki dupczył! – zarechotał ktoś z tyłu, chyba Osacznik.

Zbójca napięty już jak rzemień i sprężony do skoku, nawet się nie obejrzał.

Izba była niska i ciemna. Chłopi widać dzielili ją po sprawiedliwości z inwentarzem, bo ledwie zbójcy przeszli przez próg, z żerdki nad drzwiami rozległo się niespokojnie kurze gdakanie. Gdzieś w rogu coś zapłakało. Zbójca podniósł oczy i dojrzał na piecu jasne czupryny czworga drobiazgu; dzieci przypatrywały im się szeroko rozwartymi oczami, skulone pod końską derką. Przy palenisku z klęczek podniosła się krępa, gruba chłopka w rozchełstanym gieźle.

Przy stole na krzyżakach, naprzeciw paleniska, siedziało ośmiu drabów, wszyscy w skórzanych kubrakach i bardzo porządnych butach, co Twardokęsek od razu dostrzegł, bo dwóch z nich trzymało nogi na blacie, pomiędzy misami z resztkami zakrzepłego bigosu i ogryzionymi kośćmi.

– No, coście tak, panowie kupcy, na podwórzu zwlekali? – zagaił drwiąco jeden z nich, żylasty czarnowłosy chłop o twarzy oszpeconej paskudnym cięciem przez czoło. – Jużem zaczął się lękać, że Wam nasza kompania niemiła.

Zbójca odchrząknął. Ale zanim otworzył usta, gospodarz przepchnął się pospiesznie między kamratami do przodu.

– Ależ prosim w gościnę, pięknie prosim – zapiszczał cienkim ze strachu głosem. – Niewiasta strawę zagrzeje, boście pewnie zdrożone.

Gospodyni cofnęła się o krok, na darmo usiłując zebrać na obfitych piersiach poszarpaną koszulę. Draby zarechotały, a najbliższy klepnął ją w tyłek, aż podskoczyła jak zając.

– Nie leń się, niewiasto, skoro małżonek proszą – poradził jej dobrotliwie. – A wy, kupce, co się tak w mroku czaicie? Do ognia chodźcie. Miejsca ci tutaj dostatek.

Nie była to jednak prawda, szczególnie że żaden z drabów nie poruszył się nawet i nie ścieśnił na ławie.

– Na skrzyni można siadać, a ja zaraz snopki z komórki przywlokę i płótnem zaścielę – zaoferowała się niewiasta.

Kiedy poruszyła się żywiej przy ogniu, zbójca zobaczył, że twarz ma posiniaczoną i opuchniętą od bicia. Na gieźle znać było brunatne smugi krwi.

– Gdzie leziesz, kobieto? – Chłop przyskoczył do niej i na powrót popchnął do paleniska. – Strawę warz, ja nagotuję siedzisko. – Wyprysnął z izby, jakby go gonił tuzin czartów.

Zbójca wciąż zwlekał. Nie umiał zgadnąć, na kogo się napatoczyli. Mężczyźni w izbie na pewno nie byli Pomorcami, nie nosili też barwy starościńskich pachołków. Wprawdzie jeden podszedł do okna, otwarł na dwa palce okiennicę i przez wąską szczelinę łakomie spoglądał na wozy pełne towaru. Coś jednak zbójcy mówiło, że nie są to zwyczajni grasanci.

– Nie uchodzi kupcom na klepisku z psami siedzieć – odezwał się znowu ten czarnowłosy, żylasty.

Reszta tylko gapiła się, nic nie mówiąc i czekając sposobności do zaczepki.

– My chudopachołki – przemówił uniżenie zbójca rozumiejąc, że nie da się w nieskończoność przewlekać milczenia. – Wozy dla mości Wołkycza prowadzamy ze Spichrzy w skalmierską stronę. Kudy nam do jaśnie panów? Ot, przycupniem sobie w kącie, cichutko, nikomu nie wadząc.

– Musieliście straszliwie pobłądzić, kupce – zadrwił żylasty, a Twardokęsek był coraz pewniejszy, że właśnie on przewodzi pozostałym. – Bo tutaj pustkowie. Szlak do Skalmierza górą idzie, dobre dwa dni stąd.

– Mieliśmy przewodnika – wyjaśnił Cherchel, przesuwając się nieznacznie naprzód. Kciuki założył za pas z żelaznych klamer; miał w nim ukryty dobry tuzin krótkich noży, którymi z wielką wprawą ciskał – ale trzy dni temu zemknął, gadzina. A drogiśmy nieznakomi, musieliśmy w zawiei ze szlaku zjechać.

– Dziwne wozy macie – powiedział ten przy oknie. – Chyba nie nasze.

Gospodyni zagrzechotała misami przy palenisku.

– Polewka zagrzana – rzekła, oglądając się trwożliwie na drabów. – Jeno misek dla wszystkich zbraknie.

– Nie szkodzi – oznajmił jowialnie żylasty. – Panowie kupce ludek pokorny, choćby z psiej miski grzecznie wychłepczą.

Osacznik sapnął ze złością i zaszurał nogami po klepisku. Lusztyk go w porę ucapił za ramię. W tejże chwili do izby wpadł chłopek, taszcząc dwa pokaźne snopki.

– Zaraz naszykuję – gadał, rozkładając słomę pod ścianą, w dobrej odległości od ławy, przy której biesiadowali zbrojni. – Jaśnie panowie odpoczną, ciepłej strawy pojedzą, wnet im się humory poprawią.

– Nie od jej polewki. – Drab przy oknie skrzywił się szyderczo, a niewiasta aż się skuliła przy ogniu. – Musiała, ścierwo, trutki jakiejś dosypać, bo wciąż mnie w żywocie pali – dodał tonem wyjaśnienia, kierując się do wyjścia. – A ty się, gamratko, nie gap. – Pogroził kobiecie pięścią.

Twardokęsek przycupnął na snopku i przyjął miskę z rozdygotanych rąk chłopki. Drab w jednym miał rację – polewka smakowała paskudnie i pływały w niej jakieś zielonkawe włókna, pewnie kapusty, ale tak rozgotowanej, że trudno się było rozeznać. Zbójca jadł pospiesznie, nie podnosząc oczu znad naczynia. Nikt się nie odzywał. Jego kamraci skwapliwie chłeptali rzadką zupę, choć wątpił, czy doceniają gościnność gospodyni. Twardokęsek zaś był coraz bardziej pewien, że draby nie z przypadku siedzą na pustkowiu, daleko od wszelkich szlaków. Nie było wielu traktów, którymi mógłby bezpiecznie przeprowadzić furgon do lipnickiego obozowiska. Wystarczyło rozesłać po lesie z pięć tuzinów zaufanych ludzi i kazać im czekać na łut szczęścia.

Najemnicy, pomyślał, popatrując tuż nad klepiskiem na jednakowe buty drabów. Ktoś im dobrze zapłacił, bo przyodziewek mają świeży, niedawno na rynku kupiony. Pospolici grasanci, co z rabunku żyją, próbowaliby nas przy wozach zaskoczyć. A ci gadają, językami młócą jak baby kijankami. Po co? Przecie nie z uprzejmości. Ani chybi chcą nas za język pociągnąć i wywiedzieć się dobrze, czy trafili na właściwy konwój.

Wysiorbał resztki polewki i do czysta wytarł miskę chlebem.

– Niechże wam, gospodyni, bogowie wynagrodzą zacność – rzekł.

– A nie macie czasem, kupczykowie mili, jakiego wina na wozie, żeby pokrzepić się trochę i smak plugawy z języka spłukać? – zagadnął chudy, czerniawy na gębie najemnik, usadowiony u krańca stołu.

– Może coś się znajdzie… – zaczął pogodnie Cherchel, ale wtedy właśnie drzwi otwarły się z łomotem i do izby wpadł drab, który wcześniej narzekał na polewkę. Za kark trzymał Nieradzica.

Twardokęsek poczuł, jak krew uderza mu do głowy.

– Patrzajcie, co znalazłem! – zarechotał tamten, potrząsając gwałtownie chłopakiem. – Ładne rzeczy kupczykowie na wozach kryją. – Popchnął chłopaka ku kamratom, aż się zatoczył na ławę.

Osacznik beknął donośnie, poprawił się na słomie i wyciągnął nogi do ognia. U pasa nie miał żadnej broni i bez kudłatego półkożuszka wyglądał jak zwyczajny sterany, kościsty wieśniak. Rozglądał się tępo po izbie. Zbójca jednak kątem oka dostrzegł, że ręka kamrata maca ukradkiem obok potężnej, ledwie nadpalonej głowni.

– A owszem, niebrzydkie. – Żylasty przywódca najemników chwycił Nieradzica za brodę i odwrócił jego twarz do kaganka. Dzieciak miał rozbite wargi, a z kącika ust sączyła mu się krew, ale starał się patrzeć hardo i bez lęku. – Ale trudno się dziwić. Kupcy ciągle w pochodzie, niewiast z sobą nie wożą. A przecie i ich czasem nagła potrzeba chwyci.

Nieradzic targnął się w uścisku, chciał odskoczyć, lecz drab trzymał mocno.

– Zadziorny jak kogucik – przyciągnął chłopca bliżej – choć gładki jak panna. I dobrze, lubię narowiste klaczki. Więcej potem radości, kiedy je człek okiełzna. Napijesz się ze mną, klaczko?

Nieradzic się opierał, więc szarpnął go mocno za włosy, a potem wlał mu w gardło gorzałkę. Chłopak krztusił się i parskał. Już nie nadrabiał miną. W twarzy miał coraz większą panikę. Najemnik klepnął go po plecach, a potem przesunął ręką niżej wzdłuż grzbietu i uczynił coś jeszcze. Zbójca nie dojrzał, co, ale chłopak podskoczył jak oparzony. Draby zarechotały.

– Coś ty taka płochliwa, klaczko? – zadrwił młodziak z ogniście rudą czupryną i świeżą blizną po katowskim żelazie na czole. – Insze zabawy wolisz?

Pozostali nie udawali dłużej, że jedzą. Bezczelnie gapili się na kupców, czekając, aż któryś stanie w obronie dzieciaka. Nie wiedzieć kiedy, w rękach najemników znalazły się miecze i ciężkie żalnickie buzdygany, wcześniej oparte o ścianę za ławą.

– A może ci się nie podobam? – Żylasty przyciągnął chłopaka bliżej, choć ten szarpał się i wyrywał. – Może nie zechcesz poratować starego strudzonego żołnierza w potrzebie, bo masz wśród kupców miłośnika, co z dawna cię w sianie obraca? Tego wielkiego czarnobrodego dziada? – Uśmiechnął się lekko, spoglądając zbójcy prosto w oczy.

– Wystarczy, panie – odezwał się z uniżeniem Twardokęsek. – Poszuciliście sobie naszym kosztem, lecz my ludzie pokorne, nie będziem się krzywić. Ale już więcej nie trzeba. I chłopak się boi.

32
{"b":"89257","o":1}